Ziemia (Zola)/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Ranka owego — Jan — przewiesiwszy przez ramię niebieską, płócienną sakwę z ziarnem do siewu, przytrzymywał otwór jej lewą ręką, prawą zaś zatrzymując się co trzy kroki, brał zeń po garści zboża i jednym równym ruchem, niby lot ptaka naśladującym, rozrzucał je łukiem półkolistym. Grube jego trzewiki wyciskały głębokie ślady na tłustej ziemi, która do nich przylegała i przenosiła się za niemi, w spokojnym, miarowym ruchu jego ciała. Za każdym ruchem ręki wśród latającego w powietrzu złotego zboża, dostrzedz było można dwie czerwone naszywki na rękawie żołnierskiego kaftana, który Jan dodzierał. On sam szedł przodem, z głową podniesioną, wyniosły, jakby dumny z spełnianej przez się czynności; zanim powoli ciągnęła się brona, zaciskająca w ziemię ziarno, a zaprzężona w parę koni, które popędzał parobek, co parę kroków klaszcząc z długiego bata po nad ich uszami.
Odcinek gruntów, wynoszący zaledwie pięćdziesiąt akrów, nie wiele dochodu przynosił, toteż pan Hourdequin, właściciel majątku Borderie, nie uważał za potrzebne posyłać nań mechanicznego siewnika, który zresztą zajęty był gdzieindziej na większym obszarze. Jan, który szedł właśnie po odcinku, w kierunku od południa ku północy, miał wprost przed sobą o dwa kilometry zabudowania folwarczne. Doszedłszy do miedzy granicznej, podniósł oczy, popatrzył bezmyślnie przed siebie, odpoczywając chwilkę.
Nizkie te zabudowania, pokrywał dach z ciemnego łupku. Całość przedstawiała jak gdyby dużą czarną plamę na progu Beaucyi, której rozlegle płaszczyzny ciągnęły się w dal ku Chartres. Pod olbrzymią kopułą niebios, chmurną i szarą, jak zwykle niebo ku końcowi października, rozciągało się dziesięć mil kwadratowych ornej, rodzącej ziemi. Ziemia ta, żółta i silna, była prawie nagą w tej porze roku. Wielkie, czarne płachty przeoranej ziemi szły naprzemian z jasnemi polami zieleniejącej lucerny i koniczyny. Ani jeden pagórek, ani jedno drzewko nie zasłaniało widoku. Czarne i zielone pasy ciągnęły się w dal, spływały ze sobą, zniżały się i niknęły po za linią horyzontu, równą i okrągłą, jakby na morzu. Tylko od strony zachodniej, mały lasek zasłaniał widnokrąg, kępką drzew żółciejących ku zimie. Przez środek biała, jak kreda, droga, prowadząca z Châteaudun do Orleanu, ciągnęła się prosto, perspektywicznie rozciągając szeregi słupów telegraficznych i drogowskazów. Zresztą nic — chyba nieruchome skrzydła trzech lub czterech wiatraków, podniesionych na ciesielskich wiązaniach. Wioski tworzyły jak gdyby kamienne wysepki, w oddali szczyt dzwonnicy wyglądał z załamku, kościółek zaś sam niknął wśród lekkich fal tej zbożodajnej ziemi.
Ale Jan zawrócił i szedł znowu od północy ku południowi, lewą ręką przytrzymując otwór sakwy, prawą zaś równym i miarowym ruchem rozrzucając ziarno. Teraz wprost przed nim, jakby rów ręką ludzką wykopany, ciągnęła się wąska dolina rzeczki Aigry, po za którą zaczynała się Beaucya, olbrzymia, płaska, aż do Orleanu.
W dolinie były zapewne łąki i miejsca zacienione, bo po nad linią załamu wychylały głowy wyniosłe topole. Pożółkłe ich wierzchołki, ciągnące się równo, po nad dołem, wyglądały jak nizkie krzewiny lub zarośla. Ze zbudowanej na pochyłości wioski Rognes ukazywało się tylko kilka dachów, cisnących się u stóp kościółka, wznoszącego ku górze szarą, kamienną wieżycę, która służyła za mieszkanie starym rodom czarnych kruków. Na wschód znowu po za doliną Loiry, w której w odległości dwóch mil leżała stolica kantonu, miasteczko Cloyes, rysowały się w oddali wzgórza Perche, fioletowawe w szarem świetle dnia jesiennego. Miejscowość ta leżała w dawnej prowincyi Dunois, stanowiącej obecnie okrąg Châteaudun, pomiędzy Perche i Beaucyą, na skraju tej ostatniej, w okolicy zwanej „Beaucyą wszawą“, z powodu mniejszej urodzajności gruntu. Doszedłszy do skraju pola, Jan stanął znowu, powiódł wzrokiem po żywych i przejrzystych wodach rzeki Aigry, płynącej wśród traw, równolegle do gościńca, po którym jak zwykle w soboty, ciągnął się szereg wieśniaczych wozów, dążących na targ do miasta, potem zawrócił znowu.
I ciągle tym samym krokiem, z tym samym ruchem ręki szedł ku północy i wracał ku południowi i ciągle go otaczał złoty pył unoszącego się w powietrzu ziarna a za nim brona przy trzaskaniu z bicza zaciskała w ziemię nasienie tymże samym ruchem wolnym, miarowym, jakby z namysłem i zastanowieniem wykonywanym. W tym roku długie i ulewne deszcze opóźniły zasiewy jesienne; mierzwiono jeszcze w sierpniu, oddawna już orka była gotową a czarne zagony, głęboko otwarte, oczyszczone z chwastów oddawna czekały, by wydać pszenicę i żyto po koniczynie i owsie w płodozmianie trójpolowym. To też obawa blizkich mrozów, grożących po takich ulewach, nagliła rolników do pośpiechu.
Powietrze oziębiło się nagle i przybrało kolor tłustej sadzy, wiszącej spokojnie i nieruchomo bez jednego tchnienia wiatru w szarem świetle po nad tym oceanem zoranej ziemi. Na wszystkie strony sieją. Na lewo w odległości trzystu metrów, jakiś wieśniak obsiewa swój zagon, na prawo znów drugi, dalej jeszcze trzeci i czwarty i inni jeszcze, malejący w oddali, wśród tej perspektywy płaskiej przestrzeni. Widać tylko ich małe czarne sylwetki, im dalej tem coraz bardziej malejące i niknące wreszcie wpośród pól. Ale każdy z nich tym samym szedł krokiem, tym samym rzutem posyłał ziemi ziarno, które w koło każdego z nich, jak falę życia odgadnąć było można. Płaszczyzna drżała cała, przyjmując nasienie, drżała aż do głębi i wszerz i wzdłuż aż tam, gdzie już siewaczy nie widać...
Jan wracał już po raz ostatni, gdy w tem od strony wioski Rognes zobaczył dużą graniastą krowę, którą młoda dziewczyna, prawie dziecko jeszcze, prowadziła na sznurze. Dziewczyna i krowa szły ścieżką, ciągnącą się wzdłuż doliny, na skraju wyniosłości. Jan, odwrócony plecami, obsiał właśnie ostatni zagon, gdy posłyszał po za sobą odgłos biegu bydlęcia i rozpaczliwy krzyk jakiś. Obejrzał się, zdejmując jednocześnie sakwę, z której brał ziarno do siewu. Krowa jak wściekła pędziła po lucernisku, ciągnąc za sobą dziewczynę, która powtrzymać się ją starała... Obawiając się wypadku, Jan krzyknął:
— Puść ją!
Dziewczyna nie słyszała, wymyślała tylko krowie i klęła ją a w głosie jej dźwięczał gniew i przerażenie.
— Zuzula! stój!... Zuzula! podłe bydle! łajdaczko jakaś, Zuzula!
Dotychczas biegnąc i podskakując o ile słabe jej i małe nożyny starczyły, dziewczyna podążała za krową. Ale potknęła się, upadła raz, zerwała się i upadłszy po raz drugi trochę dalej, już podnieść się nie mogła. Rozszalałe bydlę pędziło naprzód, wlokąc za sobą dziewczynę, która krzyczała przeraźliwie. Ciało jej, ciągnąc się po lucernie, zostawiło bruzdę wśród zieleni.
— Puśćże ją u licha!... — wrzeszczał Jan — puść sznurek! cóż u dyabła!...
Krzyczał tak bezmyślnie, ze strachu i przerażenia, aż nareszcie, zrozumiawszy grozę położenia biednej dziewczyny, puścił się pędem biegnąc, ile mu sił starczyło. Domyślił się, że sznur musiał się zacisnąć dokoła pięści dziewczyny i że każdy nowy wysiłek zaciska węzeł ten silniej. Na szczęście, biegnąc w poprzek przez zorane zagony, zabiegł drogę krowie, która przerażona nagłym widokiem człowieka, stanęła w miejscu. W jednej chwili Jan rozwiązał węzeł i posadził dziewczynę na trawie.
— Nie złamałaś sobie nic?
Ale ona nawet nie zemdlała. Wstała, pomacała się, podniosła spódnicę do bioder i z całym spokojem obejrzała nogi i kolana, które były trochę starte i paliły ją mocno.
Była tak zdyszana, tak szybkością biegu zmęczona, iż słowa wymówić nie mogła.
— O tu!... patrzcie!.. — wyjąkała nareszcie — tu mnie boli, tu mnie piecze... Ale to nic, mogę się ruszać, nic mi się złego nie stało!... Tomci dopiero strachu zażyła!... Gdyby się to było stało na drodze, w drzazgibym się chyba rozsypała!...
Obejrzała rękę, przerżniętą czerwoną pręgą zwilżyła ją śliną i do ust podniosła. Potem oddychając głęboko, swobodnie, uspokojona już dodała:
— Ona zwykle nie jest zła, Zuzula. Od rana, dopiero taka rozszalała szelma, bo się goni... i prowadzę ją do buhaja, do Borderie...
— Do Bordierie — powtórzył Jan — a to się dobrze zdarza, ja tam właśnie idę z pola, pójdziemy razem.
Mówił jej „ty“ uważając ją za dziecko, tak była małą i szczupłą na swoje lat czternaście. Ona, podniósłszy głowę, patrzyła poważnie na tego tęgiego chłopca, o ciemnych krótko przystrzyżonych włosach i o regularnych rysach twarzy. Dwudziesto dziewięcioletni Jan wydawał jej się starym już chłopem.
— Aha! ja was znam... wyście kapra] — stolarz, który zgodził się za parobka do pana Hourdequin.
Usłyszawszy przydomek „kapral“, jakim go cała wieś nazywała, parobek uśmiechnął się i zaczął przyglądać dziewczynie, zdziwiony, że ją widzi już prawie kobietą. Patrzył ciekawie na jej drobną pierś, unoszącą się sztywno pod koszulą, na twarz jej podłużną, na czarne, głębokie oczy, na grube mięsiste wargi, na ciało świeże i różowe jak owoc dojrzewający. Ubrana była w szarą spódnicę i czarny wełniany kaftanik, na głowie miała okrągły czepeczek. Skóra jej śniada, opalona wydawała się jakby pozłoconą od słońca.
— Toć ty przecie jesteś młodsza córka ojca Momke! — zawołał Jan. — A ja cię nie poznałem... Nieprawdaż, że twoja siostra była kochanką mego kolegi Kozła, który przeszłej wiosny robił zemną razem w Barderie?
Dziewczyna odpowiedziała spokojnie...
— A no tak!.. to ja jestem Franusia... a i to prawda, że moja siostra Liza dała się wziąć kuzynowi i teraz chodzi gruba, jak dynia, w szóstym miesiącu... kuzynek drapnął i jest ponoć gdzieś koło Orgères na folwarku la Chamade.
— Tak, tak! — zakończył Jan. — Widziałem ja ich razem.
Stali chwilę naprzeciw siebie nic nie mówiąc, on uśmiechnięty na wspomnienie, jak kiedyś zeszedł parę kochanków za stertą zboża, ona wilżąc ciągle śliną zsiniałą rękę, jak gdyby wilgoć jej ust uspokajała istotnie palenie po sznurku pozostałej pręgi. Tymczasem na jednem z sąsiednich pól, krowa wypasała spokojnie kępki lucerny. Parobek dawno już z broną wrócił do domu.
Słychać było tylko krakanie dwóch kruków, krążących ciągłym lotem około dzwonnicy. W tem wśród cichego i spokojnego powietrza rozległy się trzy uderzenia dzwonu, wzywającego na Anioł pański.
— Jakto?!.. już południe! — zawołał Jan. — Dalej, spieszmy się.
Obejrzał się i spostrzegłszy Zuzulę w polu:
— Patrz no! — dodał — toć twoja krowa weszła w szkodę. Gdyby ją tak kto zobaczył!... Byłaby dopiero bieda!... Czekaj, złodziejko! już ja cię uczęstuję!...
— Et! dajcie pokój — rzekła Franusia, zatrzymując go. — Ten kawał gruntu do nas należy... Ta szelma na swojem mnie przewróciła... Cały pas wzdłuż drogi, aż do Rognes należy do naszych. Ztąd po tamten aż kamień — to nasze, potem obok — to grunt wuja Fouan a tamto dalej — to ciotki, co ją Wielką nazywają.
Mówiąc to i pokazując ręką udziały na polu, sprowadziła jednocześnie krowę na ścieżkę i dopiero w chwili, gdy znowu wzięła w rękę postronek przypomniała sobie, że wypada podziękować Janowi.
— Z tem wszystkiem jednak, wam się odemnie jak świętemu świeczka należy... Dziękuję, dziękuję serdecznie, kapralu!
Poszli tedy drogą a raczej wązką ścieżką, ciągnącą się wzdłuż doliny, aż do załamku, od którego drożyna w pola się zwracała. Ostatnie dźwięki południowego pozdrowienia Maryi przebrzmiały w powietrzu, tylko kruki krakały nieustannie. Ciągnąc sznurek, szli oboje za krową w milczeniu, właściwem wieśniakom, którzy idą nieraz mil kilka razem, niezamieniwszy z sobą ani słowa. Na prawo ujrzeli siewnik mechaniczny; parobek pozdrowił ich słowami: „dzień dobry“, odpowiedzieli mu „dzień dobry“ równie spokojnie i poważnie. Niżej na lewo wozy włościańskie wlokły się powoli po drodze ku Cloyes... Targ rozpoczynał się o pierwszej dopiero. Koła tych wozów podskakiwały jak szarańcza na wybojach drogi, niektóre z nich, były tak daleko, że już jeden tylko punkcik można było rozróżnić a punkcikiem tym był biały czepiec powożącej baby.
— A ot tam, to mój wuj Fouan z ciotką Różą, oboje jadą do rejenta — rzekła Franusia, wskazując na mały wózek, który w odległości przynajmniej jednego kilometra od nich wydawał się nie większym od łupiny orzecha.
Miała ona wzrok silny jak marynarz, daleki jak zwykle mieszkańcy płaszczyzn, umiała rozróżnić człowieka lub bydlę w małej szarej plamce, zarysowującej się w oddali.
— Mówiono mi coś o tem — odparł Jan — więc stary zgodził się nareszcie podzielić mienie swe między córkę i dwóch synów?
— Tak, wszyscy dziś właśnie mają zjechać się u pana Baillehache, notaryusza w miasteczku.
Patrzyła ciągle za niknącym wózkiem wuja.
— Nam w domu, to tam wszystko jedno zupełnie. Ani nie schudniemy, ani nie utyjemy przez to. Jeżeli nas to trochę obchodzi, to dlatego tylko, że Kozioł... Lizia myśli, że on się z nią ożeni, gdy ona swoje od ojca dostanie...
Jan roześmiał się.
— To łotr, szelma, ten Kozioł!... Znam ja go dobrze!... Co go to kosztuje łgać przed dziewczętami!... A chce mu się coraz to innej i głupie lgną do niego jak muchy na lep... Jak nie może której wziąć dobrocią, to ją bierze złością albo pięścią...
— Już, że świnia, to świnia... — odparła Franusia, głęboko przeświadczonym tonem. — Czy to porządny człowiek tak zrobi, żeby cioteczną siostrę tak urządzić i zostawić ją na koszu!...
W tem rozgniewana krzyknęła:
— Poczekaj Zuzula!... Poczekaj! dam ja ci teraz! Znowu szelma zaczyna, wściekła się ta bestya jak ją to napadnie!
Gwałtownem szarpnięciem postronka, zatrzymała krowę. W tem miejscu, droga zwracała się w pole od załamku doliny.
Wózek wuja Fouan zniknął im z oczu, oni zaś poszli oboje przez płaszczyznę, mając już tylko na prawo i na lewo długie nieskończone wstęgi pól uprawnych.
Pomiędzy zoraną ziemią a sztucznemi łąkami ścieżka toczyła się płasko, bez krzaczka, nawet jednego, wprost do folwarku, który wydawał się tak blizko, ze rękąby doń dosięgnąć można a jednak wciąż uciekał w dal, w przestrzeń, osłoniętą szarem tłem nieba. Idąc tak, zamilkli znów oboje, nie mówili ani słowa, jak gdyby przejęci dziwną, pełną rozmysłu powagą tej Beaucyi tak smutnej i tak płodnej zarazem.
Gdy przybyli na wielki podwórzec folwarku Borderie, otoczony z trzech stron zabudowaniami gospodarskiemi, stajniami, owczarnią i stodołami, na progu ukazała się młoda i ładna, nizkiego wzrostu kobieta, której postawa zdradzała zuchwałą nieco pewność siebie.
— A cóż to, Janie?... śniadanie ostygnie..
— Już idę, pani Jakóbko.
Od chwili, gdy córka Cogneta, dróżnika z Rognes, zwana nieraz Cognetką za czasów gdy mając lat dwanaście pomywała statki na folwarku, dostąpiła godności sługi i kochanki swego pana, kazała się despotycznie panią nazywać.
— A.... to ty Franusiu — zawoła — przychodzisz o tego buhaja?... Będziesz musiała poczekać. Pastuch jest w Cloyes z panem Hourdequin. Ale on wróci niedługo... powinien nawet już tu być.
A gdy Jan wchodził nareszcie do kuchni, wzięła go wpół, niby żartem, ocierając się o niego bez wstydu, nie kryjąc się, jak żądna miłosnej pieszczoty dziewczyna, której pan sam jeden nie wystarcza.
Zostawszy samą, Franusia czekała cierpliwie, usiadłszy na kamiennej ławce przed gnojowiskiem, które zajmowało trzecią część podwórza. Patrzyła bezmyślnie na kury grzebiące dziobami i rozgrzewające sobie łapki na warstwie gnoju, z której przy oziębionem powietrzu wydobywały się błękitne pary. Po upływie półgodziny, gdy Jan powracał, dojadając sporą kromkę chleba z masłem, zastał ją na tem samem miejscu. Usiadł obok niej, a widząc że krowa niecierpliwi się, ryczy i bije się po bokach ogonem, rzekł nareszcie:
— Pastuch jak na złość nie wraca.. nie wesoło ci czekać.
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nie było jej pilno. Potem po chwili milczenia spytała:
— Kapralu... więc wy się poprostu Jan nazywacie?
— Nazywam się Jan Macquart.
— Czy wy nie tutejsi jesteście?
— Nie, ja pochodzę z Prowancyi, z miasta, które się nazywa Plassans.
Podniosła ciekawie oczy, przyglądała mu się zdziwiona, że ktoś może pochodzić ze stron tak odległych.
— Po bitwie pod Solferino — ciągnął dalej — będzie temu półtora roku, otrzymałem urlop i wróciłem z Włoch, jeden z towarzyszów przyprowadził mnie tutaj... A że moje dawne rzemiosło — stolarka — nie popłaca dzisiaj i że ochoty do tego nie miałem, zostałem na folwarku.
— Ach! — rzekła spokojnie, nie spuszczając z niego czarnych swoich oczu.
W tej chwili Zuzula wydała znowu przeciągły ryk, rozpaczliwej żądzy pełen a z obory, której drzwi były zamknięte, odpowiedziało jej głuche, chrapliwe ryczenie.
— Patrzaj — krzyknął Jan — ten łajdak, Cezar, zwąchał. Słyszysz, jak się ztamtąd odzywa?... Oho! zna się on na tem i rozumie doskonale. Ledwo krowa wejdzie na podwórze, on ją zaraz poczuje i wie czego chcą od niego...
Potem przerywając sobie, dodał:
— Wiesz co, pastuch musiał zostać z panem Hourdequin. Jeżeli chcesz, przyprowadzę byka, we dwoje przecież damy mu radę... co?
— Dobrze!... doskonała myśl — rzekła Franusia, wstając z ławki.
Otworzył drzwi obory, ale odwróciwszy się, zapytał jeszcze.
— A twoje bydlę?... Może przywiązać ją trzeba?
— Przywiązać?... a to na co? niema potrzeby!... Ona jest gotowa, Zuzula, nie drgnie nawet z miejsca.
Gdy się drzwi od obory otwarły, można było dojrzeć trzydzieści krów folwarcznych, stojących we dwa rzędy; jedne leżały na pościółce, inne zaś stojąc u żłobu, żuły buraki a z oddzielnej zagrody wychylił głowę buhaj, holenderskiej rasy, biały w czarne łaty, czekając, co mu dadzą do roboty.
Gdy spuszczono łańcuch, Cezar wyszedł wolnym krokiem z zagrody. We drzwiach obory przystanął chwilę, jakby odurzony światłem i powietrzem, stał nieruchomy, jak wrosły w ziemię, tylko ogonem kręcił nerwowo i wyciągnąwszy grubą szyję, węszył przed sobą.
Zuzula nie ruszała się z miejsca, zwróciła tylko na niego duże, błędne oczy, ciszej już rycząc.
Jan i Franusia, założyli ręce i spokojnie, cierpliwie czekali.
Nie przyszło mu nawet na myśl, bryznąć jednym z tych grubych żartów, jakiemi parobcy folwarczni prześladują zwykle dziewczyny, przychodzące z krowami. Zdawało się też, że mała Franusia, uważała to również za rzecz zwyczajną i konieczną, w której nic niema śmiesznego. To prawo przyrody!
Ale Jakóbka stała już od chwili na progu kuchni i ze zwykłym sobie rzutem piersi naprzód, zawołała wesoło:
— Już! wszystko skończone...
Jan uśmiechnął się, Franusia pokraśniała i podczas, gdy Cezar sam spokojnie wracał do obory a Zuzula skubała kilka kłosów owsa nad gnojowiskiem wyrosłych, dziewczyna wyciągnęła z kieszeni chustkę, rozwiązała róg, w którym zawiązane były dwa franki należne właścicielowi buhaja.
— Oto pieniądze — rzekła. — Do widzenia, dobranoc wam.
Odeszła z krową a Jan, wziąwszy sakwę z ziarnem, poszedł za nią, powiedziawszy Jakóbce, że idzie obsiać pole „pod słupem“ stosownie do rozporządzeń, jakie pan Hourdequin wydał na dzień cały.
— Dobrze — odrzekła Jakóbka. — Brona już tam jest pewnie.
Potem, widząc, że chłopak podążył za dziewczyną i że oboje razem poszli dalej wązką ścieżką, krzyknęła jeszcze za nimi:
— Nie trzeba się obawiać, aby się wam co złego stało? Prawda? Mała pokazała już, że zna dobrze drogę i umie dać sobie radę.
Po ich odejściu podwórzec folwarczny opustoszał. Żadne z nich nie roześmiało się z żartu Jakóbki. Szli wolno, słychać było tylko stuk grubych trzewików po kamienistej drodze. On widział tylko małą jej głowę, na której wiły się kędziory czarnych włosów, wysuwających się z pod czepeczka. Gdy tak uszli z jakie pięćdziesiąt kroków w milczeniu, Franusia ozwała się poważnie:
— Po co ta głupia Jakóbka prześladuje dziewczęta chłopcami? Mogłabym jej była odpowiedzieć.
I obejrzawszy się na młodego parobka, spojrzała mu w oczy ze złośliwym uśmiechem:
— Nieprawdaż, że ona nieraz przypięła rogi panu Hourdequin jakby już jego żoną była? Wy tam pewno lepiej o tem wiecie odemnie, co?
Jan zawahał się jakoś i zgłupiał na razie.
— Ba!... robi, co jej się podoba... to jej rzecz.
Franusia odwróciła się znowu i szła dalej spokojnie.
— Prawda i to. Ja sobie żartuję, bo wy moglibyście być prawie moim ojcem i że to do niczego nie doprowadzi... Widzicie, odkąd Kozioł zrobił to świństwo z moją siostrą, przysięgłam sobie, że choćby przyszło dać się porąbać w kawałki, nie będę miała kochanka.
Jan potrząsnął głową i poszli dalej w milczeniu. Pole „pod słupem“ leżało na końcu ścieżki, na połowie drogi do Rognes. Gdy doszli do tego miejsca, parobek stanął. Brona czekała już, worek zboża leżał na zagonie. Zdjął sakwę i wsypawszy do niej ziarno, rzekł:
— No!... to do widzenia!
— Do widzenia! — odparła Franusia. — Jeszcze raz dziękuję wam, kapralu!
Ale po odejściu dziewczyny, przykro mu się jakoś zrobiło. Zawołał więc za nią:
— Słuchajno! a może Zuzula znowu się rozbryka!... Jeżeli chcesz, odprowadzę cię do domu?...
Franusia była już daleko, odwróciła się jednak i głosem rozlegającym się donośnie i spokojnie pośród głębokiej ciszy wiejskiej, odparła:
— Nie, nie!... nie potrzeba! Nie obawiajcie się, już ona ma, czego chciała!...
Jan, przewiesiwszy sakwę przez plecy tak, aby otwór jej wypadł mu na brzuchu, poszedł wzdłuż zoranego zagonu, rozrzucając wciąż ziarno, ruchem równym i miarowym podobnym do lotu ptaka. Co chwila podnosił oczy i patrzył na Franusię, malejącą i niknącą w oddali, wyglądającą wreszcie jak mała plamka koło krowy, która szła leniwie, kołysząc się z boku na bok. Zawróciwszy w dół, stracił ją z oczu, ale wracając, dojrzał ją znowu już tak maleńką, jak kwiatek polny. Trzy razy tak zawracał i odnajdywał ją wzrokiem coraz, coraz mniejszą, aż wreszcie nie mógł jej już dojrzeć, widocznie skręciła na dróżkę obok kościołka.
Druga wybiła, niebo było wciąż szare, głuche i zimne, jak gdyby drobniutkie źdźbła popiołu osłoniły sobą słońce na długie miesiące, aż do wiosny. W smutnym tym krajobrazie, jedna jaśniejsza plamka rozświecała ciemne chmury w stronie Orleanu, jak gdyby tam, gdzieś daleko słońce świeciło w całym blasku swych promieni. W tej to jaśniejszej bróździe rysowała się dzwonnica kościołka w Rognes, wioska zaś sama kryła się w niewidzialnym załamku doliny Aigry. Ale ku północy, od strony Chartres, płaska linia horyzontu, podobna do kresy zrobionej atramentem na lawunku, rozjaśniła się równie wyraźnie, jak przedtem, pomiędzy szarą kopułą niebios a równie bezgranicznym obszarem brunatnych płaszczyzn Beaucyi. Zdawało się, że liczba siewaczy zwiększyła się od południa. Teraz na każdym udziale gruntu był siewacz, mnożyli się i rośli jak czarne, pracowite mrówki, ożywione jakiemś wielkiem dziełem, wykonywające pracę, przewyższającą ich siły, olbrzymią w porównaniu z ich małością. Wszędzie u wszystkich najdalej nawet stojących siewaczy, dostrzedz było można ów ruch ustawiczny, czyniący ich podobnymi do owadów, które toczą zawziętą walkę z ziemią, odnoszą nakoniec zwycięztwo nad przestrzenią i życiem.
Do zmroku Jan siał ciągle. Obsiał pole „pod słupem“, potem inne „weselisko“ i jeszcze jedno „na rozdrożu“. Szedł i wracał śmiałym, miarowym krokiem po zoranych zagonach; sakwa jego wypróżniała się a gdzie przeszedł, tam wszędzie po za nim nasienie zapładniało ziemię.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.