Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sami, raz dla tego, że na odchowanie ich było już zapóźno, następnie, że Eli na podobne publiczne zgorszenie i niebezpieczne narażenie się nie pozwoliłby nigdy. Nosiła więc bardzo piękną czarną perukę na strapionéj swéj głowie i pocieszała się myślą, iż chwila powrotu z Wilna córki jéj, Mery, ostateczny już i największy sprowadzi jéj tryumf. Eli niepokoił się tém mocno, że z pojawieniem się w miasteczku Mery, okaże się ojcem nie takim, jak wszyscy szybowscy ojcowie; pani Hana zaś nie posiadała się z radości, iż okaże się matką inną, niż wszystkie szybowskie matki.
Stało się nakoniec. W miesiąc po rozmowie Elego z Saulem, w bawialnym pokoju Witebskich znajdowało się pięć osób: trzy kobiety i dwóch mężczyzn.
A był to pokój bawialny nie lada! Przyozdabiała go kanapa sprężynowa, zielonym rypsem wybita, (jedyny tego rodzaju egzemplarz w całym Szybowie), kilka podobnych kanapie krzeseł i fortepian. Był to wprawdzie fortepian nie pierwszéj młodości. Owszem, politura w wielu miejscach starta, wązkość klawiatury i żółtość klawiszy zdradzały głęboką nawet jego starożytność. Zawsze jednak był to fortepian jedyny w całym Szybowie, a przywieziony tu przed rokiem, w przewidywaniu powrotu Mery i dla niéj wyłącznie, wywołał był w miasteczku małą rewolucyą, a serce pani napełniał wciąż wielką dumą. Nie brakło téż w saloniku tym firanek u okien i kilku glinianych naczyń, w których rosły bardzo brzydkie, co prawda, i źle utrzymywane kaktusy i pelargonie. Zdarzyło się przecież raz, przed rokiem, że jeden z kaktusów, wypadkiem jakimś, rozkwitł. Pani Hana postawiła go na oknie od ulicy, a wszystkie dzieci z całego miasteczka zbiegały się pod dom jéj i przypatrywały się godzinami całemi wielkiemu czerwonemu kwiatowi.
Owóż, na sprężynowéj, zielonéj kanapie, siedziała pani Hana i siostra jéj, kupcowa z Wilna, w któréj domu mieszkała Mera, uczęszczając ztamtąd przez trzy lata na pensyą, a która teraz osobiście odwiozła do rodziców siostrzenicę swą, przywożąc zarazem syna swego, Leopolda. Postać miała ona okazałą, tak jak i pani Hana, aksamitną mantyllę, własne włosy na głowie i wiele złota wszędzie. Z dwóch stron stołu, przed kanapą stojącego, siedzieli: gospodarz domu i młody siostrzeniec pani Hany, Leopold; Mera, ładna dziewczyna, z płowemi włosy i białą twarzą, krążyła dokoła fortepianu, pragnąc widocznie uderzyć co prędzéj w klawisze, aby odgłosem hucznéj muzyki swéj napełnić całe miasteczko, ale nie śmiąc uczynić tego, bo był to dzień sobotni.
W dzień sabbatu na instrumencie żadnym grać nie wolno. Wiedziała o tém Mera, ale nie robiłaby sobie nic z tego, gdyby nie wzrok ojca, który wciąż zwracał się ku niéj i strzegł ją tém od popełnienia grzechu. Tytuniu palić w dzień sabbatu nie wolno także. Jednak młody Leopold, ładny, wysmukły chłopak, lat dwudziestu, siedząc na fotelu w arcyniedbałéj postawie, palił papierosa, z którego, na domiar biédy, cienkie nici dymu przez otwarte okno ulatywały w świat. Eli wstał i okno zamknął. Na kształtnych ustach Leopolda ukazał się wzgar-