Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/390

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ciekawe... — mruknął pan Granowski. — Takbym rad zobaczyć się teraz z małżonkiem pani. Bo mam nawet interes.
— O, teraz on już nie urzęduje w Nagy-Lamoheny. Trudno panu będzie z nim się zobaczyć. Chyba przypadkiem. Przenieśli go na inne stanowisko
— Znowu na inne?
— Tak. Po tej wielkiej ofensywie wezwano go za San i przeznaczono na środkową i wschodnią Galicyę.
— W jakimże teraz charakterze?
— W charakterze... jakby to panu powiedzieć? Pan rozumie...
— Może i rozumiem. Ale czemuż jego właśnie?
— Bo władze zobaczyły, że to jest człowiek z charakterem. Wiedzą, że tak murowanych Austryaków ze świecą szukać. Zdarzyło się pod koniec mojego pobytu na Węgrzech, że w sąsiedniem od Nagy-Lamoheny mieście był obiad oficerski z racyi przybycia jakiegoś tam generała. Był na obiedzie i mój małżonek, jako komendant obozu. Ale wrócił stamtąd skwaszony.
— Czemu?
— Niech pan sobie wyobrazi, że gdy się przedstawiał owemu generałowi, ten oddał mu nadzwyczajnie grzeczny ukłon wojskowy, ale tylko ukłon. Ręki nie wyciągnął. A potem, jakby na komendę, kolejno wszyscy oficerowie bez wyjątku, Niemcy, Madziary, Rumuny, Chorwaty, Słoweńcy, Czechy, a nawet Żydy, — oddawali mu w sposób najbardziej służbisty i wyszukanie grzeczny ukłon wojskowy, a żaden — ręki. O Polakach nie było, oczywiście, co mówić, bo,