Charitas/Część czwarta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Charitas
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
cykl Walka z szatanem
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ CZWARTA.

Po wielu dniach i licznych przygodach dostawszy się do Lwowa, pan Granowski wynajął mieszkanie umeblowane, opuszczone przez rodzinę, która „uszła“ do Wiednia. Wyszukał starą służącą, kucharkę niegdyś w dostatnim domu, i pod jej opiekę oddał małą Zosię. Taż służąca podjęła się misyi stołowania i obsługi kapitalisty. Mała Zosia miała oddzielny pokoik, ciepły i wygodny, gdzie spała pod dozorem owej starej służącej, Marcysi.
Wkrótce po przyjeździe do Lwowa, stary pan, żyjący na razie w samotności, przypadkowo powziął wiadomość o Włodzimierzu Jasiołdzie. Ktoś, mający styczność z tajnemi organizacyami strzeleckiemi, wspomniał w rozmowie, iż w szpitalu więziennym jest kilku legionistów, rodem z Królestwa. Inna znowu osoba wymieniła nazwisko „Jasiołd“, jako tego, który skazany jest na śmierć przez rząd wojenny moskiewski. Wyrok przez powieszenie nie był, jakoby, tylko dlatego wykonany, że ów Jasiołd był ciężko ranny w bitwie. Pan Granowski zabrał się niezwłocznie do dzieła. Za pomocą rubli, których nie szczędził, dotarł do źródła informacyj zupełnie już nieplotkarskich i nieprzeinaczonych. Wynikła z nich wiadomość, że w istocie Włodzimierz Jasiołd, wzięty do niewoli w starciu, gdzieś nad Nidą, przy przesłuchaniach po fanfarońsku zeznał, że jest „poddanym“ rosyjskim i okazał na dowód prawdy jakąś gimnazyalną matrykułę siedlecką, stwierdzającą tożsamość jego osoby. Wobec tego sąd wojenny skazał go na śmierć, jako buntownika, pojmanego w szeregach nieprzyjacielskich, z bronią w ręku. Niepodobna było dotrzeć do samego szpitala, w którym Jasiołd leżał. Ale i tu znana moskiewska słabość utorowała drogę rublom pana Granowskiego. Z trudem, zwolna, pokonywując najróżnorodniejsze przeciwności, dieduszka“ puszczony został do więziennego szpitala, który mieścił się nie w gmachu więziennym, lecz był więzieniem w styczności ze szpitalem powszechnie wojskowym, urządzonym w jednym z gmachów publicznych. Tylko wejście do oddziału, gdzie mieścili się chorzy więźniowie, morituri, było specyalnie i nadzwyczaj pilnie strzeżone przez rosyjskich żandarmów. Pan Granowski, po długiem niewidzeniu, miał sposobność ujrzeć znowu granatowe mundury „oddzielnego korpusu“ i posłyszeć tkliwą melodyę pobrzękiwania ich ostróg. Na każdem piętrze wejścia do gmachu, na każdem załamaniu schodów i na każdej platformie, w każdej framudze drzwi i przy każdem oknie tkwił co najmniej jeden taki nadobny fijołek, albo przezornie barwiła się cała ich wiązanka. Jednakże serca tych aniołów stróżów Szczedrynowskich, czuwających nad cichością snów niewinnych dziewczątek, nie były kamienne i nieczułe na szelest bumażek“. Temu sinieńkaja“, a tamtemu krasnieńkaja“ uśmiech lubej dobroci wywoływała z głębi serca na usta i przymykała oczy. Tak to pan Granowski dotarł aż do drzwi, doskonale obsadzonych przez komplet dozorców i, jako bliski krewny Jasiołda, wpuszczony został do wnętrza. Znalazł się w izbie małej i stosunkowo bardzo czystej. Włodzimierz Jasiołd w swej kurtce strzeleckiej pół leżał, pół siedział w łóżku szpitalnem. Gdy pan Granowski wszedł i spojrzał, mróz ścisnął jego serce. Miał przed oczyma karykaturę, znikomy cień chłopca, którego znał w Krakowie. Ziemista, zielonawa bladość pokrywała twarz Włodzia, tak dalece schudzoną i wyciągniętą, że ledwie w niej można było poznać dawniejsze rysy. Białe, wyschnięte ręce nieruchomo leżały na kołdrze, a znać w nich było każdą kość i każde zgrubienie więzów. Dawno niestrzyżone włosy zwieszały się na czoło chłopca i mokrymi kosmykami lgnęły do szyi. Na skroniach utworzyły się wklęsłe zapadliny, na policzkach brózdy głębokie, jak u starca, pod oczami sine, niemal czarne podkowy. Gdy podniósł oczy na przywitanie gościa, który tyle poniósł trudów, żeby go zobaczyć, nie odmalowała się w nich radość, ani ulga. Kamienna obojętność i duma, zamknięta w obrębie kilku myśli, nie znikła w nich nawet wówczas, gdy na wargach grzeczność wycisnęła z wnętrza istoty uśmiech, zaiste, więzienny. Pan Granowski uścisnął zimne kości dłoni Jasiołda i usiłował coś skleić o dobrym wyglądzie „siostrzeńca“. Żandarm, stojący przy drzwiach, pokaszliwał w kułak, cichutko brząkał ostrogami do taktu, czy w myśl jakiejś melodyi, przestępując z nogi na nogę. Jasiołd skinął oczyma. Żywiej poruszyły się jego wargi.
— Mam się już znacznie lepiej, — mówił. — Rany mi się goją.
— A jakie masz rany, Włodziu?
— Żebra miałem zwieruszone. Dwa mi wypiłowali, bo wisiały nad płucami licho wie po jakiemu, a dwa się przylepiły i teraz już siedzą doskonale. W ramieniu miałem kilka pchnięć, ale nie na wylot, tylko przez płaszcz, i te mię jakoś w środku poturbowały. Ale już i krwawienia z płuc ustały. Tylko że jeszcze żadną miarą na nogach stać nie mogę.
— E, toć osłabienie, naturalne po takich biedach. Ale to przejdzie.
— No, to samo i doktór mówi!
— Jakiż to doktór?
— Ten, co mi żebra piłował. Przecie niedługo trzeba będzie chodzić i niedaleko iść... Więc o to tylko, żeby można twardym krokiem dojść pod pierekładinkę“.
— Nie myśl-no, dziecko, o tem!
— A o czemże mam myśleć? — zapytał Jasiołd pogodnie i spokojnie.
Podniósł oczy na swego gościa i przez chwilę trzymał źrenice utopione w jego źrenicach. Och, wtedy pan Granowski zadrżał w sobie! Zaiste, o czemże to miał myśleć ten młodzieniec, jak nie o śmierci swej na szubienicy? Chciał wykonać swój czyn z mocą, godną żołnierza, i lękał się wewnętrznie, iż nogi ugną się, jak kartoflane badyle, gdy na nich zechce stanąć, choćby najsilniejszym duchem przejęty. A Moskal, który będzie stryczek zakładał, pomyśli, że to ze strachu. Oficer, który mu czytać będzie wyrok, roześmieje się z męstwa polskiego młodziana. Więc leczył się forsownie, jadł dużo i łapczywie, usiłował spać na oba uszy, od wieczora do świtu, ażeby nabrać tęgości w kolanach, żelaznej w lędźwiach siły, żeby po dawnemu i po swojemu wyprostować się w krzyśu, stanąć, jak struna, i twardo, wyniośle, hardo wznieść czaszkę na tym karku, który ma ścisnąć pętlica. Tymczasem, — o niedolo! — z dnia na dzień gasły siły, uciekało w jakąś przepaść serce w piersiach, nikło ciało przedramienia i łydek, a sama jedna goła kość kantami i prostokątami wyrzynała się z pod zeschłej skóry. Na nogach o własnej sile ani przez sekundę nie mógł się utrzymać. Kręgosłup w kabłąk się krzywił, a głowa leżała na piersiach. W piersi zaś, zamiast swobodnego oddechu, świst metaliczny. W kaszlu strzępy błon i tkanek, zamiast plwociny, odchodzą. Sen uciekł za dziesiątą górę i za dziesiątą rzekę z tej izby przeklętej i nigdy już prawie nie zamykał rozwartych powiek. Wytrzeźwione oczy patrzały w straszliwą grę szatana, który wygrał swą sztukę, i w ciągu nocy nieskończenie długich naśmiewał się z bezsiły polskiego harcerza...
W ciągu niedługiego momentu milczenia i rozważania pan Granowski zstąpił krok za krokiem w bezdenną Jasiołdową ciemnicę. Wejrzał w bezsenną noc jego cierpień straszliwych. A przepatrzywszy wszystkę jego niedoli zawiłość, wył w sobie z wściekłości na myśl, iż oto wszyscy w narodzie starzy, dojrzeli i szczwani, splotami swych nędznych, niewolniczych, niby to wolnościowych wyobrażeń, samo jedno, samo jedyne wysłali na najwyższy ów szczebel to dziecko szlachetne i tam je samo jedno, samo jedyne zostawili w szponach siepaczów.
Tak potępiając innych, przypomniał sobie znienacka jeszcze jedno. To uczynili inni, tamci, szczwacze i dojeżdżacze ideowi. A onże sam? Cóż to on swego czasu chciał uczynić z tą duszą? Gdzie chciał skierować tę rękę wychudłą? Po jakichże to szczeblach drabiny chciał prowadzić te stopy? Ukazał mu się w wspomnieniu plan „pięknej zbrodni“, nadbudowa, piętro, tajemnicza wyżka kształtowania tej duszy przez ludzi.
Pan Granowski zakrył twarz rękami. Podźwignął się nagle, żeby wyznać! Twarzą upaść na ziemię przy tem łożu i wyznać! Opuścił drżące ręce i miał zacząć. Ale gdzież, do czego to, co miał rzec, pasowało? Jaki związek to świństwo miało z dolą Jasiołda? Na co to było?
Żandarm przy drzwiach podzwaniał ostrogami i świstał z cicha zaunywną“ piosenkę. Stary pan zatrzymał w sobie zgniłe swoje ścierwo, choć mu stało w piersiach i prosiło się o wyrzucenie u stóp męczennika. Plugawy rozsądek, tchórz i żal go obleciał. W mgnieniu źrenicy pan Granowski zdecydował się czynić po swojemu: ratować ciało. Rzekł tedy szybko, żeby Moskal pilnujący nie wszystko mógł zrozumieć:
— Jużeś zrobił swoje, Włodziu! Jużeś zrobił! Daj mi się teraz uratować!
— Jakże to uratować?
— Tylko tyle... Będziesz mówił tak: — była dawniej między nami nad Nidą w plutonie zmowa, iż, wzięci do niewoli, będziemy mówić, żeśmy rosyjscy poddani. Dla fanfaronady, dla szukania sławnej, bohaterskiej śmierci, dla rumoru na całą Polskę. Ale teraz powiesz całą prawdę: jesteś rodem z Galicyi, z miasta Stanisławowa, nazywasz się Wiktor Piekoszewski.
Jasiołd siedział ze zwieszoną głową nieruchomy i niemy. Krzyż jego był tak zgięty w zupełny pałąk, iż twarzy nie było widać, tylko sam wierzch czaszki, pokryty zwichrzonymi włosami. Pan Granowski mówił coraz goręcej, zachęcony, jako dobrą oznaką, tem jego milczeniem:
— Zażądasz przesłuchania i tyle tylko powiesz. Pamiętaj: jesteś ze Stanisławowa, nazwisko Wiktor Piekoszewski, syn urzędnika ze starostwa. Będziesz miał taki paszport, ja go już trzymam w ręku. Słyszysz, co mówię? Powiesz tak?
— Nie powiem! — wyszedł głos z ust, zwieszonych kędyś na wysokości serca.
— Dlaczego? Włodziu!
— Dlatego, że ja jestem skaut. Zastępowy w siedleckim plutonie. Nam skautom kłamać nie wolno.
— Zastanów się! Włodziu!
— Na mnie teraz całe polskie harcerstwo polega i patrzy.
— Jużeś wszystko zrobił, co skaut powinien był zrobić. Ja ci na to honorem przysięgam! Ja ci przysięgam na Boga!
— Czegóż pan jeszcze chcesz ode mnie?
— Spełń to, co ci mówiłem! Spełnisz?
— Nie.
— Zaklinam cię na imię matki!
— Jeżeli pan po to do mnie przyszedł, żeby mię matką straszyć i nią mi serce łamać... Mnie serce z piersi ucieka... A on mi matkę wypomina! Daj mi pan jakiego wina, albo jakiej mocnej trucizny, jakiej morfiny, strychniny, czy arszeniku, żebym mógł się podźwignąć, stanąć i iść ze łbem do góry zadartym, o własnych siłach pod stryk! Łba nie mogę podźwignąć, nogi się chwieją...
— Nad matką zmiłuj się, Włodziu!
Chory zakaszlał się, ochrypł, zaniemówił. Pan Granowski jeszcze raz z głęboką rozpaczą, z najpokorniejszem błaganiem zawołał z duszy:
— Włodziu!
Jasiołd wydał ze siebie bezsilny a obronny, straszny, goły krzyk.
Długo mocował się i szamotał, bezwładną prawą rękę, jak wiosło przywiązane do ramienia, dźwigał i pchał pod siebie. Potem z wysiłkiem uniósł się na łokciu i powalił na bok. Lewą ręką oddarł kołdrę i wykonał prostacki, ordynarny gest. Nie mógł mówić. Pan Granowski ujrzał z przerażeniem poślednią, wstydliwą cześć nie ciała, lecz kościotrupa. Zamilkł, z rozwartemi stojąc ustami, gdy spojrzał na pusty kąt, utworzony przez kości miednicy i nogi. Jasiołd milczał. Bezwładna jego dłoń zamierzyła naciągnąć kołdrę, ale ustała wpół drogi i zwisła krzywo nad próżnią.
Żandarm brząknął ostrogami i wycedził przez zęby.
Każiś... zasnuł?...
Jasiołd, nie rozwierając powiek, mruknął:
— Ej, ty, żandarm!
Aś?
— Wyprowadź pana!...
Cztoż, barin, pojdiom, cztoli? — uśmiechnął się ironicznie podoficer, wyszczerzając swe zdrowe zęby.
— Idę już... — mówił pan Granowski, ścierając rosę kroplistych łez, która mu twarz zalała.
Czudak!... — westchnął żandarm w korytarzu, zamykając drzwi izby na doskonały zamek.


We dwa dni później pan Granowski usłyszał na korytarzu swego mieszkania ciche, charakterystyczne ostróg pobrzękiwanie. Tenże podoficer żandarmeryi stanął we drzwiach i rzekł z ukłonem, jakby dawał znać o potocznem zdarzeniu, iż rodstwiennik“ w nocy zakończył życie. Pan Granowski pojechał do szpitala niezwłocznie. Nie stawiano mu już teraz trudności i odrazu mógł wejść do owej szpitalnej celki. Zwłoki Włodzia Jasiołda były już ubrane w legionową kurtkę, spodnie i buty. Białe jego ręce leżały złożone na piersiach. Nikt mu z żandarmów nie zamknął oczu, ani ust. Te usta małe się stały, jak u dziesięcioletniego chłopaczka, a prześliczne, równe zęby świeciły się w nich, jak szereg kryształów białego lodu. Śmiertelnie blada skóra górnej i dolnej wargi pokryła się najdelikatniejszym mchem młodocianego zarostu. Stary człowiek nachylił się i patrzał w źrenice, szeroko w oczach rozpłynięte, obrócone w stronę nieba, we wzrok, który na ziemi już nic nie widzi, lecz, zaprawdę, widzi Boga. Stare serce, tłukące się w piersiach, znagła posłyszało krzyk otwartych ust, który już z ziemi odleciał i dobiegł do uszu Boga. Przychodzień upadł na kolana i bezwładnem czołem, bolejącemi ustami dopadł kolan umarłego młodzieńca. Ach, były nareszcie twarde, żelazne, sztywnie potężne, nieugięte nogi junaka! Bezsilne kolana i chwiejne lędźwie mogły już nareszcie przez wieki stać niewzruszenie pod szubienicą!
Nie zgięłyby się w obliczu czyhającego szyderstwa stu milionów Moskali! Ale wróg odszedł... Obojętna wieczność zatoczyła wokół zwłok swe nieprzebyte koło. Tryumf prawdy stał się niewidoczny, milczący i na nic nikomu, — jak zawsze.
Ktoś nachylił się nad zmarłym i dość niedelikatnie potrącił starszego pana. Był to oficer w rosyjskim mundurze, zdradzającym jakąś wyższą rangę, — człowiek wiekowy. Pan Granowski podniósł się i odsunął, tamten wziął spokojnie krzesełko i siadł przy zwłokach. Nachylił ucho do piersi i przez chwilę uważnie, przyrostworzywszy usta, nasłuchiwał. Ujął za puls i obojętnie patrzył w przestrzeń. Potem, puściwszy bezwładną rękę, wydobył z ozdobnej, skórzanej teki arkusz z drukowanemi rubrykami i coś na nim starannie pisał piórem, zawierającym wieczny atrament. Pan Granowski domyślił się, że to lekarz urzędowy konstatuje akt śmierci i pisze dokument zejścia jeńca i skazańca. Chciał zapytać o pewne szczegóły, to też skłonił się uprzejmie, wymienił swe nazwisko z dodatkiem, iż jest krewnym zmarłego. Wojskowy mruknął z niechęcią i niewyraźnie nazwisko swe, jakieś — Szał..., czy Szoł... Mówił dobrze po polsku, ale z wyraźnym odcieniem rosyjskim.
— Czy to pan doktór może dokonywał operacyi wyjęcia żeber i leczenia płuc tego młodzieńca?
— Tak, ja to uskuteczniłem.
— Czuję się w obowiązku podziękowania w imieniu swojem i w imieniu matki zmarłego.
Doktór patrzył w oczy rozmówcy wzrokiem bardzo twardym, spokojnie głuchym. Rzekł z obojętnością:
— Spełniłem obowiązek zawodu i urzędu.
— Obowiązek zawodu i urzędu... — powtórzył pan Granowski, wprawiając wykwintnym ruchem monokl w oko. — W istocie... Jakże pięknym jest zawód lekarza! Wskrzeszać siłę, wlewać w żyły zasoby nowej krwi, powrócić sen na wytrzeźwione źrenice, ażeby organizm, tak niemal z martwych podźwignięty, mógł należycie, poprawnie i w sposób przepisany zawisnąć na szubienicy.
Lekarz uśmiechnął się niepowabnie. Coś żuł w wargach obrośniętych rzadkim zarostem. Nareszcie odrzekł:
— Przecie nie „zawisnął na szubienicy“, jak pan z patosem deklamuje. Wymknął się właśnie ze stryczka.
— Doprawdy? Dziwne, niewiarygodne sądy ludzkie! Muszę z przykrością sprostować, że źle pan konsyliarz postawił dyagnozę tej sprawy. To właśnie stryczek umknął przed tym karkiem.
— Jest to, zapewne, tak podniosłe, że nawet nie próbuję rozumieć, co znaczy.
— Przecie jest jeszcze ten sam ludzki kształt, te same kości i ta sama skóra, ten sam fizyczny, twardy, nie do złamania kręgosłup. Oczy patrzą. Usta krzyczą. Ta sama wciąż wina. Wszystko, czego potrzeba. Cóż to z tego, że oczy nie widzą po naszemu? Alboż my wiemy, co zato one widzą? Cóż z tego, że serce nie bije? Należałoby powiesić go na szubienicy!
Doktór uśmiechnął się pogardliwie, mówiąc:
— Skoro serce nie bije, to pocóż wieszać? O to chodziło, ażeby od powroza serce przestało bić. Skoro nie bije, niema poco wieszać.
— W dawnych czasach, w myśl paragrafów wojennych, wymierzano trupom po tysiąc kijów przepisanej kary...
— Żyjemy w czasach cywilizacyi... — rzekł lekarz z ironią.
— A czy, gdy pan badałeś puls i byłeś nachylony nad tą piersią, słuchając, czy tam przypadkiem jeszcze w niej serce nie kołata, nie usłyszałeś głosu wiecznie mówiącego Boga? Co, w tej piersi?
— Mam chęć wziąć i pana za puls... Ale to do mnie nie należy.
— W tej piersi umarłej zamknięty jest Bóg wiecznie żywy!
— Zapewne, zapewne...
— Patrz pan!
Stary jegomość ujął doktora za łokieć i przyprowadził go do zwłok. Obadwaj długo patrzyli w źrenice zmarłego, — na prześliczny, wyostrzony zarys nosa, na piękne, niemal dziecięce usteczka, przez których rozchylenie ludzkość zdawała się śpiewać straszliwy hymn. Doktór wyprostował się, ziewnął i rzekł:
— No, cóż? Cadaver.
Pan Granowski słyszał to słowo, ale bardzo głucho i niewyraźnie, jakby było wymówione w wielkiej odległości. Gdy tak w szczególnem przyćmieniu zmysłów patrzał na przepiękną twarz Włodzia, nagle owiała go radosna myśl, tchnienie jakieś szczęśliwe. Było z nim znowu tak, jak w podziemiu zamczyska w Debrzach, gdy Moskal przyniósł dziewczynkę. Zdało się nadto, że z dalekich kędyś ogrodów Podlasia, z Siedlec, z Łukowa, wionęły wszystkie zapachy wiosny zbudzonej. Radosny śmiech, wzburzenie ducha, które się z Boga rodzi, — gaudium spirituale, quod de Dee est, — trzęsło się w jego piersi i wyrywało na usta. Rozum stał się jasny i obejmujący wszystko od krańca do krańca. Wreszcie słowo, w którem się nowe, chybkie, strzeliste myśli zawarły, wymknęło się z ust. Pan Granowski zawołał ze śmiechem:
— Ależ, tak, tak, Włodziu! Tak, po tysiąc razy! Tak zrobimy! Wypłatamy figla wszystkim Śnicom tej ziemi! Teraz ich z mańki zażyjem! Zejdziemy się wszyscy wraz — i ty, i ty, męczenniku!
Doktór, z powagą i spokojem słuchający tych bredzeń, chwycił pana Granowskiego mocno pod ramię i prowadził ku wyjściu. Starszy pan dał się ciągnąć bez protestu. Na progu izby zatrzymał się i rzekł do doktora.
— Pan doktór znowu źle stawia dyagnozę. Nie jestem obłąkany. Nie, bynajmniej! Muszę znowu sprostować...
— Nie stawiam wcale dyagnozy...
— Jedno jest pewne i to sobie należy zapamiętać doskonale nam, starym łotrom, starym zbrodniarzom i krzywdzicielom: „Błogosławieni umarli, którzy w Panu umierają...“
— Tak jest, kaznodziejo, tak jest niezawodnie... — mówił doktór. — Tylko musimy wyjść i to jest także pewne, jak amen w pacierzu. Tu nie można siedzieć, według upodobania, bo to jest szpital więzienny. Trzeba już iść, iść do domu.
— Idę już, panie! Przypatrz się pan temu chłopcu i na pamiątkę znajomości wspomnij to słowo: — niema umarłych, są tylko umierający...
— Pan zaś ode mnie przyjmij na pamiątkę równie głębokie zapewnienie, że to, co mówisz, nic a nic nie znaczy.
Doktór niemal siłą wytaszczył pana Granowskiego na schody. Stamtąd już prosty żandarm sprowadził go na bruk ulicy.


W ciągu całej zimy pan Granowski czynił najstaranniejsze poszukiwania rodziców dziecka, którem się był zaopiekował. Zwracał się z żądaniem pomocy do władz, ogłaszał w dziennikach, pisał listy, rozpytywał się i wywiadywał. Wszystkie te zabiegi nie wydały żadnego zgoła rezultatu. Z rozmów z dziewczynką dało się ustalić tysiączne szczegóły, świadczące o tem, że była jedynaczką ludzi zamożnych. Zosia wspominała zawsze o ojcu, jako o „panu“, mówiła o dworze, ogrodzie, służbie, przytaczała imiona krewnych i znajomych, ale nie mogła podać dokładnie ani jednego nazwiska. Trzeba było zostawić rzecz w stadyum zagadkowości, aż do dalszego wyjaśnienia. Pan Granowski poświęcił się literalnie dziełu szukania. W marcu tego roku, uzyskawszy specyalne pozwolenie od rosyjskich władz wojskowych, z któremi był, z racyi swych interesów, w ciągłej styczności, jeździł na poszukiwania śladów nieszczęścia matki Zosinej w okolicę, gdzie, według relacyj i przypuszczeń, poszlak i pogłosek, można było miejsce wypadku określić. Nie udało się odnaleźć zwłok i wykryć nic prawdopodobnego. Milioner niemało zobaczył w tej drodze. Porozwalane kościoły z utrąconemi wieżami, — zmiażdżone dworce kolejowe, — konie, przeglądające się w ogromnem trumeau podczas czynności chrupania owsa w salach recepcyjnych magnackiego pałacu, — w opuszczonem mieszkaniu burżuazyjnem fortepian Bechsteina, w którego wnętrzu, na metalowych strunach jakiś oficerzyna z tłumu moskiewskiej swołoczy urządził sobie stałą, podręczną kloakę, — cenne malowidła, porznięte nożami, lub z ram wyłupane, — wioszczyny, osiedla, chaty puszczone z dymem, jak daleko sięgnie biedny polski horyzont. Czarne piętna w polach znaczyły ślad zwęglonych stert zboża i spalonych stogów siana, a opowieść nauszna, klechda domowa, powieść z cicha szeptana uwidoczniały dzieje planów, zamysłów i dokonań dyabła, wykonanych rękoma czarniawy ludzkiej, odzianej w moskiewskie tułupy i szynele. Wszystko, co kiedykolwiek wzniesione zostało nad poziom, zbudowane czy dokonane na tej ziemi tyle ubogiej, ulegało teraz, jeżeli nie zupełnemu zniszczeniu, zrównaniu z gruntem prawiecznym, ponad który się dźwignęło, to przynajmniej potrąceniu, usiłowaniu zepchnięcia z miejsca. We wszystkie strony rozwierało się pole śmierci, przez które harcował kozuń moskiewski. Zewnętrzny obraz zmian na powierzchni, wyżłobiony i wykłuty straszliwym rylcem przez wojnę, był doskonałym odpowiednikiem do przeobrażeń, które się w duszy pana Granowskiego dokonywały. Zaszedł w niej przewrót, równie radykalny i gwałtowny. Jak się to stało, niepodobna w paru słowach wyjaśnić. Coś zachwiało się, pękło i runęło w gruzy. Widok poniszczonych zagród chłopskich szczególnie oddziaływał na wyobraźnię obserwatora. Nie była to litość, ani współczucie, — species tristitiae“, jak takie uczucie nazywa Damascensis, — lecz jakby głęboki, czynny wstyd. Wstyd pieniężnika, bogacza, pana w obliczu mizeryi, na którą trzeba patrzeć z założonemi rękami. Pan Granowski wiedział przecie najdokładniej, w jaki sposób dokonywa się nabywanie prawa posiadania ziemi i wszelkiej innej własności. Wiedział również, w jaki sposób zużytkowuje się owoce tego prawa. Obszedł już w ciągu wielu lat mniej więcej całe granice tych rozległych dziedzin. Przynajmniej widział ich zarysy. Miał dosyć. Nuda ziewała ze wszystkich obszarów zbytku i wlokła się w dal poza ich miedzami. Teraz do nudy przyłączył się niecierpliwy, nieznośny wstyd. Obmierźle było patrzeć na chłopską niwkę, na nędzny szczyr piaskowy i niegdyś — chałupę, siedlisko człowieka, oraz niegdyś — chlew, siedlisko prosiaka, — na kupę popiołu, oblaną krwawemi łzami żalu dorosłych i dzieci. Ohydnie było myśleć o posiadaniu pałacu, wiecznie pustego, — ogrodu, po którym nikt nie chadza, — dostatku, który sam w sobie akurat tak samo jest zajmujący, jak trzy pieczary w Debrzach. W chałupie gnieżdżą się dorośli i dzieci na jednem legowisku, w smrodzie i wiekuistem dziedzictwie zaraźliwych chorób, — pokolenia od pokoleń otrzymują w darze gruźlicę i syfilis, nie wiedząc o istnieniu „zarazków“. Wciąż do starych siedlisk wchodzą nowe warstwy młodych i dzieci w rodzinie bezrolnego komornika, gdy mu los każe wydzierżawić kąt przy kominie, lub legowisko za piecem. Wchodzi do tych ludzkich siedlisk krowa i prosię. Wkracza żebrak wędrowny, emeryt folwarczny, albowiem niema, gdzieby głowę skłonił i ciało ukrył przed wichrem, ulewą i mrozem na tej obszernej, przeogromnej ziemi. A pałac stoi pusty. O, nędzo! O, hańbo! O, odrazo! O, wstydzie! O, pogańska zaciekłości!
Pan Granowski przemierzał, tłukąc się najętą furmanką, — w pewnej okolicy zaprzężoną w krowę, — ziemie pańskie, latyfundia, ogromne lasy i wciąż czuł na policzku rumieniec wstydu wobec krzywdy bezrolnych chłopów, którzy się swą ciężką pracą obchodzą. Widywał w swem długiem życiu zuchwałych fantastów, usiłujących przewrócić świat stary na zewnątrz siebie i w sobie. Wspominał przypadki hrabiego Bodzanty z Głowni, wielkiego pana, dziedzica przelicznych włości, który, postanowiwszy zabiec drogę nieuniknionej, krwawej, straszliwej, bratobójczej rewolucyi w jednej świętej ojczyźnie, te włości „swoje“ zamienił na chłopskie państwo komunalne, prowadzone i zarządzane przez agronomów i techników, świadomych pracy na roli. Pan Granowski pamiętał śmiechy, które ścigały hrabiego Bodzantę, nienawiść, która towarzyszyła jego krokom za życia na świecie, i ruinę ideału po jego śmierci. Jednakże ogarnęło go starcze marzenie spróbowania się z tym samym światem, przeżycia raz jeszcze nieustraszonej młodości. Postanowił wprowadzić w miarę sił doskonały ład, harmonię i piękno w haniebne i ordynarne stosunki ludzkie. Po powrocie do Lwowa z nieudanej wyprawy, wyszukał młodego i zdolnego architekta, któremu piersiowa choroba przeszkodziła w wypełnianiu zadań szczytnego zawodu mordowania wrogów Austryi na polu chwały, i z tym młodym człowiekiem począł odbywać długie konferencye. Wyniesione zostały z ciemni debrzowskiej walizki odręczne rysunki Ryszarda Nienaskiego. Młody budowniczy rozpatrywał się w nich szczegółowo i przyznawał zgasłemu koledze wysoką pomysłowość. Na żądanie pana Granowskiego zaczął przenosić owe pomysły na dokładne plany w wielkim stylu. Ukazał się tedy na dużych tablicach, według wszelkich wymagań sztuki budownictwa przedstawiony „Instytut powszechny górniczy w Kielcach“, — potem „Zakład dla geologii nafty w Krakowie“, „Zakład dla geologii węgla“, „Zakład powszechny nauk ekonomiczno-społecznych w Warszawie“, „Akademia handlowa“, „Studyum geograficzne“, „Studyum oceanograficzne na Helu“ — i tym podobne.
Nowe myśli i nowe zamiary zbudziły w starym organizmie zdrętwiałe i zamarłe siły. Dawny gracz ocknął się i porwał na nogi. Och, z jakiemże upojeniem wciągał teraz w nozdrza powietrze! Jakikolwiek miał być rezultat straszliwej wojny, nowy polski porządek zapowiadał się w każdym razie na tej ziemi polskiej z prawieków. Pan Granowski wiedział, że cokolwiekby się stało, on sam, osobiście wykona swe zadanie. Spełnienie tego czynu było warunkiem zdrowia duszy, warunkiem pojednania się ze zmarłymi, aktem świętej pokuty, a nadewszystko rzuceniem rękawicy napastnikowi z za nieprzyjacielskich kordonów. Dość ucieczki, dość wybiegów, dość tchórzostwa. Nie tracił czasu. Działał, jakby się paliło. Wymienił swe amerykańskie dolary na ruble ze znakomitym zyskiem, handlował rublami, szukał interesów, jak za lat dawnych, jak w Warszawie i w Paryżu, kiedy z niczego tworzył fortunę. Otwierały się na wsze strony tysiączne możliwości robienia wielkich pieniędzy. To też finansista działał, jak w ukropie kąpany. Pod wiosnę wziął na się wielkie przedsiębiorstwo reparacyi poniszczonych przez działania wojenne kolei żelaznych na terenie galicyjskim, rzucił znaczny kapitał w eksploatacyę nafty i przetwarzanie jej na benzynę, — oraz w rozmaite inne afery, które obiecywały zyski szalone. Te zyski nie były teraz celem, lecz środkiem do osiągnięcia pewnego możliwego ideału. Im bardziej stary majster nurzał się teraz w interesach karkołomnych, ryzykownych i niebezpiecznych, im większe sumy wydzierał z ziemi, zajętej przez armie rosyjskie, tem bogatszym czuł się na duchu i bliższym swych dzieci. Wstręt w nim budził strwożony galicyjski nędzarz, uchodźca, idący za pensyą lub zasiłkiem „z Widnia“, lub z „Piotrogrodu“ łazanek, urzędnik, „strona“, wyczekująca w „ogonku“ na swą porcyę jałmużny. Przemysłowiec był skąpy i przebiegły, awanturniczy w pomysłach i ścisły w ich wykonaniu. Poganiał w myślach tę wojnę, ażeby prędzej kończyła swą rolę okropną, by on prędzej mógł zacząć wykonywanie swojej. Miał oddać wszystko, co strwonił we Florencyi, co bezprawnie rozdał. Pragnął budować. Budować! Co najmniej pięć naraz instytucyj, z tych, które wyśnił Ryszard Nienaski! Nadsztukować sobą przerwane jego życie! Wypełnić, czego zrobić nie zdołał! Przejednać go, a za jego przyczyną wyprosić przebaczenie Xenii! Odpokutować! Czynić na klęczkach, w szale natchnienia, źle i dobrze, po amerykańsku, nie czekając na nikogo, na łaskawy pokój, na przyszłe państwo, na przyjazne konjunktury, na konferencye pokojowe i szczęśliwe wyniki wojny! Czynić za siebie, za lud, za naród, za państwo, za przyszłą Polskę.
Usiłowanie gromadzenia potrzebnych kapitałów zmuszało do stykania się z Moskalami. Pomimo wewnętrznej awersyi pan Granowski bywał w interesach u rozmaitych władców i dygnitarzy nowomianowanych na obszary zawojowane. Widywano wciąż starego eleganta, zajeżdżającego przed gmachy, gdzie roztasowali się nowi władcy, — jeżdżącego kolejami w towarzystwie oficerów wyższego stopnia, — słyszano nieraz jego rozmowy, prowadzone po rosyjsku płynnie i łatwo.


Po gorlickiej Rosyan katastrofie, pan Granowski szybko zoryentował się w położeniu. Zaczął też w tempie nadzwyczajnie przyśpieszonem likwidować swe wschodnio-galicyjskie interesy, związywać wszelkie afery mocnymi węzłami a uzyskane kapitały chować jak najbardziej starannie. Wnet zabrawszy ze sobą Zosię-sierotkę, ostrożnie wyruszył ku zachodowi, unikając z pilnością tych miejsc, gdzie go za rosyjskich przewag widywano w podejrzanem towarzystwie. Na emigracyę w kierunku wschodnim nie miał zgoła ochoty, gdyż taki manewr oddaliłby go od kraju i przedsięwzięć, które wykonać zamierzył bezwarunkowo. Cokolwiekby się stać miało, chciał przedrzeć się do Galicyi zachodniej i Królestwa, żeby natychmiast działać. Z ogólnego przebiegu operacyj wojennych zarysowywał się pewnik, że Moskwa będzie wypędzona z ziem polskich przez Niemców i że ostatni zostaną na razie panami placu. Peregrynant postanowił teraz kierować pod nich swe kroki. Powolna droga ku zachodowi, w stronę Krakowa, trwała parę miesięcy. Przesunięcie linii wojsk niemiecko-austryackich ku wschodowi nakryło milionera w Jaśle. Od kilku tygodni mieszkał skromnie w hoteliku żydowskim, zajmując wraz z Zosią jednę izdebkę na parterze. Huki armat i odgłosy strzałów nie były obce ani „dziaduniowi“, jak Zosia nazywała swego opiekuna, ani jej samej. Nie takie widywali bitwy! Przecierpieli cofanie się Moskali i obsadzenie miasta przez Austryaków, całe i zdrowe głowy wynosząc z tej operacyi. Jedyną prywacyą było wyrzucenie ich „z numeru“ hotelowego, prawnie według boskich i ludzkich ustaw posiadanego, — dla pomieszczenia jakowejś pruskiej persony. Kilka nocy spędzili w sposób urozmaicony: już to w pokoju „bawialnym“ samego właściciela hotelu, gdzie ich pchły ogryzły niemal do samych kości, już to w lokalu, który normalnie zajmowała magiel kołowa. Na szczęście niedługo trwały te popasy, gdyż pan Granowski zdołał u władz austryackich wyjednać sobie znowu potrzebne przepustki i wywiózł Zosię wprost do Krakowa. Jechali furmanką, ślicznemi drogami, popasając w mieścinach i karczmach przydrożnych. Czasami wiał na nich z pól wiosennych straszliwy fetor cmentarny. Wtedy Zosia drżała na całem ciele, zanosiła się od płaczu i, do tego zapachu trupów wyciągając rozpaczliwe rączki, wołała: — mamo, mamo, mamo! Lecz gdy radosny wiatr wytracał ze siebie narzucony mu ciężar ludzkiego smrodu, a niósł ku nozdrzom tylko won kwiatów, łzy na jej rzęsach obsychały. Pan Granowski wyciągał rękę i kazał jej bystrym oczom wypatrywać a wypatrywać w zamglonej przestrzeni krakowskich wież... Przedziwne uczucie, — ni to ponowna młodzieńczość ducha, — napełniało jego stary organizm. Sny niemal dziecięce, — zdziecinniałość marzenia, — zapalały na nowo wystygłe krople krwi. Widziało się sercu, że przez oddalenie niezmierne dąży do progu Xenii. Jak dawniej, jak dawniej... Niegdyś po długotrwałych rozstaniach, gdy los szczęśliwy znowu ich łączył, obejmowali się stęsknionemi oczyma nim ręce oplotły szyje i czoło przypadło do czoła. Wówczas cielesna powłoka popadała w takie oto drżenie szczęścia, szczęścia najbezwzględniejszego, jakie istotom ludzkim dane jest na tym padole. I teraz mamiło się serce, iż oczy już wkrótce Xenię zobaczą. Myśli wyrywały się z okręgu dokonanego okrucieństwa śmierci, żeby błądzić w świętym gaju ułudy. Szli z Xenią ramię w ramię przez planty krakowskie, woniejące od aromatów wiosny. Pachniały bzy i akacye, ukryte konwalie i ukryte róże. Słuchali dźwięku słów, z których wszystkie a wszystkie, dobre i złe, cnotliwe i grzeszne, dla nich obojga były głosem wzajemnej rozkoszy. Wyznawali wszystko, — dusza duszy, — w uśmiechach, w szeptach, spojrzeniach, niemych pieszczotach dziecięcych, jak za najdawniejszych lat, w pieszczotach ojcowskich, które zawierają w sobie nigdy niegasnącą, bezdenną, wszystkę miłość. Każdy przydrożny kwiat, kształt pięknego drzewa, barwa dalekich lasów, szemranie wody i szelest zbóż podrastających, — wszystko, na czem oczy spoczęły, było dla Xenii. Wszystko zadawało pytanie, czy się jej jednej podoba? Czyby się też podobało, gdyby temi stronami przechodziła? Jakie też słowo rzekłyby jej usta, gdyby oczy wejrzały na to piękno, które oglądają oczy ojcowskie? Coby też teraz powiedziała biednemu ojcu po tem niezmiernem, po tem straszliwem niewidzeniu? Coby też wyjawiła, gdyby tak dziś ramię przy ramieniu szli, — o tamtych tajemniczych krajach Boga, gdzie ona teraz gości i przebywa? Straszna i przenikająca chciwość, ciekawość zacieklejsza ponad żądzę życia, budziła się w myślach, zmamionych miłością.

Wiadomość o dokonaniu wychylała się niepostrzeżenie z pomiędzy złudzeń, — znowu ta sama wiadomość, podana pamięci przez zmysł dotykania. Cierpła prawa ręka, wspominając fizycznie przeraźliwe zimno czoła Xenii, gdy na niem wówczas spoczęła. Cierpła od sustawów w palcach aż do łokcia i do ramienia. Mróz niewysłowiony szedł żyłami do serca. Zdręczona tylekroć myśl zanurzała się w widok: najczarowniejsze włosy, najwonniejsze pasma odpadły oto. Zsunęła się skóra przodu czaszki i nosa, którego kształt wszechmocne piękno rzeźbiło. Naga, ostra, poszarpana kość lic w ciemności bieleje. Niema już, — o straszny Boże! — czarownych piersi, ni ciała nad biodrami, ni ud, ni lędźwi. Nieprzeliczona ilość wrogów, mrowie tajemniczego robactwa, niezwyciężone zastępy morderców szarpią, unoszą, unicestwiają i gołą, cuchnącą pustkę czynią z tego, co było woniejącym kwiatem raju.
Podrywał się w piersiach wiecznie tak samo chyży, goły, bezpłodny, niemy płacz. Ślepa boleść, zamknięta w kole zawsze jednakiem, bez wyjścia, przerwy i końca, zaczynała wirować w swoim obrębie. Hyena żalu wiekuiście głodną paszczę zatapiała w sercu. Pocóż jest wiosna? Dla kogóż się znowu zbudziła? Komu drzewa szumią, zboża szeleszczą i woda szemrze w kamiennem łożysku?...


Po przyjeździe do Krakowa pan Granowski wydobył z safes’u w jednym z banków swe wszystkie dokumenty, papiery, akty i przystąpił do zrachowania posiadanego majątku. Dowody na kapitały, przelane do banków angielskich, umowy co do eksploatacyi kopalni węgla przez rząd austryacki, wreszcie gotówkę umieścił w jednej wielkiej tece. W drugiej spoczywał testament Nienaskiego, złożony, jak dawniej, w srebrnym Xenii woreczku. Wytrawny kapitalista zajął się teraz szczegółowem badaniem owego fantastycznego testamentu. Ileż to razy ośmieszył go był w myślach swych, — a oto teraz wpatrywał się w każdą kreskę i znak, w każdą plamę i ślad wylanej łzy. Usiłował zrozumieć, kogo oznaczają poszczególne z głównych liter, lub koślawych znaków, imitujących litery... Nie zapytał był o to Xenii naprawdę, gdy żyła i mogła wszystko dokładnie powiedzieć, nie zapamiętał, co mówiła w chorobie, puszczał to mimo uszu z drwiną zatajoną w głębi duszy, a teraz za późno już było, — za późno, — o to ją pytać. Litery te miały oznaczać jakichś ludzi, znanych Nienaskiemu, jego przyjaciół, którym można było napewno zaufać, iż nie skradną wielkich narodowych pieniędzy. Skoro on im ufał, marzyciel, ideolog, można było być pewnym, że to są marzyciele, ideologowie, zapewne, lecz nie złodzieje. Pan Granowski pragnął teraz właśnie takich ludzi odszukać. Tacy byli mu potrzebni do interesu, nie ludzie afery i zarobku, których dotychczas za ludzi jedynie poczytywał, lecz tacy mianowicie, których dotychczas za ludzi nie poczytywał, marzyciele, ideologowie. Na takie zeszedł manowce. Kogóż teraz o wyjaśnienie zapytać? Był jeszcze jeden biegły w tem piśmie, znający tę rzecz, „świadek Xenii“ — porucznik Śnica. Lecz u tego pan Granowski postanowił informować się na samym końcu, gdyż świadectwu jego nie ufał. Śnica mógł przecie łatwo wstawić pod tajemnicze litery swoich wspólników w oszustwie. On przecie nie był z rodu marzycieli. Trzeba tedy było kierować się nadal własnym „rozumem“, gdyż nie było nikogo, ktoby zagadkowe odczytał nazwiska. I tu właśnie „rozum“ dotychczasowy zarabiał się w bezpłodnym trudzie. Pan Granowski spisał sobie na karteczce szereg nazwisk ludzi w Polsce najgodniejszych zaufania, mężów zasługi, nauki, pracy publicznej, profesorów uniwersytetów, działaczów — i z dwiema swe mi tekami, oraz z planami, wygotowanymi przez lwowskiego architekta, ruszył do adwokata Naremskiego.
Krakowski mecenas przyjął go grzecznie, lecz bardzo a bardzo ozięble. O przygody w czasie inwazyi moskiewskiej pytał półgębkiem, a informacye podane zbywał kiwaniem głową, lub ironicznym półuśmiechem. Uchylał się niedwuznacznie od rozmowy o polityce i zbaczał wciąż na ścieżkę interesów prywatnych klienta. Pan Granowski był tym sposobem zachowania się rozciekawiony, z pewnych zresztą względów, to też, po wysłuchaniu ścisłej relacyi o stanie interesów w kopalni Xenia, zapytał mecenasa Naremskiego wprost o powód takiej zmiany nastroju. Adwokat wymawiał się przez czas pewien, a wreszcie przyparty do muru, wyznał, że przyczynę wszystkiego stanowią wieści o postępowaniu szanownego klienta za czasów nieprzyjacielskiej inwazyi. Zacytował nawet jakieś korespondencye w gazetach krakowskich, odpisy z listów prywatnych wyjęte i ogłoszone drukiem przez miarodajnych publicystów. W wiadomościach tych stało czarno na białem, że pan Granowski, były członek Enkaenu, zdradził sprawę, przeszedł na stronę dziedzicznego wroga i służył mu z całą gorliwością.
Milioner pokiwał głową i uśmiechnął się dobrotliwie. Nie żądał nawet wyszukania owych numerów czasopism krakowskich, które mecenas Naremski z usłużnością pragnął mu dostarczyć. Przystąpił do wyłuszczenia swego interesu. Po wysłuchaniu całego żądania adwokat popadł w zdumienie. Pan Granowski zapisywał całkowity majątek, odziedziczony po swych dzieciach, bez ujęcia jednego szeląga, przeciwnie z ogromną nadwyżką dawnego zasobu, — na koszta wzniesienia szeregu wielkich instytucyj kulturalno-oświatowych, których gotowe plany przedłożył. Zakłady owe miały być wznoszone kolejno, według planów, dopóki starczy pieniędzy. Wszystkie gmachy zbudowane i zaopatrzone miały być z czasem przekazane przyszłemu urzędowi Polski niepodległej i zjednoczonej. Szereg opiekunów, kuratorów i doradców, których nazwiska ofiarodawca przedstawił, miał być zaproszony na walną radę i wezwany do objęcia zarządu dzieła. Przyrost kapitałów, zostawionych przez Ryszarda Nienaskiego, których wysokość ofiarodawca niemal w dwójnasób powiększył, winien był figurować, jako pokrycie własnych spadkobiercy wydatków, w ciągu lat, od chwili śmierci córki jego Xenii.
Miała tedy być wystawioną na sprzedaż willa „de Granno“ we Florencyi, — meble, obrazy, sprzęty, — miały być wycofane kapitały z Anglii, — miała być sprzedana krajowi kopalnia „Xenia“ — i t. d.
Pan Granowski upraszał właśnie mecenasa Naremskiego o zajęcie się sprawą zrealizowania pod względem ściśle prawnym tego zapisu i przygotowanie aktu, z którym, w towarzystwie uproszonych opiekunów, możnaby było iść „w rejent“.
Pan Naremski kręcił pióro w palcach, spisując sobie prowizorycznie wyłuszczone żądania. Zdumiewał go ten stary tak niepodobny do samego siebie. Jestże to wyga Granowski, aferzysta, dusza paskarska, psubrat, hycel, wędrujący dyabelskiemi bezdrożami? Jestże to ten sam człowiek, który telegrafował z Florencyi, żeby sprzedać kopalnię „Xenia“ każdemu, kto da najwyższą cenę, to znaczy, byle hakatyście? Jest że to ten sam, którego ów rozkaz co do sprzedaży kopalni, on, adwokat Naremski, musiał udaremniać wszelkimi wykręty, na jakie stać było jego umysł i polskie serce? Tenże to zapisuje teraz wszystko, co gdziekolwiek wyszwindlował — „krajowi“, jego „ludowi“, przyszłym wynalaczom, specyalistom i robotnikom? Zapisodawca zdawał się czytać myśli prawnika. Milczał, patrząc na jego twarz. A żeby lepiej widzieć tę twarz krakowską, wrzucił niezrównanym ruchem monokl między kości policzka i czoła. Patrzał z wytworną nonszalancyą, z grzecznym spokojem prawdziwego gentelmana, — niewiadomo, — bandyta, waryat, oszust, czy święty.


Blisko dwa miesiące czasu zajęły ceregiele prawne, poprzedzające spisanie wielkiego aktu. Pan Naremski niemało miał pracy, nim sprosił opiekunów, ściągnął ich na umówiony dzień do Krakowa i przygotował wszystko. Lecz wreszcie akt sporządzony został według najściślej prawniczych formuł i podpisany przez zapisodawcę. Wielka instytucya była założona. Pan Granowski zastrzegł sobie utrzymanie do czasu całego dzieła w sekrecie. Skończywszy z tem, był nareszcie wolny. Dla siebie nie zostawił nic zgoła. Srebrny woreczek Xenii. Odzienie na grzbiecie. Postanowił zarabiać, jak dawniej, zacząć z niczem. Gdzieś przy nafcie, czy przy kopaniu węgla. w takim stanie finansów i usposobienia duszy pan Granowski poszedł na cmentarz. Dawno tam nie chodził. Była to druga połowa sierpnia, dzień chmurny. Stary pan szedł uliczką cmentarną, — wśród pomników, — z góry na dół. Same nogi poniosły go w lewo, za narożny, za drugi, za trzeci pomnik. Tam! Samo ciało, bez wiedzy rozumu, wstrzymało się przy żelaznej szynie, opasującej miejsce. Serce poczuło, iż stąpanie nóg słychać — tam w dole. Tamci oboje słyszą, że przyszedł. Mówią mu tajemniczym swoim językiem, iż nadaremnie tak daleko chodził po ziemi i, wskutek tego, na tak długo ich opuścił. Jakże dawno nie był! Przez tyle jasnych dni i tyle ciemnych nocy czekali na odgłos łoskotu jego kroków. Teraz, wiedząc co się stało, wyrzekli w jego sercu niewymowną modlitwę swoją, pokorne dziękczynienie, formułę, tajemnicy, wniesioną do jestestwa z poza granic rozumu, iż jeden teraz w nich trojgu jest wierny Bóg, który świętą nałęczą ich spoił na wieki, — jedna jedyna miłość. Wyciągnęli do niego swe niewidoczne ręce i święty pocałunek złożyli na czole. Kolana jego zatrzęsły się od niemocy, pierś od radosnego szlochania wyzwolin, ramiona objęły cement nadgrobny, a usta złożyły na nim pocałunek miłości wiecznej.


W pierwszych dniach września pan Granowski spotkał przypadkowo na ulicy służącą pani Śnicowej. Już kilkakroć zamierzał był zobaczyć się z dawną florencką znajomą i w tym celu chodził na ulicę Lubicz, ale zawsze bezskutecznie, gdyż pani Śnicowej nie było w Krakowie. Miesiące letnie spędzała wraz z mężem gdzieś na Węgrzech. Tych informacyj udzielił właściciel posesyi, w której pani Śnicowa miała swe mieszkanie. Teraz Wikcia sama podskoczyła do pana Granowskiego, dojrzawszy go na ulicy. Ucałowała po krakowsku jego rękę i wyrecytowała, że pani już wróciła, a pan tam został, gdzie byli w lecie, na Węgrzech, że Staś jest zdrów, pan to samo, pani to samo, a w tych Węgrach takie przecie straszne gorąco, że jej-jej, — w polach mak sieją, wino nazywa się bor, piwo r, wódka palinka, a dobry wieczór, to się mówi jona-pot, a — proszę pięknie — kerem-alasom, ale kapusta — to tak samo kaposta. Pan Granowski tegoż dnia udał się na ulicę Lubicz. Zastał matkę i dziecko w doskonałem, istotnie, zdrowiu. Zawiązała się długa, ożywiona i serdeczna rozmowa o przygodach ubiegłego roku. Pan Granowski barwnie opowiedział swoje przypadki debrzowskie i wędrownicze, a gospodyni — swoje. Okazało się, że porucznik Śnica po wyzdrowieniu, — (chociaż jeszcze chodził o lasce), — dostał awans na kapitana i posadę zafrontową dyrektora obozu jeńców na Węgrzech, w miejscowości Nagy-Lamoheny. Pani Śnicowa bawiła w pobliżu męża, dopóki on tam spełniał ów urząd, w pięknej górskiej miejscowości. Opisy szczegółów pobytu, cen artykułów aprowizacyjnych, charakterystyki osób nowopoznanych ze świata oficerskiego przeważnie zajęły wiele czasu. W trakcie tej ożywionej pogadanki pan Granowski znienacka wtrącił wiadomość:
— Tak, tak... Cieszę się, że pani mile spędziła lato. Widać, że ludzie, których pani poznała, byli interesujący. Ale à propos wspólnych znajomych: jeden nam ubył.
— Kto taki? — spytała pani Celina.
— Włodzimierz Jasiołd.
— A cóż się z nim stało?
— Umarł we Lwowie.
— Umarł... — jęknęła, jak echo.
— Wzięli go Moskale do niewoli. Połamali mu w bitwie żebra, skłuli bagnetami, ciężko pobili w czasie transportu. Na domiar złego uparł się i oświadczył w zeznaniach, że jest rosyjskim poddanym, wymienił, gdzie się rodził i uczył. Wobec tego musieli go skazać na śmierć przez powieszenie. Jakby to powiedzieć? Na szczęście — umarł. Nie został powieszony.
Pani Celina słuchała cierpliwie tych wiadomości, siedząc spokojnie w rogu kanapki. Zmierzch już zapadał i twarzy jej nie było widać. Rozmowa, tak żywa przed chwilą, potknęła się, jakby człowiek, o wystający kamień i, jak człowiek, na twarz upadła. Smutek przez pokój przepłynął, jak gdyby ten, kogo wspomniano, wszedł między rozmawiających. Znagła pani Śnicowa zapytała:
— A i pan to tak napewno wie, że on umarł? Napewno pan wie?
— Widziałem jego zwłoki. Byłem na pogrzebie.
— Gdzie umarł?
— W szpitalu więziennym.
— Leżał umarły?
— Leżał umarły.
Pani Celina ociężale wstała ze swego miejsca i, przeprosiwszy gościa za chwilową swoją nieobecność, wyszła do sąsiedniego pokoju. Tam zaczęła chodzić z kąta w kąt, z kąta w kąt, twardym, niemal męskim krokiem. Stary jegomość słyszał to jej stąpanie, w którem ujawniało się tajne szaleństwo duszy. Wiedział, co jest tej pani. Ale, — wbrew woli i jakiemukolwiek zamiarowi, — jej męczarnia sprawiała mu ulgę nie ulgę, lecz jak gdyby wyciągnęła pomocną dłoń. Gdyby wszyscy znani wokół wymarli i gdyby wszyscy zostający na ziemi szarpani byli przez boleść po tamtych odejściu, lżejby było samemu znosić stratę. Zasunął się w swoją własną jaskinię żalu i obojętnie słuchał kroków pani Śnicowej. Tymczasem ona znieobaczka stanęła we drzwiach bawialni. Usłyszał jej głos cierpki, zmieniony, należący niemal do innej osoby:
— A czy to matka tego Jasiołda wie, że on umarł.
— Wie. Stąd jej doniosłem.
— A bo to list mógł do niej dojść?
— Doszedł. Już Siedlce są „wolne“. Odpisała mi parę słów.
Pani Celina stanęła w środku saloniku, a potem raptownie wróciła i przywarła drzwi do drugiego pokoju, gdzie służąca usypiała dziecko. Zbliżywszy się do pana Granowskiego, pani kapitanowa zaczęła mówić szybko, gwałtownym szeptem:
— A to mi pan przyniósł wiadomość!
— Cóż robić! I takby się pani z czasem dowiedziała.
— Pewnie. Alebym jeszcze trochę pożyła w złudzeniu.
— W złudzeniu...
— No! Przecie!
— Pocóż żyć w złudzeniu? Teraz to samo... Niech się pani modli do naszego Włodzia, do drogiego, nieskalanego męczennika.
Młoda kobieta przyklękła kolanami na fotelu, jakby w bezwiednej intencyi zaniesienia modlitwy. Zakryła twarz rękoma i wybuchnęła krótkim, szalonym, spazmatycznym płaczem. Łkała, jakby sama jedna była w tym pokoju, jakby w całym domu nie było nikogo. Potem znagła przycichła. Zdawało się, że boleść w niej ustała. Pan Granowski milczał, rozmyślając sekretnie, że wypada już iść do domu, nakarmić przed nocą małą Zosię, wykonać to i owo. Wtem pani Śnicowa ujęła go za rękę i zaczęła prędko mówić, sapiąc, stękając i raz wraz wydając jęk głęboki.
— Panie! Tak mię to zabolało... Bo żeby też pan wiedział, co mój mąż teraz robi, czem to się on trudni...
— Skądże mam wiedzieć?
— Pewnie. On tam tego nie rozgłasza. Chyba w tajnych raportach wylicza swoim wysokim przełożonym, żeby mu przyznawali coraz wyższe awanse i ordery.
— Doprawdy? A za cóż tak?
— Nikomu pewnie tego nie zwierzył, tylko mnie jednej, swej żonie. No, bo i pewnie! Komuż, mój panie, taki sekret powierzyć, jak nie rodzonej, prawowitej małżonce? O swoich, prawda, pracach, tajnych zabiegach, nadziejach?
— No, tak, tak.
— Opowiadał mi szeroko i szczegółowo, jakem tam z nim była na Węgrzech, bo przecie wiedział, że ja dobra jestem do sekretu, prosta galicyjska indyka, że nie będę o tem trąbiła byle komu, albo paplała na rynku. Jestem przecie jego połowica.
— Oczywiście. I cóż takiego?
— Nic szczególnej wagi. Był, proszę pana, komendantem obozu jeńców wojennych. Siedzą tam przeważnie, a niemal sami Włosi. Trocha Serbów. Ci Włosi, to są, mówił, jeńcy nowi, wprost z kadry, chłystki, młokosy, oficerki, arystokracya, entuzyaści irredenty, w pierwszych bitwach na południowym froncie pobrani. Gniją tam, otoczeni doskonałemi zasiekami i rowami. Z zewnątrz manschaft, w samym środku oficerowie.
— Wszystko, jak się patrzy.
— Wszystko. Ale bo ten komendant, żelazna ręka, czuwa. Nie wiem, czy pan wie, że ten obecny pan komendant, za pobytu we Włoszech, miał wciąż przejścia z Italianami, ze wszystkimi niemal, ilu ich tam na półwyspie było. Nikomu za nic nie płacił, okpiwał, naciągał, blagował, wykręcał się sianem, łgał... Et, co mam w bawełnę obwijać? Kradł, co się dało i gdzie się dało.
— Co on tam mógł kraść?
— A co było na placu. Wino w trattoriach, owoce z ogrodów, nawet jarzyny, kapustę w głowach, jak ją chłopi wieźli na bigach do miasta. Rankiem się w lasku zaczajał, szedł cichaczem z tyłu za wozem, podkradał, rzucał w rów, a potem pod peleryną przynosił do domu, bo to wszystko przecie dla mnie, dla współmałżonki.
— A no, to go tłómaczy: dla rodziny...
— Ja też z wdzięcznością... Och, z wdzięcznością! I nie o tem chciałam... Tylko że go nieraz przytrzymał ten i ów za rękaw, zeprał dobrze po gębie, albo i zaciągnął do municipio. Bo to przecie także chytre i sprytne. A ci dopiero posiadacze domów, sklepikarze, krawcy, szewcy, tabakaje, właściciele sklepów z farbami, handlarze obrazów, pośrednicy, współzawodnicy!... Och, nienawidził on Włochów, nienawidził do siódmej skóry, jak tylko on jeden umie nienawidzieć na świecie! No, a tu trzeba zdarzenia, że jego właśnie robią komendantem nad Włochami w niewoli.
— To prawda! Zdarzenie!
— To też on co rana zakasuje rękawy, idąc do „roboty“.
— No?
— Niema takiego Włochina z żołnierzy, któremuby nie zwieruszył szczęki, nie podkuł oczu na miesiąc, nie przestawił kiszek kopnięciem w brzuch, nie wybił paru zębów.
— A bo to wolno?
— Czegóż jemu nie wolno? Komendantowi? Orderów ma pełne piersi.
— A cóż na to sami oficerowie włoscy?
— Cóż oni mogą! Mój małżonek przechwalał mi się, że z pomiędzy tych oficerów nie będzie jednego, któryby stamtąd, z Nagy-Lamoheny, wyszedł bez ostatecznej gruźlicy. Ani jeden nie wyjdzie! A już tam na nią co najmniej połowa tych młokosów zdycha w obozie. Brud umyślny, robactwo, straszne powietrze z kloak, żadnych ulg, leczeń, najnędzniejsze pożywienie.
— Jakiż to srogi władca!
— O, tak! Gdy rano wchodzi w bramę obozu, słychać w całym obszarze pomruk od końca do końca. Ale gdy się zbliży — milczenie grobowe. Bladość, mówi, w tych czarnych pyskach, kułaki zaciśnięte, zęby zgrzytają. Pierwszego, który mruknie, błyśnie białkami, — odrazu, mówi, pięścią w mordę, w dolną czeluść, ale tak, żeby przecie trzeszczało, odrazu między ślepie, odrazu obcasem w brzuch! Bo to, widzi pan, są zdrajcy. Złamali z nami sojusz!
— A tak!
— Włodzio Jasiołd — to mi tam wykładał, co znaczy — terra irredenta. To znaczy, powiadał, ziemia jeszcze nieodkupiona z pod tyranii wroga. Teraz im się zachciało odkupywać ją od nas potokami krwi, które ze skał Trydentu spływają wciąż do bystrych rzek i do czarodziejskiego ich morza. To tak mówił tamten. Ale komendant! Niechże spróbują, co znaczy z nami zaczynać!
— Ciekawe... — mruknął pan Granowski. — Takbym rad zobaczyć się teraz z małżonkiem pani. Bo mam nawet interes.
— O, teraz on już nie urzęduje w Nagy-Lamoheny. Trudno panu będzie z nim się zobaczyć. Chyba przypadkiem. Przenieśli go na inne stanowisko.
— Znowu na inne?
— Tak. Po tej wielkiej ofensywie wezwano go za San i przeznaczono na środkową i wschodnią Galicyę.
— W jakimże teraz charakterze?
— W charakterze... jakby to panu powiedzieć? Pan rozumie...
— Może i rozumiem. Ale czemuż jego właśnie?
— Bo władze zobaczyły, że to jest człowiek z charakterem. Wiedzą, że tak murowanych Austryaków ze świecą szukać. Zdarzyło się pod koniec mojego pobytu na Węgrzech, że w sąsiedniem od Nagy-Lamoheny mieście był obiad oficerski z racyi przybycia jakiegoś tam generała. Był na obiedzie i mój małżonek, jako komendant obozu. Ale wrócił stamtąd skwaszony.
— Czemu?
— Niech pan sobie wyobrazi, że gdy się przedstawiał owemu generałowi, ten oddał mu nadzwyczajnie grzeczny ukłon wojskowy, ale tylko ukłon. Ręki nie wyciągnął. A potem, jakby na komendę, kolejno wszyscy oficerowie bez wyjątku, Niemcy, Madziary, Rumuny, Chorwaty, Słoweńcy, Czechy, a nawet Żydy, — oddawali mu w sposób najbardziej służbisty i wyszukanie grzeczny ukłon wojskowy, a żaden — ręki. O Polakach nie było, oczywiście, co mówić, bo, jak ich mój małżonek charakteryzuje, to jedna banda zdrajców. Lecz zato wyższe i najwyższe władze wiedzą, że ta prawica, której nikt na owym bankiecie uścisnąć nie chciał, to jest prawica z żelaza.
— Pewnie, pewnie.
— Teraz ona się tam dopiero, we wschodniej Galicyi, wyciągnie nad zbrodniami! Wyciągnie się i zaciśnie. Wojska zwycięskie idą naprzód, a on, kapitan Śnica, za niemi. Czyja gardziel w tę garść się dostanie, w tej już nie będzie tchu.
— Ach, na honor! — zaskrzeczał pan Granowski. — Pan Śnica taki zajęty, a ja mam do niego doprawdy, doprawdy pilny interes. Gdzie on też teraz może być? W jakiej miejscowości?
— Tego dokładnie nikt nie wie. Ale to, panie, da się poznać, a raczej słyszeć. Po ludzkiem drżeniu, po cichych szeptach...
— Trzeba tedy będzie wsłuchiwać się, gdzie szepcą... — westchnął pan Granowski w zamyśleniu.
— A Włodzio Jasiołd leży w głębokiej ziemi zakopany! — krzyknęła nagle pani Celina, jakby teraz dopiero dowiedziała się naprawdę o tym przypadku.
— Cicho, cicho...
— Na wieki, w ziemię zakopany!...
Ręka jej podniosła się obłędnym ruchem. Wyrazy przemieniły się w bełkot, w jąkanie się surowej boleści. Powlokła się, roztrącając krzesełka, ku kanapie i runęła na nią, twarzą w dół, wstrząsana od głębokich, ślepych łkań.
Pan Granowski wysunął się cicho, na palcach.


Pod koniec września, załatwiwszy w Krakowie interesy, związane ze sprawą zapisu, pan Granowski wyjechał do kopalń nafty. Popchnęła go do tego kroku konieczność szukania zarobku, o który w Krakowie było bardzo trudno. Przy nafcie papa Granowski czuł się w swoim żywiole. Wrzało tam życie, paliły się sprawy i ludzie biegali, jakby im ogień podziemny palił podeszwy. Stary pan pasyami lubił taki nastrój, przepadał za amerykanizmem, za nadzwyczajnością wysiłku i ogromem zdobyczy, wyszarpanej z trzewiów natury. Teraz, zmieniony do niepoznania, nie marzył już o zysku osobistym, lecz pragnął uczestnictwa w gwałtowności życia, czego w strupieszałym Krakowie nie było śladu.

Dla siebie szukał tylko kawałka chleba, któryby mu dał możność przetrwania do końca w tym stanie uciszenia, pogody i możliwej szczęśliwości, jaki osiągnął przez zrzeczenie się cudzych bogactw. Dostał posadę w jednem z prywatnych przedsiębiorstw, posadę dość dziwną, — agenta od interesu. Miał jeździć do Wiednia, Berlina, Krakowa i Pragi. Przedsiębiorca przyjął go chętnie, znał bowiem zdawna jego obrotność i ruchliwość.
O swych kapitałach pan Granowski rozgłosił, że je stracił z kretesem. Podawał się za bankruta. Treść zapisu trzymał w zupełnej tajemnicy.
Miał tedy być w ciągłych rozjazdach za jakimś wojskowym Offener — Ordre’m, który mu właściciel kopalni wyrobił. Pan Granowski tłukł się wciąż kolejami to tu, to owdzie, załatwiał najróżnorodniejsze zlecenia i doświadczał tej samej satysfakcyi, jakby zyski osiągnięte z tych zabiegów szły do jego własnej szkatuły. Ubrany był tak samo, jak poprzedni milioner w jego osobie, jadł tak samo jeden obiad i jednę kolacyę na dobę, jak tamten. Pracodawca, któremu służył, śmieszył go teraz, jako nędzna kopia, czy podła fotografia jego samego z przed lat niewielu, — gdy z chamskim tupetem napełniał kabzę i żołądek.
Sierotka Zosia znalazła się w środowisku nafciarskiem, wśród tego waru i gwałtu. Nie było tam dla niej odpowiedniej opieki. Nie było nawet komu jej powierzyć na czas wyjazdu „dziadunia“. To też opiekun częstokroć brał ją ze sobą w drogę.
Liczył na to, że przemierzając tyle miejsc i ocierając się o mnóstwo ludzi, trafi może na kogoś, kto pozna to biedne dziecko, na kogoś z rodziny, znajomych, sąsiadów rodziców sieroty. Było zresztą niemało egoizmu podstarzałego samotnika w tem zabieraniu dziewczynki w podróże. Dnie i zajęcia zupełnie inaczej mijały, gdy miał tę towarzyszkę ze sobą. Ona zaś było stale zachwycona nieustanną wędrówką.
W jednej ze swych wycieczek za interesami pan Granowski zetknął się nareszcie z kapitanem Śnicą. Spotkali się przypadkiem w ciasnym korytarzyku sypialnego wagonu.
Pan Granowski ucieszył się, gdyż od dawien dawna pragnął tego spotkania. Kapitan również miał minę dosyć rozpromienioną. Przynajmniej uśmiechnął się szczerze na widok dawnego milionera.
Noc już była zapadła. Rzęsisty deszcz bił w szyby wagonu i dudnił po jego wypukłym dachu. Podróżni, przeważnie wojskowi wyższego stopnia w czynnej służbie, lokowali się z pośpiechem w swych separatkach, lecz jeszcze byli w ruchu. Co chwila ktoś przeciskał się obok rozmawiających w wąskim korytarzu. Kapitan Śnica nie spuszczał oka z pana Granowskiego. Literalnie przeszywał go nawskroś oczyma.
— Dawno już szukałem możności spotkania się z panem kapitanem... — mówił stary jegomość.
— Doprawdy? Sam pan mię szukał? Przyjemnie mi jest to słyszeć.
— Tak. Świadkiem żona pańska, którą odwiedziłem w Krakowie.
— A! Był pan w Krakowie? Czy mój malec zdrów? — spytał Śnica mimochodem i jakby z pewnem zawstydzeniem.
— Zdrów zupełnie.
— A to co za dzieweczka? Córka może? — zainteresował się kapitan, wskazując oczyma na Zosię.
— Tylko znajoma. Przyjaciółeczka... Zosia ma na imię.
— Wychowanka? Nieprawdaż? A gdzież szanowny pan stale teraz rezyduje?
— Wszędzie i nigdzie, panie kapitanie. Biegam za interesami.
— Zawsze za interesami, zawsze na posterunku... — śmiał się żywo wojskowy.
Busines. Służę wojnie na równi z panami.
— Wiem, wiem! — zawołał Śnica. — Wiem, że pan popiera wojnę, gdzie się tylko da. Gdzie się tylko da... — powtórzył z naciskiem. — A propos, już bardzo dawno chciałem zapytać: pan jest austryackim poddanym?
— Tak jest. Przyjąłem poddaństwo austryackie, obejmując spadek po moim zięciu Nienaskim. A właśnie, dobrze, iż weszliśmy na ten temat. Chciałem zapytać o pewne szczegóły...
— Proszę. Jestem, jak zawsze, na pańskie rozkazy.
— Tu źle rozmawiać.
— Moja kabina jest wolna. Tak się złożyło, że mam całą do swego rozporządzenia. Możebyśmy tam weszli.
Pan Granowski chętnie się zgodził i poszedł za kapitanem, który prowadził za rękę małą Zosię, głaszcząc ręką jej piękne włosy.
Wkroczyli do przedziału i ex-milioner zajął miejsce wskazane.
Zosia podbiegła do okna i coś tam poczęła gwarzyć z wiatrem i deszczem. Kapitan zamknął drzwi, usiadł wygodnie i zapalił cygaro.
— Nie wiem, czy sobie pan przypomina, — zaczął pan Granowski, — pewną naszą rozmowę na drodze do Salviatino we Florencyi. Wystąpił pan wtedy, jako poseł do mnie od mej zmarłej córki.
— A tak. Pamiętam tę rozmowę.
— Potem w Viareggio pokazywał mi pan testament mego zięcia.
— Pamiętam i to.
— Otóż chciałem pana teraz zapytać, w jaki sposób pan doszedł do posiadania tego papieru? To była kopia rzeczywistego testamentu, nieprawdaż?
— Kopia.
— Jakim sposobem pan ją posiadł?
— Za pośrednictwem pańskiej cameriery, Isoliny.
— Więc to ona wykradła autentyczny testament?
— Ona.
— Z własnej swej woli, ta Isolina?
— Mniejsza o to, czy z własnej woli, czy nie. Była moją kochanką.
— Doprawdy? Teraz rozumiem. Ale czy to ona własnoręcznie wykradła ów papier? To była przecież uczciwa dziewczyna?
— Nie. Zrobił to jej brat, Cesare. Na jej rozkaz...
— To znaczy na pański rozkaz?
— Coś w tym rodzaju.
— Teraz nareszcie wszystko rozumiem. Ale, skoro pan już taki łaskaw, śmiem prosić go, jako posła do mnie od mej zmarłej córki, czyby mi pan nie mógł wytłómaczyć pewnych niejasnych dla mnie znaków i liter w tym zapisie. Mam go przy sobie w walizce, w sąsiednim przedziale.
— O, niech się pan nie trudzi. Ja mam tutaj tę wierną kopię!
— Ma pan tutaj tę kopię? Wozi ją pan ze sobą?
— Wożę ją teraz, panie, razem z innymi pańskimi papierami.
— Z moimi papierami, jeszcze z innymi?
— O, tak. Mam co do pana bardzo obszerne dossier.
— Czy tak? Nie przypuszczałem, że zasługuję aż na tyle uwagi. A cóż jeszcze zawiera, odnośnie do mej osoby, owo dossier?
— O tem potem. Na razie możemy wyjaśnić sobie tajemnice znaków w testamencie.
Kapitan otworzył podręczny płaski kufer ze znakomitej skóry, wydobył z wewnątrz obszerną, żółtą, lśniącą tekę, zamykaną na misterny zatrzask i, otwarłszy ją starannie kluczykiem, począł pilnie szukać w masie ułożonych aktów i papierów. Pan Granowski przypatrywał się w zamyśleniu tym zatrudnieniom sąsiada. W pewnej chwili rzekł z cicha:
— Skłamałeś pan, jakoby Isolina była pańską dziewką! Skłamałeś pan!
Kapitan nie odpowiedział. Tak samo, jak przedtem, puszczał małe kłębki dymu ze swego wonnego cygara, przeszukując ze spuszczonemi oczyma stos papierów.
— Skłamałeś pan, mówię, utrzymując, jakoby to ona kazała bratu otworzyć moje biurko. To niemożliwe! To potwarz! Sam pan otwarłeś moje biuro, ale, wstydząc się tego, zwalasz na niewinnych.
Kapitan zdawał się nie słyszeć jego głosu. Znalazł poszukiwany papier i ukazał go w świetle lampy elektrycznej. Pan Granowski wystał z miejsca, żeby lepiej widzieć, i przypatrywał się „testamentowi“.
— Kogoż to, którą osobę, jakie nazwisko oznacza ta litera? — zapytał, wskazując pierwszy znak z brzegu.
— To jest „Brus“, jakiś doktór z Warszawy.
— To i ja wiem. Lecz to S?
— Nie przypominam sobie dokładnie, lecz mam to zanotowane. Napewno mam to zanotowane!
Pan Granowski ze zniechęceniem machnął ręką. Kapitan Śnica raptownie złożył papier i zatrzymał go w ręku. Odwrócił się do swego gościa i rzekł wesoło:
— To są, łaskawco mój, rzeczy przedawnione. Sprawy tak wiekowe, jakby pochodziły z epoki mieszkań nawodnych. Niema na to teraz czasu.
— Panu się może i spieszy, lecz ja muszę powoli i statecznie wyjaśnić sobie te właśnie ciemne punkty.
— I pan umiesz obrotnie się uwijać. Poco się ganić? Alboż się to pan mało nakręcił z tamtej strony frontu? Małoż to pan nakonferował się z Galicynem? A z Szeremietiewem? Albo z tym komendantem wojennym w Gródku, — jakże mu to tam było po otczestwu“? Małoż to pan swemi niestrudzonymi zabiegami przysporzył ropy i benzyny naszym przeciwnikom? Albo i ta piorunująca odbudowa kolei?
Pan Granowski siedział osowiały, zlekka potakując głową.
— I cóż pan na to? — spytał Śnica półszeptem.
— Ma pan te szczegóły sumiennie wszystkie ponotowane w swoich papierach, w tej tece — nieprawdaż?
— No! Z dowodami, z aneksami, z dokumentami!
— A można też zobaczyć te dowody i aneksy? Bo niezawsze i nie wszystko jest zgodne z prawdziwym stanem rzeczy.
— Tajemnica urzędowa! Sekret wojenny! Lecz dla pana, dla mego dobrodzieja, mieszkaniodawcy we Florencyi, — ba! w Viareggio! Mogę uchylić rąbek tajemnicy, choć mi to grozi kulą przed frontem. Nie jestem ja znowu taki straszny dyabeł, jak mnie malują.
— Nie wiedziałem, że pana malują aż na dyabła.
— Malują!
— Bo tak z wierzchu to pan wygląda jedynie na to, co ci nieszczęśliwi Moskale nazywają słowem syszczik“.
— Nie rozumiem po moskiewsku, tak jak pan, i nie wiem, co to słowo znaczy. Ale, panie, czy to był sens, sam pan powiedz, zadawać się z takim, naprzykład, Silberbergiem? Mogę panu pokazać dziesiątki donosów właśnie tego parcha, denuncyacyj, któremi nas literalnie zasypuje, i to właśnie wciąż na pana. Zresztą nie on jeden.
— No, to są zwykłe żydowskie zemsty, te tam donosy.
— Ba! Gdyby ich nie potwierdzały dziesiątki znowu dowodów ubocznych, najbardziej rzymsko-katolickich, czy tam grecko-katolickich, napływających ze wszystkich kątów i zaułków. Dalibyśmy sobie z tem rady!
— Pan mnie chce bronić?
— Chcę. Jestem gotów. Gotów jestem... — mówił szeptem, — zniszczyć te żydowskie i katolickie denuncyacye, usunąć w kąt dokumenty potwierdzające, których zebrała się cała paczka, gotów jestem podrzeć i ten śmieszny „testament“. Czegóż ja nie zrobiłbym dla pana. Znamy się przecie i wiemy, co warte jest to piękne życie. W naszej Florencyi, co? A więc, panie Granowski?
— Przepraszam... Niezupełnie dobrze rozumiem, ale takie osiągnąłem wrażenie moim starym, grzesznym rozumem, że pan ma na myśli, — czy ja wiem? — porękawiczne.
— Śmieszny pan jesteś ze swymi terminami! Więc co? Mam z obojętnością zgubić człowieka, człowieka tak godnego, który mi tyle wyświadczył? Sam pan powiedz!
— Do licha! Także to źle jest ze mną?
— Źle, panie Granowski!
— Cóż ja pocznę, biedny nędzarz, w tej opresyi!
— No, co tam! Zgodzę się podzielić pół na pół pańską nędzę. Mnie jedna połowa tej nędzy, panu druga. Raz temu niech będzie koniec. O, patrz pan, jak ten testament „dowód“ i wyraz pańskiej nędzy. Drę go na dwie równe połowy.
Kapitan rozdarł w istocie kopię testamentu Ryszarda Nienaskiego i przymierzył jedną do drugiej równe połówki papieru.
— Zaraz panu udowodnię, że mówię zawsze prawdę... — rzekł pan Granowski. — Zaraz przyniosę mój dowód.
Skinął na Zosię, żeby się nie ruszała z miejsca, i wyszedł z tego przedziału. Kapitan wysunął się za nim na palcach i uważnie śledził, dokąd jego chwilowy gość zmierza. Pan Granowski wstąpił do przedziału, który był dla niego przeznaczony, i, po upływie kilku minut, wrócił z powrotem. Niósł w ręku duży zeszyt aktu rejentalnego, kopię dokładną i uwierzytelnioną, z pieczęciami i podpisami głównego oryginału. Podał ją kapitanowi Śnicy, mówiąc:
— Oto kopia testamentu przeciwko kopii. Ja mam i zatrzymam swoją, pan swoją. Wszystko mamy w porządku, my, skrupulatni ludzie.
Oficer ujął akt rejentalny i, nie przestając palić cygara, począł uważnie czytać zapis. Pan Granowski stał w otwartych drzwiach przedziału i przypatrywał się Śnicy. Żeby go lepiej widzieć, wprawił w oko monokl. Myśli ociężałe wlokły się poprzez jego czaszkę, ni to obłoki martwe w ten jesienny, nocny czas przez ciemne niebo. Oto już załatwione, załatwione wszystko. Prawie wszystko. Dożył chwili tryumfu. Wygładził i wyprostował ścieżkę życia. Mężnie poszukał tego wroga. Nie boi się go i zagląda mu w źrenice. Męstwo, cisza i spokój w piersiach. Prawie wszystko już załatwione... Błędnie i sennie dumał, iż trzej przeczyści aniołowie stoją z nim ramię w ramię. Jakże skromny jest, jak bez okrasy i efektu ten tryumf! Nic w nim niema, prócz męstwa, ciszy i spokoju, które o sobie nie chcą dać znać ani jednym znakiem. Cały ów tryumf, to jak oddech swobodny przeczystem powietrzem w górach. Lecz, — o, wszechmogący Boże! — jakże po stokroć za ten oddech warte było zapłacić milionami. I w głębi swego serca stary człowiek za łaskę przeprowadzenia tego dzieła błogosławił Boga.
Pociąg gnał szybko w nocy, kołysząc się na jakowychś pochyleniach, lukach szyn i zwrotnicach małych stacyjek. Monotonne światło elektryczne lśniło w klamkach i okuciach metalowych, w zakolorowanych szybach, w gładkiej politurze drzewa, w ścianach drzwi i sufitu. Korytarzyk był zupełnie pusty. W głębi, na składanym materacu, wyciągnął się konduktor tego sypialnego wagonu. Zosia w głębi oświetlonego przedziału mocno i głośno poziewała.
Skończywszy czytać długi akt rejentalny, kapitan Śnica otrząsnął popiół swego cygara i siedział w zamyśleniu, założywszy nogę na nogę. Pan Granowski wszedł do przedziału i, nachylając się nad oficerem, rzekł uprzejmie:
— Nie wiem, czy pan kapitan przypomina sobie, że niegdyś, we Florencyi, miałem zaszczyt oświadczyć mu, iż „jestem w tem“, ażeby wszystko co do joty stało się po myśli mej córki Xenii. Mówiłem tak, nieprawdaż? Otóż wszystko stało się tak, jak sobie życzyła, a ten akt potwierdza prawdziwość słów moich. Nie posiadam ani jednego szeląga z tego, co zostało po moich dzieciach. To też nie mogę dać „porękawicznego“. Niestety, ani szeląga! Co sam wydałem w ciągu kilku lat, tom zwrócił ze szczodrą nadwyżką, przeprowadziwszy różne operacye, pracując na sposoby starego świata, po tej i tamtej stronie frontów bojowych. Te machinacye pokryły moje wszelkie wydatki. Czy pan, jako poseł Xenii, jest już zadowolony?
— Pójdziemy już chyba spać, panie.
— Oddawna o tem myślę. Jedno tylko jeszcze słóweczko. Pan kapitan nie jest już teraz owym florenckim (excusez le mot!), — łazikiem, podkradającym kapustę na drodze do Salviatino, którego miałem przyjemność poznać w tamtych okolicach. Mam przed sobą dostatnią osobę, granda austryackiego całą gębą, jakiegoś tam kontrolera cnót państwowych. Teki, papiery, strój, cygaro wonne! Ponieważ z tych pieniędzy, ze spadku po Ryszardzie Nienaskim, na utrzymanie pańskie i jego rodziny wydałem dość pokaźną sumę, należy teraz zwrócić te pieniądze, wlać i ten grosz do ogólnego kapitału, który jest potrzebny na kreowanie instytucyj, wymienionych w tym dokumencie.
— Któż to ma zapłacić?
— No, pan.
— Dobrze. Ileż to wyniesie?
— Zostawiam to pamięci i wyobraźni pana. Pieniądze zechce pan przekazać adwokatowi Naremskiemu w Krakowie. To już i wszystko. Chodź, Zosiu, pójdziemy lulu!
— Zaraz, — rzekł Śnica, jakby przypominając sobie zapomniany szczegół, — zaraz...
— Służę panu.
— Widzę, że akt jest autentyczny. Ale z trudem wierzę w jego realność. To pan, finansista Granowski, uważa ten cały zapis, jako rzecz poważną?
— Na takie zstępujemy padoły.
— Tych pieniędzy za mało jest na każdy po szczególe z wymienionych tu celów. Jeżeli ma być kiedyś owa niezależna Polska, to ona sama wybuduje sobie wszystko, co jej będzie potrzebne. Zrobi to lepiej i drożej, niż pan ze swym kapitalikiem i entuzyazmem, iście młodzieńczym. Jeżeli jej nie będzie, co moim słabym intelektem niewątpliwie postrzegam, to te idealne nafty i oceanografie i tak wykonaniem pełnić się nie będą.
— Dziękuję za pouczenie. Ale, jak pan widzi z aktu, rzecz się już stała. Wzamian za poczynione mi łaskawie cenne uwagi, chciałbym pana poprosić o jedno krótkie wyjaśnienie.
— Z gotowością służę.
— Zapytuję otwarcie i bez cienia trwogi: pocóż było tak długo i tak bezskutecznie mię prześladować?
— Dlaczego? Odpowiedzieć — hm... Widzi pan, to trudno powiedzieć ojcu... Ja kochałem pańską córkę Xenię. Bardzo, do szaleństwa! Chciałem się z nią ożenić, wówczas, gdy była wdową.
— Gdy była wdową...
— Umarła. Nagle wszystko przepadło. Mówię: wszystko przepadło. Śmierć wyrwała ją z mych ramion.
— Milcz pan o tem, kochanku godny Isoliny!
— Majątek jej znalazł się w ręku pana. Było to takie samo bezprawie, jak śmierć Xenii. Wściekłem się wtedy. Mnie nie może pokonać byle przygoda, los, splot wypadków, bieg rzeczy. Ja los mój urabiam własnemi rękami.
— Wiem, wykradając wino, owoce i kapustę...
— Jeżeli ktoś zabiera to, co jest moje, wchodzi mi w drogę, gruchocę go na miazgę.
— Nie wiedziałem. Ale przyjemnie mi jest słyszeć o tych pańskich zaletach. Będę szerzył pańską sławę.
— Gdyby to nawet była śmierć, miłość, wszystkie cnoty i wszystkie występki, łamię to, jak wątłe drzewo!
— Albo, jak kruche szczęki jeńców włoskich...
— Pan wszedłeś mi w drogę. Zabrałeś pan mój majątek.
— Pański majątek? Ciekawe!
— Chodźmy już spać, panie Granowski.
— Doskonale, panie kapitanie.
Dziewczynka dygnęła przed oficerem i wyszła spiesznie z opiekunem. Na palcach przemknęli się obydwoje do swego przedziału. „Dziadunio“ zaczął z pośpiechem rozbierać pannę, która jeszcze nie umiała samodzielnie rozpinać guzików u swych trzewików i załatwiać się z tajemnicami stanika na plecach. W trakcie tych pomocy obowiązkowo musiała być „bajka“. Były to zazwyczaj różne klituś-bajduś o „cioci Xenii“. Tego wieczora „dziadunio“ produkował z niemałym artyzmem naśladowanie biegu pociągu, którą to sztukę posłyszał był niedawno od pewnego rozmówcy kolejowego w czasie nudów jazdy. Zosia z przejęciem wsłuchiwała się w „historyę“ pociągu, jak to on, wychodząc ze stacyi, namyśla się na zwrotnicach:
— Czy na prawo? Czy na lewo? Czy na prawo? Czy na lewo? Oj, na lewo, na lewo, na lewo, na lewo...
A potem kołace w nocy ciemnej na szynach:
— Wyjechaliśmy, wyjechaliśmy, wyjechaliśmy...
Już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy! I ja też, i ja też, i ja też, i ja też, i ja też, i ja też!
Wtem łoskot:
— A to co? A to co? A to co? To jest most! To jest most! To jest most! Żelazny most, żelazny most! Minęliśmy, minęliśmy, minęliśmy... Już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy! I ja też, i ja też, i ja też, i ja też, i ja też!
Nagle szum:
— Co to jest? Boję się! To jest pociąg, leci wagon duży, duży, duży, duży, duży, — mały! — duży, duży, duży, duży — mały! duży, duży, — mały, mały, mały, mały, mały, — duży! — mały, mały!... Już przeleciał! Teraz już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy, już jedziemy. I ja też, i ja też, i ja też, i ja też, i ja też!
Jak w nocy woła „mała stacya“, jak z głębi nocy huczy „ciemny las“, jak pociąg świszcze przed „wielką stacyą“, już Zosia, mimo szczerego zachwytu, nie słyszała, bo jej się oczy zamknęły i przenajdroższy sen, szczęśliwy, twardy, bezdenny, zapewne dokończył stokroć lepiej, niż „dziadunio“, piękną bajkę o pociągu.


Z twardego snu obudziło starszego pana mocne szarpnięcie za ramię. W półbrzasku dnia, wdzierającego się przez grube szyby do wnętrza przedziału, zobaczył schyloną nad sobą czapkę z bączkiem i pod dachem czapki jakąś wąsatą gębę. Gdy podniósł głowę, spostrzegł, że jeszcze dwu innych stoi w przedziale, a czwarty zatarasowuje drzwi. Ten, który go budził, rozkazywał wstawać natychmiast. Pan Granowski zoryentował się, że pociąg stoi, zapytał tedy po niemiecku, co to za stacya, ale nie otrzymał odpowiedzi. Gdy go powtórnie poczęto nagabywać w sposób marsowy, żeby się co prędzej podnosił i wychodził, wdział ubranie i pomógł Zosi w naciąganiu pończoszek, zapinaniu guzików i wiązaniu rozmaitych tasiemek. Bardzo prędko byli obydwoje gotowi. Ująwszy walizkę, pan Granowski wyszedł, prowadząc dziecko za rączkę. Przy stopniach wagonu sypialnego stało sześciu żołnierzy z karabinami. Wąsal objął nad nimi komendę w ten sposób, że otoczyli ze wszech stron starego pana i małą Zosię. Kazano iść. Deszcz nacichł. Świt był już za nawisłemi chmurami. Pociąg stał przed kompletną ruiną jakiejś stacyi kolejowej. Widać było tylko powywalane ściany i roztrącone kominy. To też pan Granowski daremnie na resztkach murów usiłował znaleźć nazwę stacyi. Miejsce było dlań zupełnie obce. Za dworcem ciągnęła się droga, przy której tam i sam stały ocalałe domki, albo czerniały resztki niegdyś chat, spalonych aż do przyciesi. Kazano aresztantom maszerować środkiem szosy, pełnej błota. Trzewiki Zosi nurzały się w kałużach, więc „dziadunio“ wziął ją na ręce i poniósł, otulając płaszczem od wiatru. Pocieszał ją nadzieją dobrego śniadania, które tu gdzieś napewno dostaną, bo pewnie będzie miasto.
— A jakie to będzie miasto? — zapytała.
— Ba! Żebym to wiedział. Jakieś będzie miasto.
Nie tracąc rezonu, spytał sierdzistego kaprala, czy sierżanta, co to będzie za miasto, ale posłyszał jedynie wielce oburkliwą odpowiedź:
Nem tudom.
— To miasto nazywa się Nemtudom... — uświadomił dziadunio ciekawą Zosię.
— A daleko tak będziemy szli do śniadania w tym Nemtudomie?
— E, niedaleko! Ten pan kapral zaraz nas przyprowadzi i będziemy pili przepyszną kawę z bułeczkami.
Jednakże dosyć daleko trzeba było machać do miasta. Pan Granowski ze szczętem przemoczył nogi i do kolan został zachlastany błotem przez kamratów, rozciapujących rzadkie błoto swemi grabemi i srodze podbitemi trzewikami. Mniej więcej w połowie drogi grupę konwoju i więźniów wyminął automobil wojskowy, pędzący całą siłą. Wśród siwych kłębów benzyny i bryzgów szarego, ciekłego błota, pan Granowski dojrzał w tym pojeździe dwu oficerów. Byli w płaszczach wspaniałych z futrzanymi kołnierzami. Jednym z tych dygnitarzy był kapitan Śnica. Mijając pieszą grupę, kapitan odwrócił głowę i zezem rzucił w bok spojrzenie. Pan Granowski pochwycił ów przelotny błysk oka. Myśl się przemknęła:
— Tak to ja niegdyś błotem bryzgałem. Likwidują się interesy. Rachunek! Podsumowanie!
Radość wytrysła z tych słów i stała w piersiach bez przerwy. Poczucie szczególnego tryumfu osłodziło tę gorzką drogę.
Miasteczko, którego opłakana ulica nareszcie się ukazała, było zrujnowane bezprzykładnie. Ani na prawo, ani na lewo nie podobna było dostrzec całego domu. Jakoweś czarne połacie dachów, powciągane nad gruzy, tworzyły zabezpieczenie pogorzelców od jesiennego deszczu. Nielepiej było w rynku miejskim, aczkolwiek tam stały jeszcze tu i owdzie piętrowe czupiradła z powyrywanemi oknami i drzwiami. Oddział żołnierzy skierował się do jednej z takich budowli i wprowadził więźniów do środka. Wąsaty kapral kazał gestem przekroczyć jakiś próg i wejść do izby. Pan Granowski znalazł się w obszernym pokoju urzędowym, bo w głębi stał stół przykryty suknem. Okno wychodziło na podwórze, gdzie wałęsali się żołnierze. Zosia stanęła wreszcie na podłodze i zabrała się, oczywiście, do wglądania we wszystkie kąty tego urzędu. Zlustrowała też niezwłocznie z krańcową badawczością, co się też kryje pod stołem, okrytym suknem. Nie wykryła tam jednak nic zasługującego na uwagę, prócz gruzłów zeschłego błota. Wobec takiego stanu rzeczy, podjęła natarczywe dochodzenie, gdzie jest kawa, o której wzmianki słyszała wielekroć w drodze. Opiekun pocieszał ją, jak mógł i umiał, doradzając cierpliwość, najpewniejszy warunek powodzenia, nadewszystko w stosunku do władz wojskowych. Zosia krzywiła się, wszczynała kłótnię, a nawet pobekiwała. Na szczęście spostrzegła samotną jesienną muchę, która wałęsała się ponuro po zakurzonej szybie, — i doznała niejakiej pociechy. Zbliżyła się do okna i zaczęła czatować na muchę. Nastawiała małą rączkę, jak wklęsły kancerek, i prowadziła ją ostrożnie po szybie. Ale mucha, aczkolwiek była już w wieku sędziwym i wysoce osłabiona wskutek złych warunków klimatycznych, umiała wymykać się z zasadzki i pierzchać na coraz wyższe przestwory zakopconego okna. Pan Granowski, patrząc na te zabiegi, coś sobie bardzo smutnego pomyślał. Odwrócił głowę, oparł ją na rękach i oczy pełne łez spuścił na ziemię. Siedział tak długo, zapomniawszy, gdzie jest i co się z nim dzieje. Drzwi się z trzaskiem otworzyły i stanął w nich żołdak młody, czerstwy na twarzy, krostowaty, z wąsikami zadartymi do góry. Skinął na pana Granowskiego. Gdy ten zapytał, czy ma Zosię wziąć ze sobą, żołnierz zaprzeczył głosem jak najbardziej stanowczym. Zosia przyzwyczajona była do wszelakich dziwów żołnierskich i nie kaprysiła nigdy. To też, gdy jej „dziadunio“ kazał w tym pokoju czekać na siebie i zapewnił, że wkrótce wróci, została bez protestu. Chytra mucha pochłonęła tak dalece jej uwagę, że wszystko, co do niej mówiono, poczytywała za przeszkodę w jedynej godziwej czynności. Gdy pan Granowski wyszedł, z całkowitym zapałem poświęciła się ognistemu polowaniu na zwierza.
Z sieni, gdzie stali żołnierze z karabinami u nogi, pan Granowski poszedł za swym przewodnikiem na piętro tej skromnej kamieniczki. Otwarto przed nim drzwi i wpuszczono go do sporego pokoju. Zobaczył stół w głębi i siedzących przy nim wojskowych. Zmierzył ich okiem i przyszedł do przeświadczenia:
— Sąd.
Byli to starzy żołnierze, podoficerowie i oficerowie. Przewodniczył człowiek łysy i dość otyły ze smutnemi oczyma i wyrazem ust, który trudnoby było określić. Ten oficer niewymownie podobał się podsądnemu. Były to rysy, świadczące o wyższym, o nadzwyczajnym rozumie człowieka. To też pan Granowski pomyślał, a raczej westchnął z głęboką ufnością:
— Ten mi napewno żadnej krzywdy nie zrobi!
Kazano mu zbliżyć się do stołu i zaczęto po niemiecku zadawać pytania, co do nazwiska, wieku, pochodzenia i tym podobnych szczegółów. Wnet przystąpiono do spraw poza frontem, do wizyt u generałów i gubernatorów moskiewskich, do przedsiębiorstw kolejowych i naftowych, a szczególniej ciekawie indagowano co do obecnej posady w kopalni nafty. Stary pan nie wszystko rozumiał, gdyż dość słabo władał językiem niemieckim. Wtedy wszystko, słowo w słowo, tłómaczył na język polski oficer, siedzący z boku, — wygolony i wyświeżony, czysty i przesadnie elegancki, z twarzą świadczącą o semickiem pochodzeniu. Ten miał wyraz oblicza idealnie spokojny, mądry, zimny, pełen powagi i poczucia czci dla dokonywującego się aktu sprawiedliwości. Przewodniczący, który pytania zadawał, mówił płynnie po niemiecku, ale akcentowanie wyrazów w sposób dziwnie zabawny — znamionowało Węgra. Pan Granowski odpowiadał na wszystko z najzupełniejszą prawdomównością. Z nonszalancyą stwierdzał podania o wizytach, co do których przytaczano mu daty i okoliczności towarzyszące. Po namyśle przypomniał sobie raz i drugi, że w istocie tak było, jak cytowano. W niektórych wypadkach prostował i wyjaśniał, tłómacząc sprawy, których donosiciel nie rozumiał, więc je błędnie oświetlił. Cały bieg sprawy przypominał treść rozmowy z kapitanem Śnica. Ten sam to był porządek zarzutów, te same wszystkie dane. Pan Granowski widział jak na dłoni, iż z żółtej teki kapitana wydobyte dossier jest podstawą dochodzenia. W pewnej chwili zapytał przez tłómacza, czy zarzuty, które mu sąd stawia, pochodzą z oskarżenia kapitana Śnicy. Na to nie udzielono odpowiedzi. Powtórzył swe pytanie z naciskiem, żądając wyraźnego wyjaśnienia. Lecz teraz zbyto go zimnem, odpychającem i wzgardliwem milczeniem. Wtedy w sposób szorstki zaznaczył, iż żąda takiego wyjaśnienia, ponieważ temu to kapitanowi Śnicy, jako Polakowi, przedstawił powody, dlaczego przedsiębrał rozmaite machinacye z Moskalami, które nic nie mówią o jego przekonaniach politycznych, — dlaczego usiłował gromadzić szybko pieniądze. Kapitan Śnica miał nawet w ręku dokument, wyjaśniający rzecz całą. Kapitan Śnica, jako Polak, wie i może sądowi wytłómaczyć, co się zawiera w tym dokumencie. Przewodniczący sądu powiedział, iż znana mu jest ogólna treść zapisu, uwidoczniona w dokumencie, na który się podsądny powołuje. Nie ma to jednakże dla sprawy, toczącej się w tem miejscu, żadnego znaczenia. Dla tego kapitan Śnica nie może być i nie będzie powoływany. Wówczas pan Granowski oświadczył, iż nie ma nic do powiedzenia na swoją obronę.
Sędziowie pod przewodnictwem prezesa udali się na naradę do sąsiedniego pokoju. Wrócili tak szybko, iż pan Granowski nie zdołał jeszcze myśli zebrać i ochłonąć z wrażeń. Przewodniczący, stojąc, przeczytał wyrok po niemiecku z arkusza, który trzymał w ręku, a ów gentelman — semita, widać prawnik, powtórzył go oskarżonemu w polskiem brzmieniu. Sędziowie obojętnie odeszli tam, skąd przybyli przed chwilą. Skazany został sam w izbie. Doświadczał przez chwilę szalonego, nieopisanego, strasznego bicia serca. Zdawało mu się pierwszy raz w życiu, że zemdleje.
Przypomniała mu się dziwnym zbiegiem wyobrażeń ta mucha, którą Zosia schwytać usiłowała. Wróciła smutna, senna myśl, którą wtedy usiłował odtrącić od siebie:
— Ta mucha jesienna może mię przeżyć...
Teraz już wiedział, że go napewno przeżyje. Uśmiechnął się do czegoś mglistego błędnego w dali. Poza wszystkiem migotało niestrzymanymi ogniami brylantu słowo tajemnicze, wszechmądre, ogarniające, które był już słyszał w debrzowskiej pieczarze: — pokuta! Niby oko promieniste od ogniów spoglądało w mrok jego duszy.
— A więc, — rozmyślał, — teraz już napewno się dowiem czy spotkam Xenię, czy jej nie spotkam nigdy...
Stanął, jak wryty na środku pokoju, patrząc w ziemię i ważąc na istotnej, na nieomylnej szali wewnątrz ducha tę przeraźliwą, tę straszną i bezgranicznie radosną myśl:
— Dzisiaj zobaczę Xenię!
Podniósł oczy. Daleko, za chmurami bielało jesienne słońce. Skazaniec zbliżył się do okna zatopiony w sobie samym, ażeby spojrzeć w przestwór. Widać było jakiś plac, połączony z rynkiem miasteczka, obszerne podwórze, teraz po pożarze, otwarte na wszystkie strony świata. I oto nogi ugięły się pod starym kadłubem od widoku: w głębi tego dziedzińca stała samotna szubienica.
Dreszcz strachu bez granic, płacz dziecięcy i jęk zwierzęcia przeleciał wskroś ciała. Znowu serce zemdlało i nie biło już, lecz trzęsło się w piersi.
— O, Boże! O, Boże! O, Boże! — szeptały wargi.
Zęby poczęły kąsać trzęsące się ręce. Nogi zwijały się pod ciężarem ciała, jak słomiane powrósła, a śmierdząca bojaźń obleciała jestestwo.
Drzwi skrzypnęły. Ten sam krostowaty, zadzierzysty żołnierz stanął w nich i dał znak, żeby iść za nim. Pan Granowski czuł, że blednie i omdlewa. Jeszcze chwila i runie do nóg tego sołdata, będzie całował przyszwy jego butów, z błaganiem o litość. Ale wtedy właśnie, jakoby z martwej, litej ściany wyszedł obraz konającego Włodzia Jasiołda. Z tego obrazu wionęła myśl:
— A ja przecie mogę stać! Ja mogę iść na mocnych twardych, sztywnych, sprężystych nogach. Mogę wyprostować grzbiet i zadrzeć hardo łeb, żeby nikczemny wróg widział, jak się w Polsce umiera, — żeby drżał, patrząc na pogardliwe męstwo!
Łzy wzniosłe zaćmiły oczy:
— Bóg zapłać, Wódziu, żeś nauczył! Bóg zapłać, żeś nie opuścił! Za ciebie, dziecko!
Pan Granowski wyprostował się, jak struna, przybrał wspaniałą postawę, wrzucił monokl w oko, żeby się nie potknąć na drodze, i poszedł za sołdatem. Ten go przeprowadził przez sień i chciał ująć za rękę, gdy wychodzili na dziedziniec po paru kamiennych schodkach. Ale delikwent brutalnym gestem odtrącił dłoń żołdaka. Skądś wyszli ci sami z karabinami, którzy go ze stacyi gnali do tego miejsca. Z eskortą przyszedł do drewnianej huśtawki. Ktoś z eskorty przystawił stołek. Żołnierz, tyłem do skazańca zwrócony, wskoczył na ów stołek i zarzucił postronek na hak, w górną belkę wkręcony. Gdy się zsunął ze stołka, pan Granowski zobaczył twarz tego pracownika. Niebieskie, szczere, przezroczyste oczy, twarz głupia, niemal poczciwa. Jakiś uważny i troskliwy pedant. Ten to pedant podprowadził skazanego i rozkazującym gestem kazał mu wleźć na stołek. Pan Granowski wykonał zlecenie, pamiętając wciąż i wciąż o jednem, szepcąc w duchu:
— O, Boże! Tak, jakby Włodzio! Jak Włodzio!
Żołnierz zgrabnym, wprawnym ruchem zarzucił mu pętlicę na szyję. W owej to chwili skazaniec nagle, piorunująco przypomniał sobie sprawę straszną: — Zosia!
Wrzasnął:
— Na miłosierdzie boskie! Zapomniałem! Zapomniałem! Litości! Dziecko! Dziecko! Dziecko!
Ale żołnierz wyrwał mu z pod nóg krzesełko. Ciało zawisło na stryku. Żołnierze odeszli.


Mała Zosia, po odejściu opiekuna, dość długo zabawiała się ściganiem muchy. Lecz gdy ta samotnica przeniosła się ostatecznie na najwyższe szyby okna, trzeba było zaprzestać pościgu wroga, ustępującego z takim pośpiechem, gdyż tam niepodobna go było dosięgnąć. Wówczas zaczęły się gołe nudy. Pokój był zupełnie pusty, prawie bez rzeczy. Zosia obeszła go kilkakrotnie wokoło, badając, czy nie znajdzie jednak choć jakiegokolwiek przedmiotu do zabawy. Ale nic a nic nie znalazła. Wtedy pocichutku nacisnęła klamkę drzwi. Ustąpiły... Dziewczynka weszła do sieni. Stali tam żołnierze z karabinami w pozycyach niedbałych, półdrzemiąc. Patrzyli na małą obojętnie, gdyż nie mieli rozkazu pilnowania tego wewnętrznego wroga To też dziecko, przyzwyczajone do obracania się wśród sołdatów, przesunęło się wśród nich i wychyliło na dziedziniec. I tam nikt wędrowniczki nie zaczepił. Pobiegła przed siebie i trafiła na gruzy zburzonego, czy spalonego domu. Tam to były tysiące tysięcy rzeczy do oglądania i przetworzenia ich na materyał artystyczny! Zosia brodziła po ruinie, rozkoszując się jej widokiem, opowiadając sobie samej wymyślone historye, bajkę prześliczną, złożoną z najrozmaitszych elementów. Była wędrowną dziewczynką, którą niedźwiedź zaczarowany zaprzęga do roboty. Myszka pomocnica dzwoni po nocy cichym dzwoneczkiem, a straszny niedźwiedź ciska z pieca ciężkiemi polanami. Polano tu, polano tam! Buch! Chybił — chacha! Właśnie w tej norze piwnicznej, pełnej błota i czarnej sadzy, dokąd po resztce schodów zstąpiła, siedzi niedźwiedź zaczarowany... Wydobywszy się stamtąd przez wyłom w grubym murze, szła po kupach cegieł i kamieni kryła się za zwęglonemi belkami przed babą-jagą i uciekała pustemi dziurami, błędna księżniczka zaklęta. Gdy się skończył pierwszy spalony dom, tryumfalnie wstąpiła w gruzy drugiego. Jakże wszystko w takiej ruinie było interesujące! Tajemnicze izby, niespodziane pieczary, osmalone korytarze, fantastyczne otwory na świat i przedziwne kształty zwalonego gruzu. Każdy z tych domów był sam przez się istotną, czarującą bajką. Wszystko tam było nierzeczywiste, na nic nikomu, wywrócone na nice, artystyczne, właśnie jak wyobraźnia dziecięca. Zosia dorabiała raz taką, drugi raz inną baśń do tej sceny tajnej i groźnej, po której stąpały jej małe nóżki. Zwiedzała sklepione piecowiska w poszukiwaniu wiedźm i strzyg, wdzierała się na szczyty szklanych gór, zaiste, dla niej utworzonych z logicznych budowań człowieka przez pociski armat i niszczący pożar. Na tych to szczytach powiewała zwycięską chorągwią do swych fikcyjnych rycerzy. Hasała po obszernych przestrzeniach, gdzie niegdyś były schronienia rodzin, — dosiadając niewidzialnego rumaka. Przez wyrwę okrągłą w murze, gdzie dawniej było okno, wyjrzała na zewnątrz i zobaczyła rzeczkę, płynącą w pobliżu. Udała się tam bez zwłoki. Zrywała więdnące, nadwodne trawy, brodziła po błotnistem wybrzeżu, — niestety! — aż do kostek taplając w wodzie trzewiki. Śpiewała sobie własną, bardzo fałszywą co do melodyi, niezwykle dowolną pod względem rytmu i rymu, długą pieśń o pewnej sierotce.
Nikogo nie było w tej stronie niegdyś-miasta i nikt też nie wiedział o przygodach wędrowniczki. Byłaby też zapewne do wieczora wałęsała się nad wodą i chodziła po ruinach, gdyby nie głód. Jeść jej się chciało coraz bardziej. Przypomniała się obietnica co do kawy z bułkami. Radosna wolność musiała się skończyć. Trzeba było wracać. Nieznane miejsce, zamknięte ze wszech stron gruzami, ni to fortalicya dyabła, patrzała w dziecko stoma ślepiami wytrąconych okien. Zosia nie bała się tego spisku murów. Poszła naprzełaj i trafiła wkrótce na główny rynek. Tu stanęła i, dłubiąc w nosie, rozważała, gdzie też może być „dziadunio“. Obiecał wrócić, przyrzekał kawę... Kształt domu z dachem, drzwiami i szybami narzucał się oczom. Nie był ruiną i przyciągał do siebie obrazem życia. Dziecko pobiegło cwałem i okrążyło dom chytrze, ażeby z za węgła trafić na drzwi, przez które się wyśliznęło. Stanąwszy przy schodkach sieni, Zosia podniosła oczy na widok dziwny, śmieszny, niesłychany...
Na drewnie poprzecznem, podpartem dwoma słupami, nieruchomy człowiek dyndał na postronku. Zdało się dziecku, jakoby to właśnie on, — „dziadunio“... Poszło na palcach i zbliżyło się do szubienicy. Zwłoki wisiały w ten sposób, iż twarz zwrócona była w inną stronę. Zgłodniała dziewczynka podeszła do stóp trupa i szarpnęła za spodnie podkurczonych nóg. Zawołała:
— No! A gdzież ta kawa? A gdzież te bułki?
Zwłoki, tknięte małą rączką, obróciły się wokół swej osi jakoby na zawołanie. Dziecko ujrzało język, wywalony z ust, straszliwe, bezgranicznie wylękłe oczy. Z tych oczu, z brwi, z rzęs, z całej twarzy, uszu, zarostu wisiały sople śliny, zielonych plwocin, przekrwionych charknięć, które w twarz wisielca rzucali żołnierze, podoficerowie i starszyzna, ażeby zadokumentować swą patryotyczną austryacką pogardę dla zdrajcy. Plwociny te spływały strugami po obliczu ongi-człowieka, długiemi nićmi i gruzłami wlokły się po jego odzieży.
Dziecko zastygło. Oniemiało. Z otwartych jego usteczek nie mógł się wydrzeć nawet krzyk. Zdało mu się, że „dziadunio“ wywaleniem języka dał odpowiedź na żądanie posiłku. Lecz to przez chwilę... Bo oto Zosia poczuła znagła ohydny fetor śmiertelnej bezsiły trupa. Wspomnienie matki, gnijącej w polu, chwyciło ją, niby szalejący wicher. Włosy zjeżyły się nad małem czołem. Obłąkany krzyk nareszcie wyrwał się z gardła. Krzyk przeciągły, nieznośny. Małe rączki poczęły trzepać się jedna o drugą. Oczy bielmem zaszły. Strach przebił serce. Pognał z miejsca. Uciekła, jak mały psiak na widok stada wilków. Gnała chyłkiem między gruzami, brzegiem rzeki. Wybiegła z mieściny i uszła w pole. Raz wraz oglądając się poza siebie, wąchając powietrze, czy już nie czuć przemierzłego trupiego smrodu, zmykała, wyjąc z cicha, coraz dalej, coraz dalej, coraz dalej.
Było już znacznie po południu, gdy zmordowana, zziajana, spocona, przypadła w bróździe jakowegoś pola. Siadła w kucki i patrzyła w czarno-czerwony szkielet miasta, widoczny w dali. Płakała gorzkiemi łzami. Lecz oto znowu rzuciło się na nią widmo „dziadunia“, zawieszonego na postronku, gdy się do niej obrócił i gałami oczu spojrzał z góry. Wydała znowu obłąkany, przeraźliwy krzyk. Wyciągnęła ręce, odpychając z przed oczu marę z wywieszonym językiem. Poczęła znowu bez tchu rwać w przestwór, coraz prędzej, coraz usilniej od straszliwości widoku. Nóżki jej więzły w rozmiękłem błocie zagonów, a wielkie bryły gliny przywierały do bucików, jakby ziemia z drwiącym chichotem chciała ją w biegu za nogi przytrzymać.
Krzyki o pomoc, wznoszone do kogoś, bezmyślne wzywania wydzierały się z małych usteczek. Plaskały wciąż jedna o drugą maleńkie dłonie w próżni bezdennej rozpaczy. Oczy, ślepe z lęku, obracały się wokół, szukając drogi ratunku i miejsca ulgi. Lecz puste były bezbrzeżne, jesienne pola.

1914—1918.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.