Zwyczajne życie/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIII

Po upływie odpowiedniego czasu zostałem przeniesiony na stację wyższej klasy. Prawda, że była to stacja niewielka i przechodnia, ale była na linji głównej. Sześć razy dziennie przejeżdżały tędy wielkie expresy, nie zatrzymując się oczywiście. Zawiadowcą był Niemiec, wielki poczciwiec: przez cały dzień palił gipsową fajkę, a gdy sygnalizowano kurjer, stawiał fajkę w kącie, czyścił ubranie i wychodził na peron, aby oddać należną cześć międzynarodowemu połączeniu.
Stacja była jak z pudełeczka, we wszystkich oknach kwitły petunje, wszędzie stały koszyki z lobelją i nasturcjami. W ogrodzie pełno bzu, jaśminu i róż, i nawet wzdłuż składu i ramp, wszędzie zagonki pełne nogietka, niezapominajek, lwiej paszczy. I wszystko musiało błyszczeć: okna, lampy, pompy zielono malowane, bo inaczej starszy pan strasznie się irytował. — Cóż to znowu za porządki — srożył się —, tędy przechodzą międzynarodowe kurjery, a tu takie świństwo! — Tem świństwem był naprzykład kawałek papieru rzuconego na peron, ale tego tolerować niewolno, bo oto zbliża się wielka chwila: na skręcie z zachrypłym huknięciem wynurza się potężna wysoka pierś kurjerskiej lokomotywy, starszy pan podchodzi o trzy kroki ku torowi i pociąg wali się już niby burza, maszynista macha ręką, na stopniach wagonów salutują konduktorzy, starszy pan stoi na baczność z piętami przy sobie, buty ma wyczyszczone i lśniące jak zwierciadło, i z dostojeństwem podnosi rękę ku czerwonej czapce. (O pięć kroków dalej, ten interesująco blady urzędnik w wysokiej czapce i w spodniach nieco wyświechtanych od siedzenia, salutujący trochę niedbalej niż jego zwierzchnik, to ja.)
Potem starszy pan szerokiem spojrzeniem gospodarskiem rozejrzy się po jasnem modrem niebie, po czystych oknach, kwitnących petunjach, wygracowanym piasku, spojrzy na swoje buty i szyny błyszczące, jakby specjalnie na jego rozkaz wyczyszczone, pogłaszcze się z zadowoleniem po nosie, no, wszystko w porządku, i idzie, by znowu zapalić sobie gipsową fajkę.
Ten obrzęd powtarzał się sześć razy dziennie, zawsze z tą samą pompą i tak samo uroczyście. Naród kolejarski całej monarchji znał starszego pana i jego wzorową stację. Ten uroczysty przejazd był ważną i miłą grą, którą wszyscy lubili. Każdego popołudnia niedzielnego na krytym peronie stacyjnym odbywało się świąteczne corso. Ludność miejscowa, wystrojona i wykrochmalona, spacerowała grzecznie i ładnie pod koszykami lobelji, podzas gdy starszy pan z rękoma w tyle przechadzał się przy samym torze, niby szef przedsiębiorstwa, doglądający, czy wszystko jest w należytym porządku. Była to jego stacja, jego gospodarstwo. Gdyby mogły dziać się cuda dla wynagrodzenia dusz sprawiedliwych i uczczenia ich, dnia pewnego zatrzymałby się międzynarodowy kurjer (ten o 12,17) na stacji, a z niego wysiadłby najjaśniejszy pan, podniósłby dwa palce ku czapce i rzekłby: — Bardzo tu ładnie u pana, panie zawiadowco. Już nieraz przyglądałem się tej pańskiej stacji!
Lubił swoją stację, lubił wszystko, co należało do kolei, a już najbardziej lubił lokomotywy. Znał wszystkie podług numerów ich seryj i wiedział o ich przymiotach. Ta a ta trochę niedomaga przy jeździe pod górę, ale zato, proszę pana, cóż za prezencja! Albo ta, niechże pan spojrzy, co to za długość; dopieroż to kociołek, miły Boże! Mówił o nich niby o dziewczynach, z uznaniem i po rycersku. Juści ta naprzykład, pękata i krótka, z baniastym kominem, może się panu wydać śmieszna, ale niech pan zważy, ile ona ma lat, młodzieńcze! Dla maszyn kurjerskich miał podziw wprost namiętny: taki krótki atletyczny komin, wysoka pierś i te koliska, kolego, cóż to za piękność! Życie jego stawało się wprost patetyczne z tego powodu, że to piękno mijało go w przelocie, niby piorun, chociaż dla niego czyścił buty, dla niego zdobił okna petunjami i zważał, żeby nigdzie nie było nawet plamki. Boże miły, cóż to za prosta recepta szczęśliwego życia: żeby to, co robimy, robić z miłości dla sprawy.
I Bóg raczy wiedzieć, w jaki to sposób zebrało się na tym dworcu tylu dobrych ludzi! Był tam telegrafista, płochliwy i nieśmiały młodzian, który zbierał marki pocztowe i strasznie wstydził się z tego powodu; chował je szybko do szuflady, zaczerwieniony aż po włosy, gdy został zaskoczony przy ich oglądaniu. Udawaliśmy wszyscy, że o tej jego namiętności nie wiemy i podrzucaliśmy na jego stół, między papiery i rozczytane książki każdy cenniejszy znaczek pocztowy, jaki udało się nam zdobyć. Dostarczali nam marek dla niego pocztowcy z pociągów. Najniezawodniej odlepiali je od listów zagranicznych, jakie przechodziły przez ich ręce. Ponieważ takie rzeczy dziać się nie powinny, więc starszy pan udawał, że o tem wszystkiem nie wie nic a nic i zakazaną część tego przedsięwzięcia załatwiać musiałem ja. Ale przygodnie z ogromnym zapałem pomagał robić zasadzki na nieśmiałego telegrafistę. Nieszczęsny młodzieniec znajdował marki perskie w kieszeni starej marynarki, albo w zmiętym papierze, w którym przynosił sobie z domu drugie śniadanie; pod lampą spostrzegał nagle chińską markę ze smokiem, a z chusteczki do nosa całkiem niespodzianie wypadała niebieska Boliwja. Zawsze się strasznie zaczerwienił, a jego oczy zalewały się łzami wzruszenia i przerażenia. Rozglądał się ukradkiem po nas, ale my nic, skądże znowu. Nie mamy nawet pojęcia o tem, aby tu ktoś zbierać miał znaczki pocztowe. Szczęśliwi tacy dorośli, którzy się bawią.
Był i portjer wiecznie komuś przygadujący; dziesięć razy dziennie polewał peron strużką wody w esy-floresy i kłócił się z ludźmi, którzy na dworcu reprezentują niepoprawny żywioł nieporządku i zamętu. Gdybyż tak można nie wpuszczać tu nikogo! Bo cóż ma człek robić z babami i ich koszami i tobołami! Biedny portjer ciągle chce być straszny i nigdy się go nikt nie boi. Życie jego jest ciężkie i wzburzone; jedynie w chwilach, gdy przez dworzec przebiega międzynarodowy kurjer, przestaje urągać i wypina pierś na baczność. Żebyście wiedzieli, że ja jestem tu od tego, żeby był porządek.
Albo stary lampiarz, melancholijny i namiętny czytelnik. Miał ładne i wymowne oczy, jak pan Marcinek u nas w domu, lub mój kolega szkolny. Wogóle czemś mi ich przypominał i dlatego często-gęsto wpadałem do jego drewnianej budy z lampami, sadowiłem się na wąskiej ławeczce i wdawałem się ze starym mrukiem w ociężałe i wolne medytacje: naprzykład dlaczego kobiety są takie, jakie są, albo co może być po śmierci. Kończyły się te rozmowy zrezygnowanem westchnieniem, że wogóle kto to może wiedzieć, ale i to było jakiemś pojednawczem uspokojeniem. Proszę pana, biedny człowiek musi się godzić na ziemskie i zagrobowe rzeczy, czy są takie czy owakie.
Nasz magazynier miał conajmniej dziewięcioro dzieci, a te dzieci siedziały razem z nim w magazynie, lecz gdy kto wchodził, znikały odrazu za skrzyniami niby myszy. Oczywiście, było to niedopuszczalne, ale cóż zrobić z takiem błogosławionem ojcostwem! W południe dzieci te siedziały na rampie magazynu, duże, mniejsze, najmniejsze i zależnie od wieku, miały coraz jaśniejsze włosy. Jadły kołacze z powidłami, jakby tylko nato, aby móc się umazać powidłami od ucha do ucha. Nie umiem już przypomnieć sobie wyglądu ich taty; pamiętam jedynie jego obwisłe spodnie z głębokiemi wypukłościami w kolanach, zdającemi się wyrażać najgłębszą ojcowską tkliwość. I tam dalej: sami tacy porządni, sumienni, wrażliwi ludzie. I to widać stanowi cząstkę mego życia, że poznałem tylu takich porządnych ludzi.
Pewnego razu stałem za pociągiem przesuniętym na boczny tor; po drugiej stronie szedł lampiarz ze zwrotniczym, nie widzieli mnie i rozmawiali o mnie.
— ...porządny człowiek — rzekł zwrotniczy.
— I taki... dobry z kościami — mruczał ociężały lampiarz.
A więc. Słowo się rzekło i wszystko już wiadomo. Teraz trzeba ukryć się na chwilę przed ludźmi i przyjąć do wiadomości, że w gruncie rzeczy jestem szczęśliwym i zwyczajnym człowiekiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.