Zwyczajne życie/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV

Taka stacja to jakby całkiem odrębny świat. Łączy się ona ściślej ze stacjami, śród których jest jednem z ogniw, niż z tym światem, który jest po drugiej strony płotu. Chyba jedynie jeszcze ten placyk przed dworcem, gdzie stoi żółta karetka pocztowa, należy potrosze do nas, ale do miasta chodzimy jak do obcej krainy, bo tam już nie jesteśmy na swoim gruncie, a z tamtymi ludźmi nie mamy prawie nic wspólnego. Tu jest napis: Obcym wstęp wzbroniony, i wszystko, co jest za tą tablicą, to tylko dla nas, zaś wy inni, cieszcie się, że wogóle wpuszczamy was na peron i do pociągów. Wy nie możecie umieścić przy wejściu do miasta napisu: Obcym wstęp wzbroniony. Wam nie jest dane takie wyłączne i odosobnione królestwo. My jesteśmy niby wyspa zawieszona na żelaznych szynach, na których nanizane są inne, dalsze wyspy i wysepki. To wszystko jest nasze i oddzielone od reszty świata płotami i bramami, tablicami i zakazami.
Dlatego też zwróćcie uwagę, że po tym swoim odosobnionym gruncie chodzimy inaczej niż reszta ludzi, poważniej i niedbalej, czem bardzo się różnimy od waszego pośpiechu i zamieszania. Gdy nas pytacie o cośkolwiek, przechylamy głowę nieco nabok, jakbyśmy się dziwili, że odzywa się do nas stworzenie z innego środowiska. — Owszem — odpowiadamy — pociąg numer 62 ma siedem minut opóźnienia. — Chcielibyście wiedzieć o czem rozmawia urzędnik stacyjny z nadkonduktorem, wychylającym się z wozu służbowego? Chcielibyście wiedzieć, dlaczego urzędnik stacyjny, stojący na peronie z rękoma wtyle, odwraca się nagle i długiemi, szybkiemi, zdecydowanemi krokami zmierza ku swojej kancelarji? Każdy odgrodzony świat staje się poniekąd światem tajemniczym. Do pewnego stopnia zdaje sobie nawet sprawę z tego i przyjmuje to do wiadomości z głębokiem zadowoleniem.
Gdy wspominam tamte czasy, widzę tę stację jakby zgóry, jako małą i czystą zabawkę. Poszczególne kwadraciki to magazyny, lampiarnia, wodociąg i domki dróżników. Środkiem biegną szyny niby zabaweczki, a te pudełka na nich to wagony i pociągi. Sz-sz-sz, sz-sz-sz — — — biegają po szynach lokomotywy niby dziecięce zabawki. Ta niewielka gruba figurka to pan zawiadowca, właśnie wyszedł z budynku stacyjnego i stoi obok tych minjaturowych szyn. A ten drugi w wysokiej czapce i na nogach tak wyprężonych, że się aż wyginają, to ja, zaś ten niebieski, to portjer, a ten w bluzie robotniczej to lampiarz. Wszyscy są dobrzy i sympatyczni i odznaczają się miłą wyrazistością. Sz-sz-sz, sz-sz-sz — — — baczność, teraz jedzie kurjer.
Gdzież ja przeżywałem już to samo? Ależ jest tu akurat tak jak wtedy, gdy byłem chłopaczkiem na podwórku ojcowskiem: nawtyka się w ziemię patyczków i to będzie płot ogrodzenia, w środku posypie się ziemię czystemi trocinami a w nie nawtyka się kolorowych groszków: to kurki, a ten groszek największy, nakrapiany, to kogut. Chłopczyk pochyla się nad swoim ogródkiem, nad swoim malutkim światkiem, z nadmiaru gorliwości wstrzymuje oddech i szeptem woła: Cip, cip, cip, cip-cip!
Tylko że chłopczyk nie mógł do swego ogródka dopuścić innych ludzi, ludzi dużych. Każdy z nich miał swoją grę i zabawę, w rzemiosło, w gospodarstwo domowe, w miasteczko. Ale teraz, gdy już jesteśmy duży i poważni, bawimy się wspólnie, mamy zabawę w stację kolejową. I dlatego się tak wystroiliśmy, żeby wszystko było jeszcze bardziej naszem i jeszcze bardziej zabawą. Tylko dlatego. Wszystko wiąże się z sobą. Tamto było takim zamkniętym światem i to jest także światem zamkniętym, ogrodzonym płotami i zakazanym. Każdy odgrodzony świat staje się poniekąd grą. Dlatego też tworzymy sobie wyłącznie nasze, zazdrośnie strzeżone i odgrodzone od świata zakątki własnych swoich upodobań i zamiłowań, abyśmy mogli oddawać się swoim najmilszym zabawom i grom.
Gra to rzecz ważna, ma swoje prawidła i przepisy obowiązujące. Gra to głębokie, tkliwe lub namiętne skupienie uwagi na czemś, wyłącznie na czemś. Dlatego to, z czem się wiążemy, niech będzie oddzielone od wszystkiego innego, odosobnione od otaczającej nas rzeczywistości prawidłami najróżniejszemi. I dlatego zapewne gra znajduje upodobanie w podziałce zmniejszonej. Jeśli coś stało się malutkiem i zdrobniałem, to tem samem zostało wyjęte z ram tamtej rzeczywistości, stało się w tem głębszem znaczeniu światem osobnym, naszym światem, w którym możemy zapominać, że istnieje jeszcze świat inny. Tak, a teraz zdołaliśmy się oderwać od tego innego świata, teraz jesteśmy w kole zaczarowanem, które oddziela nas od całego świata. Istnieje świat dziecka, jest szkoła, jest cygańska banda poety, jest ostatnia na świecie stacja i jest czyściutka stacja ozdobiona kwiatami i wysypana piaskiem, i tam dalej, aż wreszcie jest ogródek emeryta, ostatni świat osobny, ostatnia cicha skupiona gra. Czerwone kłoski dłużeliny, chłodne liście tawuły, a o dwa kroki dalej na kamieniu zięba, przechyla główkę na bok i spogląda jednem okiem: Co zacz ty jesteś?
Ogródek z patyków powtykanych do ziemi, zabawkowe szyny, rozbiegające się i zbiegające, zabawka stacji, kwadraciki magazynów i wodociągów; zabawki semaforów i zwrotnic, barwnych sygnałów i pomp; pudełka wagonów i dymiące maszynki; gderliwa niebieska figurka polewająca peron, gruby pan w czerwonej czapce. A ten kawaler na nogach tak wyprężonych, aż się wyginają, to ja. Na górze w oknie z kwitnącemi petunjami, to zabawka przedstawiająca panienkę, córkę starszego pana. Kawaler salutuje, panienka szybko kiwa głową i już.
Pod wieczór panienka wychodzi i siada na zielonej ławce pod kwitnącemi bzami i jaśminami. Ten zaś kawaler w wysokiej czapce stoi obok niej na nogach wyprężonych, aż się wyginają. Zapada zmierzch, na szynach płoną czerwone i zielone światła, po peronach machając rękoma przechodzą kolejarze z pozapalanemi latarniami. Na zakręcie szyn coś chrapliwie huknie i to jest już wieczorowy kurjer, przelatujący z hukiem i jaśniejący oświetlonemi oknami. Kawaler ani się obejrzy, bo ma w tej chwili ważniejsze sprawy do załatwienia. Ale obok obojga młodych kurjer przeleci niby rozedrgana dal i czarująca przygoda, i bladej panience rozpalają się w ciemnościach oczy. Tak, już musi iść do domu, więc podaje kawalerowi w wysokiej czapce palce drżące troszeczkę i wilgotne.
Z lampiarni wychodzi dziaduś lampiarz i mruczy coś pod wąsem. I wogóle, któż to może wiedzieć. Na peronie stoi ten wysoki w czapce i spogląda ku jednemu oknu na górze. Zresztą czemu się tu dziwić? Wszak jest to jedyna na tej wyspie młoda kobieta, jedyna dziewczyna w tem zamkniętem królestwie. Już to samo czyni z niej istotę ogromnie rzadką i wyjątkową. Jest piękna młodością i czystotą. Jej ojciec to taki poczciwiec, jej matka jest dostojna jakaś czy nawet wzniosła, pachnąca cukrem i wanilją. Panienka jest oczywiście Niemką, ale to czyni ją istotą jakby egzotyczną. Miły Boże, i to już przecież było: ta czarna gąska, z którą nie można było się dogadać. Więc tak, więc naprawdę całe życie zrobione jest z jednego kawałka?
A potem tych dwoje siaduje na ławeczce obok siebie i rozmawiają najwięcej o samych sobie. Już nie jaśminy kwitną, ale jesienne georginje. Wszyscy zachowują się tak, jakby tych dwojga tam na ławce wcale nie dostrzegali. Starszy pan woli wcale nie chodzić w tamtą stronę, a lampiarz, jeśli już koniecznie musi przejść tam tędy, kaszle zdaleka, baczność, to ja idę.
Ach, wy kochani ludzie, naco tyle ceremonij! Jakby to było czemś tak niezwykłem i niesłychanem, że ktoś jest po uszy zakochany w córce swego przełożonego! To się zdarza, to już tworzy cząstkę tego zwyczajnego i konwencjonalnego życia. Przecież jest tak samo jak w bajkach dla dzieci: trzeba się zalecać do królewny.
Wszystko jest jasne i wyraźne, ale i to tworzy poezję sytuacyjną, żeby się niezdecydowanie wahać, odwlekać i nie odważyć się, jakby chodziło o coś niesłychanego i niedostępnego. A panienka tkwi w tem wszystkiem aż po uszy, lecz i ona ma w sobie wypisane prawidła gry: najpierw podać koniuszczki drżących palców, wyglądać z za kwitnących petunij i zachowywać się potem jakby nigdy nic.
W końcu okaże się, że nasz kawaler był ciężko, strasznie i śmiertelnie chory. Jeśli tak, to już można trzymać go za rękę jak matka i napominać ze wzruszeniem i z gorliwością wielką: — Trzeba się oszczędzać, pan musi być zdrów zupełnie. Tak bardzo chciałabym panu pomóc.
I to jest most, po którym przechodzą z brzegu na brzeg tłumy wzruszeń, wielkodusznych i zaufanych uczuć. Ale i tego mostu nie starczy niebawem. Trzeba trzymać i ściskać się za ręce, żeby można było porozumieć się bez słów. Zaraz, zaraz, kiedy to już było, kiedyż to mnie pieszczono i współczuto mi w niedoli? Aha, to wtedy, gdy mamusia podnosiła wrzeszczącego dzieciaka: — Moje ty, jedyne złotko! Moje najmilsze!
Gdybym się teraz rozchorował, to już nie odwiedzałby mnie stary oficjał, który zupełnie nie miał szyi i przypominał czarnego robaka. Leżałbym blady i zgorączkowany, do pokoju wślizgnęłaby się panienka z zapłakanemi oczami, a jabym udawał, że śpię. Zaś ona pochyliłaby się nademną i załkałaby: — Ach ty mój jedyny, ty nie możesz umrzeć! — Tak samo jak mamusia. I panience jest jakoś dobrze, gdy może być mamusią i otaczać tego interesującego kawalera swoją najtkliwszą troskliwością. Z oczyma pełnem i łez myśli zapewne o tem, jak serdecznie pielęgnowałaby go, gdyby się rozchorował! Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak go sobie przywłaszcza, jak stara się podporządkować go sobie. Chce, żeby był jej własnością i żeby się poddał bez oporu strasznej ofiarności jej kochania.
Mówi się miłość, ale tu istnieje cały tłum uczuć, których w tym tłumie nawet rozróżniać nie umiemy. Naprzykład chodzi nietylko o to, żeby wzbudzać współczucie, lecz i o to, żeby imponować. Żebyś wiedziała, moja panienko, jestem krzepki, mocny i ciemny chłop. Mocny i straszny jak samo życie. Ty jesteś taka czysta i naiwna, że nawet nie wiesz, co to jest.
Aż oto pewnego wieczora, który wszystko przesłonił, mężczyzna na ławeczce zaczyna się spowiadać. Chełpi się może, czy też jest zmiażdżony anielską czystością tej panienki, którą trzyma za rękę? Trudna rada, trzeba powiedzieć wszystko. O miłościach, które się miało. O pustem i haniebnem życiu tam w Pradze, dziewczyny, kelnerki i takie rzeczy. Panienka powstrzymuje oddech, wyrywa dłoń z ręki tamtego kawalera i siedzi skamieniała. Bóg ją raczy wiedzieć, jakie tłumy uczuć przeżywa.
Ale to już wszystko, teraz jest w mej duszy czysto jak po odkupieniu. Cóż mi powiesz, dziewczątko najczystsze, co mi na to powiesz? Nie powiedziała nic, tylko krótko, kurczowo, jakby w napadzie mocnego bólu ścisnęła mi dłoń i uciekła. A nazajutrz nie było panienki za petunjami na górze. W szystko stracone, jestem brudna, ordynarna świnia. Lecz oto znowu nastaje czarna noc, a na ławeczce pod jaśminami jaśnieje panienka. Ten w wysokiej czapce nie odważa się usiąść obok niej i mruczy coś, jakby ją przepraszał. Ona odwraca się od niego, ma zapłakane oczy i robi mu miejsce obok siebie. Jej dłoń jest jak martwa i nie można wyciągnąć z niej ani słowa. Boże drogi, co tu robić? Proszę panią, proszę panią, czy nie mogłaby pani zapomnieć o tem, co pani wczoraj wieczorem powiedziałem?
Nagle obróciła się ku mnie, nasze czoła tryknęły się, jak wtedy z tą dziewczyną o wystraszonych oczach, ale jakoś doszukałem się jej zamkniętych, zaciśniętych ust. Ktoś przechodzi przez peron, ale teraz już wszystko jedno. Panienka bierze mnie za rękę, kładzie ją na swoich malutkich miękkich piersiach i przyciska niemal rozpaczliwie... Masz mnie, masz! A jeśli już musi być i tamto, to niech sobie będzie! Niema już żadnych innych kobiet, jestem tylko ja! Nie chcę, żebyś wogóle mógł myśleć o kobietach innych.
Traciłem głowę z żalu i tkliwej miłości. Uchowaj Boże, panienko, abym miał przyjąć ofiarę aż taką. Nic podobnego być nie musi, dość mi całować zapłakane oczy, rozmazywać łzy, być wzruszonym strasznie i uroczyście. Panienka jest ogromnie uniesiona tą rycerskością, jest za to taka wdzięczna, że z nadmiaru tej wdzięczności i ufności byłaby gotowa oddać się tem bardziej. Na miły Bóg, dalej tak być nie może! I ona o tem wie, ale w niej porządek rzeczy zapisany jest głębiej: ujmuje mnie roztropnie za rękę i pyta: Kiedy się pobierzemy?
Owego wieczora nie mówiła już, że musi śpieszyć do domu. Już nie trzeba. Teraz już jesteśmy spokojni i rozsądni. Od tej chwili w uczuciach naszych jest cudowny i doskonały porządek. Oczywiście, odprowadzam ją aż do samych drzwi, stoimy z sobą jeszcze i wcale nam nie pilno rozejść się. Gderający portjer znika w jakichś innych drzwiach, a teraz jesteśmy już tylko my sami i wszystko jest nasze: stacja, szyny, czerwone i zielone światła i szeregi śpiących wagonów.
Teraz panienka nie będzie już chować się za petunjami. Pokaże się w oknie zawsze, gdy na peron wychodzić będzie kawaler w wysokiej czapce; on zaś spojrzy w okno i z piersią wypiętą, szczęśliwy i godny zaufania, zabierze się do wykonywania tego, co się nazywa służbą.
Ale zawróćmy już, zawróćmy! To była nietylko zabawa, to wogóle nie była zabawa. Wielka i ciężka jest miłość i nawet miłość najszczęśliwsza jest straszliwa i miażdżąca brzemieniem swego nadmiaru. Niepodobna kochać bez bólu. Obyśmyż umrzeli z miłości, obyśmy zmierzyli męką jej bezmiar, bowiem żadna radość nie dotrze do jej dna.
Jesteśmy nad miarę szczęśliwi i ściskamy się za ręce w prost rozpaczliwie. Ach ty, ratuj mnie, bo kocham nadmiernie. Całe szczęście, że nad nami są gwiazdy i że jest jeszcze dość miejsca dla czegoś tak wielkiego jak miłość. Mówimy z sobą tylko dlatego, aby milczenie nie zmiażdżyło nas wielkością wszechrzeczy. Dobranoc, dobranoc, jakże ciężko rozerwać tę wieczność na kawałki czasu! Nie będziemy spali, będzie nam tak strasznie ciężko, a gardło ściskać nam będzie płacz miłości. Obyż był już dzień! O Boże, dajże dzień, abym mógł pozdrowić ją w oknie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.