Zemsta krwi (May, 1925)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Zemsta krwi
Pochodzenie Hadżi Halef Omar
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Blutrache
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZEMSTA KRWI

1. Bassra.

Czytelnicy przypominają sobie zapewne mego wiernego sługę hadżi Halefa Omara, gotowego zawsze do ofiar dla mnie swego „pana i władcy“. Coprawda mianował się wobec ludzi mym „obrońcą i przyjacielem“. Tej fanfaronady nie brałem za złe dowcipnemu hadżi; była to drobna słabostka wobec wielkich zalet jego osoby. List, który nadesłał mi po ostatniej rozłące, może służyć za niezrównany wzór stylu wschodniego. Przytaczam go w całości, aby czytelnicy wyrobili sobie dokładne pojęcie o charakterze Halefa. —

Kochany mój Sihdi[1]

Niechaj spłynie na Ciebie łaska i błogosławieństwo Boże! Przybyliśmy, ja i Omar. Wszędzie radość i szczęście! Pieniądze! Sława! Zaszczyty! Rozkosz! Błogosławieństwo, miłość, tęsknota, modlitwa — emirowi Kara ben Nemzi[2]. Hanneh[3], najsłodsza córka Amszahi, córki Maleka Abteibeh, jest zdrowa, piękna, zachwycająca. Kara ben Hadżi Halef[4], mój ukochany syn — to bohater! Jednym tchem połyka czterdzieści suszonych daktyli! O nieba! Omar ben Sadek[5] zaślubi Sahamę, córkę Hadżi Szukara es Szamain ben Mudal Hakuram ibn Saduk Wesilegh es Szammar, bogatą i uroczą dziewczynę. Niechaj Allah Ci ześle piękną pogodę i słoneczne niebo! Ogier Rih śle uniżone pozdrowienie. Omar ben Sadek ma dobry namiot i miłą teściowę. Ożeń się również! Allah Cię weźmie w opiekę! Bądź zawsze zadowolony z losu i nie narzekaj! Moje serce należy do Ciebie. Zapomnij o pieczęci; — brak mi jej, jako też laku! Bądź cnotliwym, omijaj grzech i przestępstwo! Przybądź na wiosnę! Pij mało, jedz umiarkowanie i niechaj uprzejmość będzie twoją cnotą.

Pełen poważania, szacunku, pokory i podziwu —
— twój wierny przyjaciel, obrońca
i głowa rodziny
Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul
Abbas ibn Hadżi Dawud
al Gossarah.

Opowiadałem już niejednokrotnie o moich przygodach nad górnym Tygrysem. Tym razem powrócę do wspomnień, łączących się z Bassrą i pustynią arabską. — —
Po przybyciu do Bassry, zamierzałem udać się w dalszą drogę okrętem do Abuszehr w Persji, następnie zwiedzić słynny Sziraz. — Bassra, czyli Bassora leży w okolicy błotnistej, niezdrowej, nad deltą Eufratu Tygrysu, zwaną Szait el Arab. Aby nie narażać się na febrę, postanowiliśmy wyruszyć stąd jak najprędzej. Karawana nasza składała się, oprócz mnie i Halefa, z Omara ben Sadek i dwóch Haduddinów. Towarzysze odprowadzili mnie z pastwisk swego szczepu do Bagdadu, gdzie mieliśmy się rozstać. Halefowi i Omarowi przychodziło to zazwyczaj z trudnością, dlatego i tym razem postanowili pożegnać mnie dopiero w Bassorze. Osłaniali się pretekstem, który musiałem uznać za wystarczający. — Mianowicie Haddedinowie, hodowcy wielbłądów, wysłali większą ilość kelleków[6] z wełną do Bassory; stąd rozchodziła się ona po całym wschodzie i docierała nawet do Indji. — Otóż prowadził tratwy młody lecz doświadczony Mesud ben Hadżi Szukar. Wyraz ben oznacza syna; Mesud był synem hadżi Szukara. Halef pisał w swym liście, że Omar zaślubił córkę tego hadżi Szukara; a więc Mesud był szwagrem Omara ben Sadeka. Wspominam o tem, gdyż okoliczność ta odegra dużą rolę w późniejszych wypadkach. —
Mesud wyruszył zatem, jak wspomniałem, na tratwach z paroma Haddedinami do Bassory, co posłużyło za pretekst Halefowi i Omarowi, aby mnie tam odprowadzić i, spotkawszy się z ziomkami, wrócić razem do rodzinnych namiotów.
W Bassorze odnaleźliśmy Mesuda bez wielkich trudności, bowiem miasto, niegdyś tak ludne, liczyło obecnie niespełna dziesięć tysięcy mieszkańców; odszukanie więc człowieka było rzeczą stosunkowo łatwą. — Mesudowi udało się nader korzystnie sprzedać wełnę wielbłądzią i właśnie nazajutrz po naszem spotkaniu miał otrzymać należną mu znaczną kwotę.
Udałem się do portu, leżącego w północnej dzielnicy miasta, aby się dowiedzieć, kiedy odchodzi okręt do Abuszehr; usłyszałem, że przybędzie dopiero za kilkanaście dni. Co miałem począć z czasem? Dla człowieka, nieznającego wschodu, pobyt w tem mieście byłby może ciekawy, ja jednak nie znalazłem nic godnego uwagi. — Niezbyt zachęcającą perspektywę obijania bruków Bassory ominąłem szczęśliwie; postanowiłem bowiem towarzyszyć Haddedinom, którzy wybrali się w pielgrzymkę do szczątków Manen ibn Risaa w miejscowości Kubbet el Islam, celem uczczenia tego świętego dla muzułmanów miejsca.
Kubbet el Islam, kopułą Islamu, zwie się stara Bassora, leżąca około piętnaście kilometrów na północo-zachodzie od właściwej Bassry. W czternastym wieku miasto to uważane było za czwarty raj świata muzułmańskiego. Występuje ono równie często, jak Bagdad, perła miast, w bajkach z tysiąca i jednej nocy; w Bassorze założył w czwartym wieku słynny uczony Ibn Risaa jedną z pierwszych mahometańskich akademji. Każdy z „wiernych“, skoro znajdzie się w nowej Bassorze, uważa za obowiązek swój odwiedzić Kubbet el Islam, co w każdym razie będzie mu poczytane za zasługę. —
Aby skrócić sobie czas oczekiwania okrętu, przyłączyłem się do tej wycieczki. Miano wyruszyć natychmiast po ukończeniu interesów Mesuda. — Przybyliśmy do Bassory bez koni, bo na tratwie; w mieście zaś chcieliśmy nająć osły, których było tutaj mnóstwo, jak zresztą wszędzie na wschodzie. Nie spieszono tedy z wynajęciem, czego niestety musieliśmy później żałować.
Zamieszkaliśmy prywatnie wpobliżu Markhil, inaczej zwanego Kut-i-Frengi; tak mianują konsulat angielski, mieszczący się w najlepszym budynku Bassory. —
Nazajutrz udał się Mesud do kupca wełny po pieniądze, z któremi miał niebawem powrócić. Radziłem mu uczynić to później, gdyż nie były mu jeszcze potrzebne; w dodatku na tak krótkim dystansie, na jaki się udawaliśmy, groziło niemiłe spotkanie z koczowniczymi Beduinami. — Mesud mnie jednak nie posłuchał.
Chciałem wyjść na miasto, by wynająć hamiry[7], lecz Mesud temu się oparł:
— To zbyteczne, effendi[8]. Nawet zwykły Arab niechętnie używa osła, a ty, słynny emir Kara ben Nemzi, miałbyś dosiąść marnego hamira? Nie, pojedziemy konno!
— Tak? — Czy postarałeś się o konie?
— Tak, effendi!
— U kogo?
— Wziąłem je u Abd el Kahira, słynnego szeika szczepu Muntefik.
— Jest on znakomitym i godnym zaufania mężem, lecz dziwi mnie, że zajmuje się tego rodzaju interesami. Zwykle tak dzielny wojownik nie wynajmuje obcym swoich koni.
— Słusznie, sihdi! To też nie wynajął ich nam, tylko pożyczył, nawet za darmo. Czuł się zaszczycony, że wyświadczyć ci może tę skromną usługę.
— Co takiego? Jestem tutaj obcym i nie rozumiem, skąd miałby mnie znać!
Lecz tu wtrącił Halef swoje trzy grosze, korzystając ze sposobności, by pod niebiosa podnosić nasze wielkie, w jego pojęciu, czyny.
— Jak możesz o to pytać, sihdi? Czyżbyś już doprawdy zapomniał o naszych bohaterskich postępkach? Czy znasz kogolwiek, ktoby nam dorównał? Jesteśmy olbrzymami męstwa i odwagi, reszta zaś ludzi to, w porównaniu z nami, — marne karły! Imiona nasze brzmiały we wszystkich krajach, a o czynach naszych układają pieśni we wszystkich namiotach. Dlaczegóż więc miałby Abd el Kahir nie wiedzieć, że jesteś niezwyciężonym emirem Kara ben Nemzi, którego wziąłem w moją mocarną opiekę?
— Halefie, nie przesadzaj! Może nawet słyszał coś niecoś o naszych przygodach, ale skąd wie o naszej obecności w Bassorze i o tem, że zamierzamy udać się do Kubbet el Islam?
— Dowiedział się ode mnie, — odparł Mesud.
— Gdzie go spotkałeś?
— U kupca, który płacił mi za wełnę.
— A więc widział, że otrzymałeś pokaźną sumę?
— Tak!
— To wiele daje do myślenia! Mesudzie, bądź ostrożny i nie zabieraj ze sobą pieniędzy!
— Effendi, to przecież Abd el Kahir, człowiek tak uczciwy, że nigdzie nie bylibyśmy bardziej bezpieczni, niż w jego domu! A zresztą, komu mam powierzyć tę sumę na czas mej nieobecności?
— Jeden z was powinien zostać; temu wręczyłbyś pieniądze!
— Nikt z nas zostać nie zechce. Sposobność pielgrzymki nie nadarza się tak często.
— Hm! — Czy znasz Abd el Kahira osobiście?
— Nie.
— Nie możesz więc wiedzieć, czy istotnie jest tym, za kogo się podaje! — Kiedy ma przybyć z końmi?
— Za godzinę!
— Hm. Pójdę więc tymczasem do owego kupca, aby się dowiedzieć, czy Arab, który był u niego z rana, jest rzeczywiście Abd el Kahirem!
— To zbyteczne! Kupiec nazywał go tak i mówił z nim o szczepie Muntefik. Gdy wyszedłem z Abd el Kahirem, wdaliśmy się w małą pogawędkę. Między innemi, powiedziałem mu, że do Kubbet el Islam z braku koni jedziemy na osłach. Wówczas zaproponował mi bez namysłu swe konie, mówiąc, że nie wypada, by emir, tak słynny w dodatku jak ty, dosiadał podłego zwierzęcia; z chęcią użyczy ci swojej cennej klaczy!
— Tak? — Czy mówił ci, gdzie ma konie?
— We wsi El Nahit, leżącej niedaleko bramy El Mirbad. Naturalnie, tylko klacz jest jego własnością; pozostałe konie należą do ludzi, przybyłych z nim do Bassory. Lecz i oni nie będą mieli nic przeciwko temu, byśmy je przez krótki czas dosiadali.
— A czy, wie, gdzie mieszkamy?
— Tak; odprowadził mnie aż pod dom.
— Dlaczegóż więc nie sprowadziłeś go na górę?
Moje zachowanie się w stosunku do niego poczęło Mesuda napoły martwić, napoły gniewać, gdyż odpowiedział mi teraz:
— Dotychczas nie zwracałeś się do mnie, jak do dziecka, lecz zdaje mi się, że teraz zaczynasz mię tak traktować! Pamiętaj, że kelleki wraz z ich ładunkiem mnie zostały powierzone. A więc nie mam chęci wysłuchiwać tych nieuzasadnionych podejrzeń!
— A ja zapewniam, że nie miałem zamiaru cię obrażać! Zwykłem wszystko czynić z namysłem i ostrożnością. Mam nadzieję, że tym razem okaże się ona zbyteczna!
Na tem urwała się nasza ożywiona wymiana zdań. Sądziłem, że przypuszczenia moje posunąłem za daleko. — Któż ośmieliłby podawać się za Abd el Kahira, nie będąc nim? Szeik, którego imię oznaczało „sługa cnoty“ był człowiekiem nader poważanym i cenionym. Więc powinienem był za zaszczyt sobie uważać, że miałem jechać na jego klaczy. —
Po upływie godziny usłyszałem tętent kopyt końskich i w otwartych drzwiach ukazał się czarnobrody człowiek, który obrzucił nas krótkiem spojrzeniem i pozdrowił, skłoniwszy się w moim kierunku:
— Sabah el cher, ia emir — dzień dobry, o emirze! Oczy moje napawają się dumą, że wreszcie mogły cię ujrzeć!
Bose jego nogi były obute w sandały: ciało miał owinięte zwykłym haikiem[9], opasywał się sznurem z wełny wielbłądziej. Kapiszon burnusa opadał mu na plecy, odsłaniając głowę. Bardzo rzadko widywałem tak charakterystyczne rysy. Ciemne włosy, zaplecione w mnóstwo warkoczyków, powiewały swobodnie za lada podmuchem; dwie równolegle blizny przecinały ukośnie jego nizkie a wydatne czoło; nie pochodziły z zadanych ran, lecz były umyślnie wywołane cięciami noża. Niektóre szczepy wojownicze naznaczają swych członków takiemi właśnie bliznami. Nie wiedziałem wszakże dotychczas, że i Muntefikowie mieli ten zwyczaj. — Broda szeika była gęstsza, niż spotyka się zazwyczaj u szczepów arabskich. Wzrok miał ostry, kłójący prawie, co zresztą nie było dostatecznym powodem do nieufności, tem bardziej, że powitał nas tak uprzejmie. Okoliczność, że wspominał o dumie, doznanej na mój widok, należało złożyć na karb zwykłej przesady, cechującej mowę Wschodu. Dlatego wstałem, skłoniłem się równie uprzejmie na jego powitanie, i rzekłem:
— Sabah el cher, ia szeik. — Bądź pozdrowiony szeiku. — Racz spocząć!
Podałem mu rękę i usiedliśmy naprzeciw siebie, aby pogawędzić. Była to, jak zwykle, wymiana zdań zdawkowa, lecz nakazana przez etykietę. Potem wstaliśmy i wyszli na ulicę, by przygotować się do drogi. —
Było nas dwanaście osób; przed domem czekał też tuzin koni. Nie były związane i nikt ich nie pilnował. Szeik przybył tutaj na jednym z nich, a pozostałe, posłuszne jak psy, podążyły za nim aż do naszego mieszkania; nic w tem dziwnego, gdyż konie Beduinów powolne są, jak baranki. Z pomiędzy wierzchowców wyróżniała się klacz złotawej maści; uprzęż jej i siodło były kunsztownego wyrobu, który Pers nazywa reszma. Abd el Kahir wskazał ją i rzekł:
— Siadaj, emirze. Klacz tę przeznaczyłem dla ciebie i sądzę, że będziesz z niej zadowolony!
Posłuchałem, jakgdyby była to rzecz przesądzona, że powinienem dosiąść najlepszego konia, i wyruszyliśmy stępa poza miasto. Gdy zostało już za nami, pognaliśmy kłusem — i wtedy przekonałem się, jaką wartość posiadała klacz, chociaż nie mogłem jej coprawda, porównać z moim nieocenionym Rih.
Nieco później z kłusu przeszliśmy w galop i, z prawdziwą przyjemnością, po długiej jeździe tratwą, gnaliśmy z wiatrem w zawody. —
Nie byłem jeszcze nigdy w tej okolicy, lecz wiedziałem, że Kubet el Islam, leży na południo-zachodzie od Nowej Bassry. Jechaliśmy jednak w kierunku wyłącznie południowym. Z początku nie zwróciłem na to uwagi, sądząc, iż uprzednio źle mnie poinformowano; lecz kiedy przeszła godzina i nie widać było ani śladu Starej Bassory, począłem nabierać nieufności. Przejechaliśmy co najmniej z piętnaście kilometrów!
Haddedinowie rozmawiali ze sobą w czasie drogi. Halef i ja jechaliśmy naprzedzie, całkowicie zajęci swoimi końmi. Po pewnym czasie odwróciłem się do szeika, który jechał nakońcu. Uczyniłem to tak szybko i niespodzianie, że zdążyłem pochwycić jego błyszczący wzrok, zwrócony na mnie z dziwną zaciekłością. Gdy spostrzegł, że spojrzałem na niego, opuścił natychmiast powieki i twarz okrył maską obojętności. Zatrzymałem konia, zaczekałem, aż szeik się zbliży do mnie, i jechałem dalej — zwolna przy jego boku. Zapytałem:
— Czy wiesz dokładnie, gdzie leży Stara Bassora?
— Naturalnie, że wiem! — odpowiedział.
— Może się jednak mylisz? Jechaliśmy tak prędko, że powinniśmy już dawno być na miejscu!
— Jak ci się podoba moja klacz?
Pytanie zdawało się nie mieć żadnego związku ze Starą Bassorą, dlatego też odparłem ździwiony:
— Klacz jest bardzo dobra; nie mówiłem jednako niej, tylko o Kubbet el Islam!
— Wiem o tem; spostrzegłem, że moja klacz ci się podoba i że z przyjemnością na niej kłusujesz, dlatego też zboczyłem nieco z drogi, lecz tak niewiele; że niedługo będziemy na miejscu. — Wracajmy!
Zawrócił konia i ruszył w stronę północo-zachodnią. Jasne więc było, że minęliśmy Starą Bassorę. Okoliczność ta budziła we mnie niepokój, choć wykręt Araba był bardzo zręczny. —
— Mam nadzieję, szeiku, że jesteś uczciwym przewodnikiem! — ostrzegłem go.
Na to wybuchnął gwałtownie:
— Czy chcesz mnie obrazić, emirze?!
— Nie, lecz zamierzaliśmy zwiedzić Kubbet ei Islam, nie zaś udać się na przejażdżkę! Dlaczego nas nie zawiodłeś tam odrazu?
— Wyjaśniłem ci już uprzednio! Poprostu chciałem ci sprawić przyjemność! Pożyczyłem wam naszych koni, nic wzamian nie żądając, a ty zamiast dziękować, obrażasz mnie jeszcze! Powinieneś się czuć szczęśliwym, że nie mam przy sobie broni, inaczej zmusiłbym cię do walki ze mną, i to natychmiast!
— Czy doprawdy nie jesteś uzbrojony?
— Nie! Zostawiłem nóż i strzelbę i pojechałem bezbronny, by dowieść wam, że nie mam nic złego na myśli i że wszystko czynię tylko przez szacunek dla słynnego emira Kara ben Nemzi! Spójrz!...
Rzeczywiście nie miał broni, i, gdy przy ostatnich słowach rozsunął haik, nie spostrzegłem nawet noża. Nieufność moja poczęła ustępować.
— Wybacz, jeśli słowa moje cię dotknęły! Nie chciałem cię obrażać!
— Dziwię się twej podejrzliwości! Gdyby podążało za mną stu uzbrojonych wojowników, nawet wtedy nie moglibyśmy wam nic złego uczynić! Wiadomo bowiem, że Kara ben Nemzi posiada niejedną Bunduk es Sihr[10], z których może strzelać bezustanku. Nawet gdybym żywił względem was złe zamiary, ta strzelba uniemożliwiłaby je w zupełności!
A więc nawet do tego odległego zakątka, zamieszkałego przez szczep Muntefik dotarła wieść o sztućcu Henry’ego! Nie było to właściwie nic dziwnego, skoro przypomniałem sobie o najrozmaitszych przygodach wśród Arabów nad Tygrysem, w których sztuciec ten grał niepoślednią rolę. —
— Niezadługo przybyliśmy do wyschniętego łożyska, zwanego Dżarri Caade, przy którym leżą ruiny starej Bassory. Właściwie powinniśmy byli nadjechać z północo-wschodu, ale wskutek zboczenia z drogi, znaleźliśmy się na południo-wschodzie. —
Jak już wspominałem, nieufność moja znikła, teraz jednak poczęła się budzić na nowo, gdy zobaczyłem, że Abd el Kahir błądzi swoim ostrym wzrokiem po ruinach, wyczekując kogoś, lub czegoś. Któż miałby się tu zjawić? Kto to mógł być? Jeden z jego ludzi, czy też kilku? Od chwili, gdy zaproponował swe usługi Mesudowi, minęły już przeszło dwie godziny — czas wystarczający aż nadto, aby Muntefikowie zdążyli, choć pieszo, nadejść. Jeśli zgadłem, szli najprostszą i najkrótszą drogą, gdy tymczasem szeik wodził nas umyślnie naokoło, abyśmy nie zobaczyli ich śladów. Teraz postępowanie jego spostrzegłem w innem świetle. Mogłem już sobie wytłumaczyć to nieopamiętałe spojrzenie, którem mnie obrzucał; — nie odnosiło się do mojej osoby, lecz do strzelb — „czarodziejskich karabinów“, które już niejednemu wpadły w oko! —
Mogłem się mylić i dlatego postanowiłem nic przeciw temu nie przedsiębrać, dopóki nie zdobędę przekonywujących dowodów zdrady. Gdybym go znowu zbyt pochopnie obraził, mógłbym łatwo ściągnąć na głowy naszą zemstę tego potężnego szeika. —
— Ponieważ znasz tak dokładnie Kubbet el Islam, — rzekł do niego Mesud, — więc może nam powiesz, gdzie leży Beit Ibn Risaa? Chcielibyśmy pomodlić się na jego grobie.
Zapytany wskazał na kupy gruzów w południowej stronie:
— Tam! Zaraz was zaprowadzę. — Konie zostaną tutaj!
— Dlaczego? — zapytałem. — Możemy wszak pojechać!
Oczy jego błysnęły groźnie, gdy odpowiedział:
— Konie nie należą do was, lecz do mnie, i zostaną tam, gdzie zechcę!
— W takim razie ja zostanę również!
— Rób, co chcesz! Wy chodźcie ze mną!
Poszedł, a oni za nim tak pospiesznie, że zaledwie zdążyłem szepnąć Mesudowi, by się miał na baczności, i ostrzec wzrokiem Omara. Halef został przy mnie.
— A ty nie idziesz? — spytałem.
— Nie! Należę do mojego sihdi i nie mam powodu czcić tego Ibn Risaa. Czczę Isa[11], a nie Risaa! Mam wrażenie, że ten szeik ci się nie podoba?
— Tak! Podejrzewam go o nieuczciwe zamiary! — Zostań przy koniach, ja zaś sprawdzę, czy moje przypuszczenia są słuszne!
— Jakie przypuszczenia?
— Że Muntefikowie są wpobliżu.
— Jakto? Rozłożyli się we wsi El Nahit!
— Oby tak było! Dotychczas podejrzenie moje nie ma trwałych podstaw i, byłbym bardzo rad, gdybym się mylił! — Zostań więc tutaj i nie oddalaj się od koni! Za żadną cenę nie powinniśmy ich stracić!
— Dokąd zamierzasz się udać?
— W stronę północną. Jeśli tam nie znajdę śladów, to znaczy, że się pomyliłem i szeik jest uczciwym człowiekiem!
— Zostaw mi strzelby, przeszkodzą ci się wspinać!
— Nie! Wezmę je ze sobą. Muntefikom chodzi o nie przedewszystkiem!
Poszedłem. — Halef mówił o wspinaniu się i miał rację: Coprawda mogłem spełnić swój zamysł, obchodząc ruiny dokoła, lecz zajęłoby to zbyt wiele czasu, a moja obecność mogła być potrzebna w każdej chwili. Dlatego skręciłem natychmiast pomiędzy kupy gruzów. Tu nie mógł ujść mego oka żaden ślad, prowadzący z zachodu! — Ruiny były rozleglejsze, niż sądziłem. Coraz głębiej zapuszczałem się pomiędzy gruzy i resztki murów, nie znajdując żadnego śladu. Podejrzliwość moja była zatem bezpodstawna! — Chciałem już wrócić do Halefa, gdy, stojąc między szczątkami dwóch glinianych murów, zobaczyłem za nimi małe płaskie grudy, pokryte ziemią, sypką, jak kurz — jakiś niewyraźny trop! Mógł to być, coprawda trop jakiegoś zwierzęcia! W mgnieniu oka stałem na piasku i schyliłem się — nie, nawet się nie schylałem, by zobaczyć zupełnie wyraźnie, że tędy przechodzili ludzie; — prawdopodobnie było ich około dziesięciu!
Moje przypuszczenie okazało się słuszne! — W pierwszej chwili chciałem wrócić do Halefa, lecz jemu nie groziło niebezpieczeństwo. Szło tu przedewszystkiem o Mesuda, który wszak wziął ze sobą pieniądze! Dlatego zwabiono go wraz z innymi Haddedinami do miejsca, gdzie ukryli się Muntefikowie, aby ograbić, a może i zamordować. Do tego właśnie miejsca musiały mnie zaprowadzić ślady! Wobec tego nie zawróciłem, a ruszyłem za odciskami stóp tak prędko, jak tylko pozwalał uciążliwy teren. Trop szedł z góry nadół, by za chwile zniknąć w kupie gruzów, lub spadzistym skręcie. Czasami musiałem uciekać się do karkołomnych skoków, by nie stracić śladu. Biegłem więc, to wspinając się, to zeskakując, coraz dalej, dopóki nie znalazłem się na wzgórzu, naniesionem przez rumowisko, by stamtąd spojrzeć wokoło, i jednocześnie nabrać tchu. —
Wtem, obróciwszy się na lewo, gdzie zdala widniały konie, spostrzegłem Halefa, siedzącego na trawie; przy nim stał... szeik! Zdawali się być zatopieni w przyjacielskiej rozmowie. Czyżbym więc ciągle się mylił? Abd el Kahir byłby człowiekiem prawym? Już miałem z ulgą odetchnąć, gdy ujrzałem, że szeik podnosi kamień z ziemi i, trzymając go we wzniesionej do ciosu ręce, staje za Halefem.
— Halef! ati balak! ati balak! — Halefie, uważaj! uważaj! — zawołałem co tchu w płucach, lecz... za późno! — Poczciwy hadżi, uderzony w głowę, runął na ziemię!
Opanowała mnie dzika wściekłość, wściekłość — jakiej dotychczas nigdy nie zaznałem! Zbiegłem, a raczej zsunąłem się ze wzgórza. Na dole zawróciłem do koni. Po drodze musiałem przebyć wysoki, bronzowy od słońca i nawskroś przepalony mur, sypki jak mak. Gdy już dotarłem do niego, chciałem zejść, lecz... — spostrzegłem ludzi, którzy niestety nie byli Haddedinami! Właśnie przechodzili pode mną. W tejże chwili usłyszałem ztyłu przeraźliwy krzyk! Przeczułem nieszczęście! Zastanawiałem się nad tem, co czynić, gdy... mur, na którym stałem, a raczej wisiałem, załamał się pode mną — i runąłem jak kłoda nadół, prosto w ramiona drabów, którzy błyskawicznie rzucili się na mnie!
— Co było później, nie pamiętam. Zdawało mi się, że otulony kłębami kurzu i przygnieciony dziesiątkiem ramion rzucałem się, jak wściekły, biłem wokoło rękoma i nogami, by uwolnić się od krępującego uścisku. — Potem otoczyła mnie ciemność i straciłem przytomność. — —
Gdy powróciłem do siebie, ujrzałem pochyloną nade mną twarz Omara ben Sadeka.
— Czy naprawdę otworzyłeś oczy, effendi? — zawołał. — Hamdulillach, więc żyjesz! Czy mnie widzisz? Czy słyszysz, co mówię?
Chciałem odpowiedzieć, lecz nie mogłem wykrztusić ani słowa. Miałem wrażenie, że moje gardło zamieniło się w spłaszczony flet, a głowa — w dużą, lecz pustą beczkę od wody!
— Zbudź się, sihdi, zbudź się! — prosił Omar. — Czy nie rozumiesz tego, co mówię? Przecież masz oczy otwarte!
Przy nim stało siedmiu Haddedinów, którzy z równą obawą spoglądali na mnie; ja jednak nie mogłem ani wydobyć głosu, ani się poruszyć.
— O Allah! Umarł, pomimo, że jego oczy otwarte! — mówił dalej Omar. — Gdzie jest Halef? Czemu nie pilnował naszego kochanego effendi? —
Halef! Mój wierny mały hadżi! Co się z nim stało? Niepokój o niego wrócił mi mowę i władzę w członkach. Skoczyłem na równe nogi, wołając:
— Chodźcie! Chodźcie prędzej! Halefa zamordowano!
Chciałem pobiec, — zachwiałem się i runąłem na ziemię; podniosłem się wprawdzie natychmiast, lecz poto jedynie, by runąć po raz drugi.
— Halefa zabito? Gdzie się to stało, jak? — wołali Haddedinowie.
— Przy koniach! Prędzej! prędzej!
— Biegnijcie! Gońcie! — wołał Omar. — Ja muszę pozostać przy moim sihdi, który nie może stać ani chodzić!
— Mogę, bo muszę! — odpowiedziałem, podczas gdy inni pobiegli.
— Spróbuj, mój drogi, mój kochany effendi! Ja cię, podeprę!
Podniósł mnie i przy jego pomocy mogłem się, zwolna coprawda, poruszać. Im dłużej chodziliśmy, tem bardziej polepszał się mój stan. Głowa przestała mnie boleć, w nogach odzyskałem władzę. —
Gdy dotarliśmy do miejsca, na którem zostawiłem Halefa przy koniach i widziałem go później rozmawiającego z szeikiem, — ujrzeliśmy biednego hadżego; leżał na ziemi z zakrwawioną głową! Koni przy nim nie było. — Fakt ten przywrócił mi momentalnie duchowe i fizyczne siły! Oswobodziłem się z pod opieki Omara i rozkazałem jednemu z Haddedinów:
— Pobiegnij natychmiast na północny kraniec ruin i zobacz, czy Muntefikowie z końmi bardzo się oddalili?
Posłuchał wezwania, a ja ukląkłem przy Halefie, by go zbadać. Leżał nie martwy, lecz ogłuszony; rana, silnie krwawiąca, nie była na szczęście niebezpieczna. Mogliśmy więc bez troski czekać na ocknięcie się nieboraka. Teraz dopiero spostrzegłem, że brakło jednego z nas.
— Gdzie jest Mesud? — zapytałem. — Nie widzę go tutaj!
— Sihdi! Miałeś rację, ostrzegając kilkakrotnie! — odpowiedział Omar. — Mesud, brat mojej żony, nie żyje! Zakłuły go i obrabowały te psy przeklęte, Muntefikowie!
— Boże! Czy to prawda?
— Tak! Znaleźliśmy jego trupa!
— Przeczułem to, gdy usłyszałem wasze krzyki. Niestety, nie zwrócił zatem uwagi na moją przestrogę!
— Na nieszczęście! Podczas, gdy klęczeliśmy zatopieni w modlitwie do Ibn Risaa, — bodaj był się nie narodził. — szeik zwabił biednego Mesuda pod jakimś pozorem na ustronie. Usłyszawszy nagle jego głos wzywający pomocy, pospieszyliśmy natychmiast. Szukaliśmy go, aż wreszcie znaleźli w kałuży krwi. Serce miał przeszyte nożem! Pieniędzy nie było! Poczęliśmy krzyczeć, ile tchu w piersiach, i pospieszyliśmy ku koniom. To spłoszyło morderców i uratowało ci życie! — Oni jednak uciekli!
— Tymczasem, lecz nie na zawsze; — możesz mi ufać! Pierwej nie opuścimy Szatt el Arab, zanim nie wyrównamy rachunku z szeikiem Abd el Kahirem! Gdzie leży Mesud ben Hadżi Szukar? — Prowadźcie mię do niego! —
Dwaj Haddedinowie usiedli przy Halefie, pozostali poszli za mną. Minęliśmy miejsce, na którem mię znaleziono bez ducha, i tutaj przyszło mi raptem na myśl, że zostawiłem swe strzelby. Lecz cóż to: nie było ich! Zniknęły jak kamfora! Muntefikowie z rozkoszą skorzystali z przypadku, który im rzucił w ręce „czarodziejskie“ strzelby! Była to dla mnie ciężka strata, a jednak, miast biadać, zacisnąłem zęby i postanowiłem nie cofać się przed niczem, byle je tylko odzyskać; stało się to dla mnie kwestją życia i śmierci! Nic innego nie zdążyli Muntefikowie zabrać, gdyż spłoszyły ich kroki Haddedinów, biegnących ku mnie.
Doszliśmy do miejsca, gdzie leżał Mesud. Jakże prędko odpokutował za zbytnią ufność i fałszywą ambicję, dla których wzgardził mojemi przestrogami! Leżał martwy; cios przeszył mu serce! Kieszenie naturalnie opróżnili Muntefikowie. Omar ben Sadek spoglądał ponuro na trupa; umaczał palce prawej ręki we krwi zabitego, podniósł ją wgórę i rzekł:
— Effendi, wiem, iż zwykłeś łagodniej postępować, niż inni. I ja złożyłem przysięgę, że nigdy już nie zabiję mordercy! Było to na solnej powłoce szottu[12], pod którą na wieki zniknął mój nieszczęśliwy ojciec. Zemstę swą ograniczyłem wtedy do zabrania światła oczom zbrodniarza; życie mu darowałem! Teraz jednakże nie dam przystępu miłosierdziu! Muszę zanurzyć swą rękę we krwi Abd el Kahira, jak umoczyłem ją we krwi Mesuda! Czy chcesz mi pomóc, sihdi?
Pomóc w zemście, w morderstwie? — Ja, chrześcijanin? — Nigdy! — Pomoc swą jednak mogłem mu przyrzec, wiedziałem bowiem, że nie szeik był zbrodniarzem; Mesuda zabili jego ludzie; coprawda na rozkaz wodza. Dlatego odpowiedziałem:
— Dobrze! Szeik umrze, jeśli jest mordercą. Muszę go odnaleźć! Chętnie narażę życie, byle odebrać karabiny! — — —



2. El Lakit.

Wróciwszy do Halefa, zastaliśmy go już przytomnym. Trzymając swą zbolałą głowę w dłoniach, zawołał do mnie:
— O sihdi, cóż się stało! Fraszka to, że mi w głowie szumi i mruczy, jak mruczał duży niedźwiedź, zastrzelony przez nas przy chałupie węglarza — fraszka i marność nad marnościami, gdyż wiem, że to przejdzie; lecz Mesud nie żyje, a ciebie prawie zabito! Skonałbym z bólu po twojej stracie; Hanneh najlepsza z kobiet zostałaby smutną wdową, a Kara, syn mój, biednym sierota! I temu wszystkiemu winien jedynie szeik, morderca i rabuś! Allach ześle go do tej części Gehenny, gdzie upał jest silniejszy, niźli żar słońca w południe, a roztopiony ołów — tak zimny, że go muszą gotować!
— Gorzej jest, niż sądzisz, Halefie! Ci zbóje zabrali mi sztuciec i niedźwiedziówkę!
Skoczył jak oparzony, zapomniawszy o bólu, i poprostu ryknął:
— Twoje karabiny, którym tyle razy zawdzięczaliśmy ocalenie? Tę broń nieporównaną? Czy to być może, sihdi?
— Niestety, tak jest!
— Niech Allah zaczeka z wysłaniem szeika do Gehenny tak długo, dopóki nie odbierzemy naszych strzelb! Wszakże nie zostawisz ich tym łotrom?
— Naturalnie, że nie!
— Słusznie, słusznie, sihdi! Niedźwiedziówka i sztuciec Henry’ego towarzyszyły nam w wędrówkach po wszystkich krajach i wszystkich ludach świata! A kiedy zagrzmiał ich głos, zawsze uśmiechało nam się zwycięstwo! Czemże jesteśmy bez nich? Kalekami bez rąk, bez nóg, — ptakami bez skrzydeł, — fajkami bez ognia! Musimy je odebrać, musimy! Wydostaniemy je choćby z pod ziemi! A skoro będą w naszych rękach, uraczę tego Abd el Kahira sztuchańcem, nieco mocniejszym od tego, którym mnie poczęstował! Nie ocknie się po nim tak prędko, jak ja po jego upominku!
— Dlaczegoś nie czuwał baczniej, Halefie? Wiedziałeś przecież, że mu niedowierzam!
— O, ten psi syn był tak życzliwy i usłużny, że poprostu zabolała mnie twoja podejrzliwość w stosunku do niego!
— Rozumiem teraz jego postępowanie! Oddał Mesuda w ręce swych ludzi, a sam powrócił, niezauważony przez zatopionych w modlitwie Haddedinów, aby złowić ciebie i mnie w te same sidła. Zastał ciebie tylko i natychmiast skorzystał ze sposobności; — mnie chciał zastrzelić, gdy będę powracał, z twojej własnej strzelby! Uniknąłem śmierci jedynie przez upadek z muru w sam środek Muntefików, a potem Haddedinowie pokrzyżowali jego zamiary. — Ale zato nie mamy koni i musimy powrócić do Bassory pieszo!
— To bardzo źle! Gdybyśmy mieli konie, nicby nam nie stało na przeszkodzie ruszyć natychmiast śladami tych łotrów. Dopędzić ich byłoby sprawą kilku godzin.
— I tak ich znajdziemy, nie ruszając się z miejsca! Wiemy, jak się nazywają i kim są; a szeik Muntefików wszak zbyt znany, aby mógł zniknąć bez śladu. Skoro tylko staniemy w Bassorze, udamy się do mutessaryfa[13] i powiemy mu o wszystkiem. Musi nam pomóc!
— Pomoże, jeśli zechce. Allah raczy wiedzieć!
— Musi zechcieć! Wykażę mu, że stoję w cieniu padyszacha! — Czy powróciłeś do sił na tyle, by móc ruszyć z nami?
— O, wyzdrowiałem natychmiast, gdy posłyszałem o kradzieży twych strzelb! Możemy iść!
— Dobrze, lecz przy trupie zostawimy wartę. Mutessaryf przyśle swych urzędników, żeby zbadać sprawę. Powrócimy więc z ludźmi wielkorządcy, by wyprawić pogrzeb.
Omar ben Sadek odpowiedział:
— Mesud był moim krewnym; ja ponoszę obowiązek krwawej zemsty i powinienem tu zostać!— Oddalił się, nie czekając na moją zgodę, a my wyruszyliśmy zpowrotem do Bassory.
Muszę wyznać otwarcie, że strata karabinów dotknęła mnie równie głęboko, jak śmierć Mesuda. Halef miał rację, mówiąc, że wszystkie nasze czyny, a nawet częstokroć życie, zawdzięczaliśmy tej broni. Zwłaszcza nieocenione usługi oddał mi sztuciec Henry’ego. Postanowiłem przeto ważyć się na wszystko, byle go odzyskać. —
Minęło już popołudnie, gdyśmy osiągnęli Bassorę. Nie tracąc czasu na posiłek, udaliśmy się natychmiast do rezydencji mutessaryfa. Wiedziałem, że był to przyjaciel słynnego Midhat Paszy, który jako wielkorządca Bagdadu, wiele dobrego zdziałał w swej prowincji. Mutessaryf należał więc do postępowych muzułmanów, to też sądziłem, że moje chrześcijaństwo nie przeszkodzi mi w uzyskaniu jego pomocy.
Jednakże służba chciała odprawić mnie z kwitkiem, każąc przyjść kiedy indziej, jutro, pojutrze, lub za kilka dni, czy tygodni — jeśli taka będzie „wola Allaha“, gdyż władca jest teraz zajęty ważną rozmową. Nie wpadło mi nawet na myśl pożegnać się z nimi po turecku, to znaczy, odejść pokornie i bez szemrania. Posłałem przeciwnie moje legitymacje do wielkorządcy i czekałem na rezultat. Już po kilku minutach, zaproszono mnie z głębokiemi ukłonami do selamliku[14].
Siedział tu, paląc fajkę i pijąc kawę z misternej, filiżanki, wysoki urzędnik. Rozmawiał z jakimś człowiekiem, opalonym na bronzowo. Człowiek ten, odziany jak Beduin, musiał być nielada tuzem, skoro spotkał go zaszczyt zasiadania po prawicy mutessaryfa. Gospodarz przyjął mnie łaskawym skinieniem ręki i, przyłożywszy moje papiery, opatrzone pieczęcią sułtańską, do czoła, ust i piersi, poprosił, bym spoczął. Mówił po francusku, kalecząc język z takim zapałem, że słów właściwie zrozumieć nie mogłem, a sens musiałem zgadywać.
Gdy usiadłem, klasnął w dłonie i kazał, aby podano filiżankę kawy i fajkę; siedzieliśmy tedy w milczeniu, pijąc i paląc. Dostojnik czuł się w niemniej sytuacji. Wiedział, że jego francuszczyzna jest dla mnie niezbyt zrozumiała; nie mając jednak innej rady, począł znowu mówić, tym razem tak się zaplątał, że zmuszony byłem przyjść mu z pomocą i zakomunikować, iż władam językiem jego kraju.
— Allahowi niechaj będą dzięki! — zawołał z radością. — Mowy Zachodu, są jak koła wozu; słyszy się ich dźwięk, lecz słowa milczą. Padyszach — oby mu Allah użyczył tysiąca lat — otoczył cię szczególną opieką. Wyczytałem twe imię w papierach; jak się je wymawia?
— Imię moje brzmi obco w twym kraju. Bądź łaskaw używać imienia, nadanego mi przez mieszkańców Wschodu.
— Jak ono brzmi?
— Kara ben Nemzi.
Siedzący obok niego Beduin; wydał okrzyk zdziwienia i zapytał, zwróciwszy na mnie wzrok zaciekawiony.
Czy jesteś tym Almani[15], któremu Mohammed Emin podarował wspaniałego ogiera, Rih?
— Tak, jestem nim!
— Maszallah! Słyszałem o tobie wiele! — Począł coś mówić zcicha do mutessaryfa, okazując w stosunku do mnie brak grzeczności, choć zapewne wbrew intencjom. Twarz wielkorządcy rozjaśniała się coraz bardziej, aż wreszcie zatonęła w dobrodusznym uśmiechu:
— Ja również słyszałem o tobie! Jesteś tym cudzoziemcem, który tak zręcznie zmusił mutessaryfa Mossulu, aby dał dymisję własnemu makredżowi[16] i uwolnił jego podsądnych?
— Tak, — odpowiedziałem, chociaż pytanie było dla mnie, z rozmaitych względów, których nie mogę tutaj wyłożyć, niezbyt przyjemne.
Dotychczas uśmiechał się tylko, teraz począł śmiać się na całe gardło:
— Nie lękaj się! Tamten mutessaryf był moim zajadłym wrogiem, który mnie i wielu innym wyrządził mnóstwo przykrości. Kucharz wydał tajemnicę tego zdarzenia, a pan jego wkrótce został zwolniony z obowiązków wielkorządcy. — Jestem twoim przyjacielem! Jeśli masz do mnie jaką prośbę, spełnię ją z przyjemnością!
— Tak. Mam do ciebie prośbę!
— Mów śmiało!
— Jestem zmuszony prosić o twą opiekę.
— Przeciw komu?!
— Przeciwko Abd el Kahirowi, szeikowi szczepu Muntefik.
— Abd el Kahir? czy dobrze słyszę?
— Abd el Kahir? — zapytał również Beduin.
Obydwaj spojrzeli po sobie zdziwieni i potrząsnęli głowami.
— Co zarzucasz temu szeikowi? — zapytał mutessaryf.
— Bardzo wiele.
— Powiedz wreszcie!
— Abd el Kahir jest mordercą i zbrodniarzem! Proszę o ukaranie go z całą surowością prawa!
— Zbrodniarz, morderca? — zawołali obydwaj, jakby niedowierzając własnym uszom.
Zdawało mi się, że uważali szeika za człowieka z gruntu uczciwego, niezdolnego do popełnienia zarzucanego mu przeze mnie przestępstwa. Dlatego nie zwlekałem z wyjaśnieniami. Mutessaryf słuchał spokojnie, lecz gościem owładnęło rozgorączkowanie. Co chwila przerywał mi, wtrącając dosadne wyrazy. Zaledwie skończyłem, zawołał w niepohamowanym gniewie:
— Nie przypuszczałem nigdy, aby mogło się zdarzyć coś podobnego! Biada temu psu, jeśli mi kiedykolwiek nawinie się pod rękę!
Mutessaryf uśmiechnął się znowu, tym razem ironicznie:
— Czy możesz nas przekonać, że twoje opowiadanie jest zgodne z prawdą?
— Tak!
— Widzę, że jesteś pewien swego. A mimo to mylisz się; nie powiedziałeś prawdy; oskarżyłeś zupełnie niewinnego!
— Jeśli tak, to przeczucie mnie nie myliło! Zbrodniarz nie był Abd el Kahirem, szeikiem Muntefików!
— Abd el Kahir siedzi oto przy nas! Ta niespodziewana okoliczność niezbyt mię uradowała; lecz pomimo to nie zmieszałem się ani na chwilę; wszak szeik nie miał powodu obrażać się na mnie, skoro oskarżałem go w dobrej wierze! Tem bardziej oburzony był na człowieka, który pod przykrywką jego imienia popełnił rabunek i zbrodnię. Szeik skoczył i począł biec po selamliku tam i zpowrotem. Nie przestawał pytać, kim był ów łotr. Opisałem go, jak mogłem najdokładniej, i wspomniałem o bliznach.
— Ta okoliczność nic nam nie wyjaśnia, — odpowiedział. — Bliznami napiętnowani są wojownicy rozmaitych szczepów.
— Jednak to może dać podstawę do poszukiwań, trzeba tylko odnaleźć jego szczep!
— Czy tych śladów nie pozostawił cios przypadkowo zadany?
— Nie; jestem pewien, że wycisnęła je tradycja.
— W takim razie ludzie jego mieli takie same blizny.
— Nie wiem tego, niestety!
— Jakto? Musisz wiedzieć. Widziałeś ich wszakże; walczyłeś z nimi!
— Widziałem tylko przez chwilę, a podczas krótszej jeszcze walki, byliśmy otoczeni kłębami kurzu.
— Może twoi Haddedinowie ich widzieli?
— Zapytam o to.
— Jeśli pozwolisz, sam się do nich zwrócę!
Oddalił się: powróciwszy po chwili, rzekł:
— Wszyscy mieli te same blizny; była to więc oznaka plemienia. Dwie blizny, przecinające czoło równolegle z prawej strony na lewą, noszą niektóre szczepy Arabów Tamim.
— Gdzie koczują te szczepy?
— Na drodze karawanowej z Bassory do Mekki.
— Czy nie mógłbyś mi dokładniej określić miejsca ich pobytu?
— Musiałbym wprzódy wiedzieć, do jakiego szczepu Tamimów należeli ci łajdacy, którzy pohańbili moje uczciwe imię! Zapłacą mi krwawo! Przyłączę się do wojska, które wyślesz przeciw nim.
Mutessaryf, do którego były zwrócone te słowa, wzruszył ramionami i rzekł:
— Władza moja sięga tylko do El Hufeir, granicy Iraku; szczepy Tamimów mieszkają z drugiej strony. Tam już nie mogę rozkazywać! Tymczasem każę sprowadzić kupca, u którego spotkano fałszywego szeika.
Wysłano żołnierza; niebawem powrócił z kupcem. Okazało się, że nie znał prawdziwego Abd el Kahira. Dlatego uwierzył człowiekowi, który się podszył pod imię szeika. Kupił od niego wiele różnych przedmiotów, prawdopodobnie łupy z jakiejś rozbójniczej wyprawy. —
Nie dowiedzieliśmy się zatem nic nowego. Poczęto zastanawiać się, naradzać, aż nareszcie doszliśmy do wniosku, że morderców należy szukać u Tamimów. Nie pozostawało nic innego, jak udać się spiesznie na drogę karawanową.
Żywiłem jeszcze nikłą nadzieję, że rabusiów zdradzą ślady. Gdyby udało się pójść za tropem — dowiedzielibyśmy się o nich czegoś bliższego. Powiedziałem to szeikowi; zachęcił mnie, by rozpocząć pościg natychmiast. Byłem gotów, lecz nie miałem konia. Wobec tego mutessaryf ofiarował mi wierzchowca ze swojej stajni; poczęto go spiesznie siodłać.
Szeik wyskakiwał ze skóry; chciałby już zapewne widzieć karę zbrodniarza. Był zdecydowany udać się w pościg ze mną i Haddedinami, dla których miał postarać się o wierzchowce. Z braku tych, nie mogli, niestety, udać się odrazu ze mną, a przytem musieli pogrzebać Mesuda. Tylko mój mały hadżi nie chciał zaczekać do jutra; mutessaryf był na tyle uprzejmy, że i dla niego kazał przyprowadzić konia.
Nie można było naturalnie wiedzieć, dokąd zaprowadzą ślady, to też mogło się zdarzyć, że jadący za nami, nie będą umieli nas znaleźć. Aby tego uniknąć, umówiliśmy się, że zostawię dla nich wskazówki, lub list w Mangaszania, miejscowości, niezbyt od Bassory odległej.
Konie stały już na podwórzu. Pożegnałem mutessaryfa i odjechałem z Halefem bez żadnej broni. Coprawda, mógłbym wziąć strzelbę od gubernatora, ale wolałem nie obarczać się starym gruchotem. Jechaliśmy galopem do Kubbet el Islam, gdzie mieliśmy pożegnać Omara, a potem podążyć śladami wrzekomych Muntefików. — Omar czuwał przy trupie szwagra; wetknął obok swój nóż. Zgodnie ze zwyczajem Haddedinów był to znak, że nic nie odwiedzie go od krwawej zemsty. Niezłomność tego postanowienia przebijała z ponurych rysów jego twarzy i wzroku, jakim nas przyjął. Opowiedziałem mu o tem, czego dowiedziałem się u wielkorządcy. Wysłuchał spokojnie i rzekł:
— Gdyby brat mojej żony posłuchał ciebie, emirze, nie szczezłby z pomiędzy żyjących; sam jest winien swej śmierci. Jednakże muszę go pomścić i nie wrócę do namiotu Haddedinów, póki nie zgładzę mordercy! Ed dem b’ed dem — krew za krew! Muszę spełnić swój obowiązek, jeśli nie chcę zwrócić na siebie wzgardy całego szczepu!
— Tak, ten krwawy czyn musi być pomszczony, — zgodził się Halef. — Jeśli nie uczynimy wszystkiego, co leży w naszej mocy, by znaleźć i ukarać zbrodniarzy, nie będziemy się mogli pokazać na oczy naszym wojownikom, a Hanneh, najpiękniejsza i najlepsza z kobiet, zwątpi o mnie!
Pożegnaliśmy się z Omarem. — Na północnym krańcu ruin natrafiliśmy na ślady morderców, tak wyraźne, że bez trudu można było iść niemi. Nieco dalej tropy prowadziły w kierunku południowo-zachodnim i, jeśli nie skręcały. — powinny były zawieść nas na drogę karawanową z Bassory do Mekki. Z okoliczności tej byłem i rad, i nierad: na drodze gęsto zaludnionej mogliśmy zasięgnąć potrzebnych wiadomości, ale znów mieszkańcy tej okolicy byli wszyscy fanatycznymi mahometanami i groziło mi wielkie niebezpieczeństwo, gdyby odkryto, że jestem chrześcijaninem. —
Trop był widoczny tylko w dzień, dlatego popędzaliśmy niemiłosiernie konie. Ujechaliśmy też duży szmat drogi przed zapadnięciem wieczoru. O zmroku udaliśmy się na spoczynek, a skoro świt — w dalszą drogę. Po dwóch godzinach dojechaliśmy do Mangaszania. Była to miejscowość, w której wódz arabski Keis, na długo przed narodzeniem Mahometa, kazał wybudować wieżę strażniczą. Obecnie mieszkali tutaj Beni Mazin, odłam wielkiego szczepu Tamimów. W tej nędznej norze miałem zostawić wskazówki dla towarzyszy. Wokół roiło się od brudnych drabów. Pozdrawiali nas z przyjaźnią zbyt wielką, abym mógł ich posądzać o szczerość. Zdawało mi się, że naszego przybycia oczekiwali oddawna, a badawcze spojrzenia, któremi nas obrzucali, nie budziły we mnie zachwytu. Spytałem, czy mogę pomówić z szachem el Beled[17]. Udałem się do niego natychmiast. Mieszkał w dość dużej lepiance. Ukazał się we drzwiach, gdy posłyszał głos naszych kroków. I tutaj zdawało mi się, że oddawna nas wyczekiwano. Zapytany, czy widział jeźdźców, tędy przejeżdżających, odpowiedział:
— Naturalnie, widziałem! Zatrzymali się przy studni, i napełnili wodą swoje wory.
— Dokąd pojechali?
— Tam, — odparł, wskazując palcem na zachód.
— A więc zboczyli z drogi karawanowej?
— Tak, bo tą drogą nie doszliby przecież do swojego duaru[18], a wszak zamierzali do domu!
— Do domu? więc wiesz, gdzie mieszkają?
— Tak!
— I kim są?
— Naturalnie!
— Mów-że więc!
— Był to Humam ben Dżihal, szeik Arabów Hadesz, z kilkoma wojownikami. Wracali z Kubbet el Islam, gdzie modlili się na grobie Ibn Risaa. Szeik wypełniał ślubowanie.
— A gdzie mieszkają?
— W wadi[19] Baszam, po drugiej stronie Wasit, dobre trzy dni drogi.
— Czy jesteś tego pewien?
— Jakże mam się mylić? Humam ben Dżihal jest moim bratem i przyjacielem; odwiedzam go często!
— Jak długo bawił w waszej wsi?
— Z pół godziny; bardzo się spieszył do domu, do wadi Baszam.
— Czy nie mówił, co go skłoniło do niezwykłego pośpiechu?
— Nie! nie pytałem o to! — Czy zejdziecie z koni i napełnicie wodą wasze wory?
— Tak, jeśli pozwolisz!
— Pozwalam, lecz nam za to zapłacicie.
Dałem mu pieniądze, — była to bardzo mała — sumka — i zsiadłem z konia. Kazałem Halefowi napoić wierzchowce przy studni i napełnić wory. Sam zaś udałem się na krótką przechadzkę, by zobaczyć dokąd prowadzą dalsze tropy ściganych. Szech el Beled powiedział prawdę; ślady szły we wskazanym kierunku. Pomimo to instynktownie nie dowierzałem Beni Mazinom. Dowiedzieliśmy się zatem, jakie są nazwiska ściganych. Pośpiech był zbyteczny; mogliśmy spokojnie czekać na szeika Muntefików, by udać się w dalszą drogę z nim i jego ludźmi. Halef był tego samego zdania, tem bardziej, że mogliśmy nie dbać o tropy, znając miejsce pobytu morderców. —
Mieszkańcy Mangaszanji przynieśli nam, za skromną opłatą, żywność. Okazywali niezwykłą uprzejmość. Mnie obchodzili wokoło z bojaźnią; zauważyłem kilkakrotnie, że spojrzenia ich kierują się głównie na moją twarz z dziwnym wyrazem. Czy opisano mnie, jako znanego Kara ben Nemzi? Mogli to uczynić jedynie mordercy, przekonani, że będę ich ścigał.
Wzrastała moja nieufność. —
Po południu przybył Abd el Kahir z Haddedinami i Muntefikami. Zdziwił się, zastawszy mię tutaj. Gdy wyjaśniłem przyczynę, zawołał:
— To bardzo możliwe! To prawda, oczywista prawda, emirze! Szeik Arabów Hadesz jest znanym rabusiem i mógł ten czyn popełnić! Allah wszechmocny zniszczy go za to, że śmiał shańbić moje nieskalane imię! Natychmiast wszyscy za nim! Chociaż nie byłem nigdy w wadi Baszam, znam drogę do tej miejscowości.
Ruszono lotem ptaka i jechano galopem, aż do zapadnięcia nocy. Wówczas rozłożyliśmy się w szczerej pustyni. Prosiłem szeika, by wystawił warty, on jednak zbył mię wyrozumiałym uśmiechem. Przyzwyczajony do tego niezbędnego na pustyni środka ostrożności, rozstawiłem moich ludzi na posterunkach. Czuwałem z jednym Haddedinem, jako pierwsza straż. Po dwóch godzinach zluzowali nas Halef i Omar, a my udaliśmy się na spoczynek. Nie trwał długo; wkrótce usłyszałem strzał. Skoczyłem na równe nogi, by sprawdzić, kto dał ognia. Uczynił to Omar. Zobaczył jakaś skradającą się postać, zawołał na nią, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wypalił. Nie wiedział nawet, czy wziął na cel człowieka, czy zwierzę.
Rozpoczęliśmy poszukiwania i znaleźli uzbrojonego Beduina, a właściwie trupa. Kula Omara roztrzaskała mu czaszkę. Przy świetle zapałek rozpoznaliśmy w nim, ku zdumieniu, jednego z morderców.
— Czy przyznajesz teraz, że miałem rację, rozstawiając warty? — zapytałem szeika. — Czekali i podkradli się pod obóz, by na nas napaść! Teraz musimy wystawić podwójne straże.
Nic nowego nie zaszło do rana. Gdy się rozwidniło, spostrzegliśmy na piasku liczne odciski stóp. Było jasne, że tylko strzał Omara pokrzyżował szyki mordercom, którzy zamierzali napaść obóz pod osłoną nocy. Nowy ich trop zbaczał na lewo.
— Chcą nas zwieść z drogi, — rzekł szeik — ale im się nie uda. Nie pójdziemy za nimi, lecz udamy się, jak postanowiono, do wadi Baszam!
Zgodziłem się i ruszyliśmy w obranym kierunku. Przez cały dzień jechano przez tak dziką pustynię, że odniosłem wrażenie, jakobym był na Saharze. Przed wieczorem znaleźliśmy się na drodze karawanowej, wiodącej z Wasit do Dsu! Oszar. Rozłożyliśmy obóz przy studni, obfitującej w wodę, niezbyt odpowiednią do picia. Z rana ruszyliśmy w dalszą drogę. Chcieliśmy dojechać aż do wadi Baszam, by tam zaskoczyć morderców. Stało się jednak inaczej. —
Przed samem południem napotkaliśmy jeźdźców, którzy zbliżali się do nas z lewej strony pod ostrym kątem. Było ich czterech; być może należeli do tych, których tropiliśmy. Oddział nasz, z bronią w ręku, czekał, aż się zbliżą. Podjechali zwolna i wówczas spostrzegłem, że się mylimy. Muntefikowie jednak, którzy nie znali zbrodniarzy, zawołali:
— To oni, emirze, to oni! Ten jadący na czele, to Humam ben Dżihal, szeik szczepu Hadesz.
— Czy znasz go osobiście? — zapytałem.
— Tak!
— W takim razie szech el Beled z Mangaszanji oszukał nas, gdyż nie ci napadli nas w Kubbet el Islam.
— Jak? Co? To nie ci sami?
— Nie!
— Niech Allah potępi tego kłamcę! Ukarzę go bezlitośnie!
Tymczasem Arabowie Hadesz zbliżyli się i powitali nas. Przywódca zapytał, jaki jest powód i cel naszej podróży. Uważałem za najstosowniejsze powiedzieć mu całą prawdę. Wyglądał jak prawdziwy zbójca, lecz wszyscy tamtejsi Beduini są potrosze zbójcami.
Allah, ’l Allah! — zaśmiał się, wysłuchawszy. — Nie biorę wam za złe, że mieliście mnie za rabusia; ale powiadam, że zrobiłbym to lepiej, niż tamten. W każdym razie chciałbym wiedzieć, kim on jest; — czy nie zechciałbyś go opisać?
Spełniłem prośbę. Gdy wspomniałem o bliznach, zawołał nagle:
Maszallah! Czy szły przez czoło od lewej skroni ku prawej?
— Tak!
— Czy tylko ten jeden człowiek był niemi naznaczony?
— Nie, każdy z nich miał takie same blizny!
Bismillah! Wiem już, kto to był!
— Mów! Kto? — krzyknąłem prawie, opanowany gorączkową niecierpliwością.
— Był to... nie, — przerwał, a twarz jego skrzywił grymas podstępu; — czy będziecie ścigali tego człowieka?
— Tak!
— Nawet aż do jego obozu?
— Oczywiście!
— Przyrzeknij mi więc jedno!
— O co ci chodzi?
— Przyrzeknij, że pojedziecie drogą, którą wam wskażę!
— Nie mogę złożyć takiego przyrzeczenia, gdyż nieprzewidziane okoliczności mogą zmusić nas do obrania innej drogi.
Wtem odezwał się Abd el Kahir:
— Odmawiając Humamowi przyrzeczenia, tem samem zamykasz mu usta. Chcę wiedzieć, kim był wódz morderców! — Zgadzam się na żądanie szeika Hadesz!
— Dobrze, trzymam cię za słowo, — odparł Humam; — zresztą nie musicie wciąż iść za nimi; jeśli pojedziecie w mojem towarzystwie do wadi Baszam, to i tak morderca wpadnie wam w ręce. Bowiem i ja zaprzysiągłem mu zemstę krwi! Szczepy nasze są na stopie wojennej. Byłem w tamtej okolicy i wszystko tak zgotowałem, że musi mi wpaść w ręce. Dowiedziałem się, że pojechał do Bassory i pociągnąłem do jego duaru, by spłatać grubego figla. Jaki to był kawał, tego nie powinniście wiedzieć; — zepsulibyście wszystko, gdybyście nie udali się drogą, którą wam wskazałem. Wiem na pewno, że ten łotr po powrocie z Bassory wyruszy na walkę z moim szczepem. Nazywa się Abd el Birr, jest szeikiem szczepu Malik ben Handhala w wadi es Szagina!
Allah w’ Allah! To możliwe; tak, wierzę w to! Rozumiem również, dlaczego szech el Beled w Mangaszanja okłamał nas. Jest bowiem członkiem tego szczepu! Mangaszanję zamieszkują Beni Mazin, należący do wielkiego szczepu Tamim, a Malik ben Handhala również się do niego zaliczają. Abd el Birr wciągnął swego współplemieńca do zmowy.
— Masz rację! Powiadam wam — zabójcą, którego poszukujecie, jest Abd el Birr! Przysięgam na Koran!
— Za nim więc!
— Czy nie lepiej byłoby go oczekiwać w mym wadi, u mnie? Przybędzie na pewno.
— Nie; nie mamy na to czasu!
— Radzę więc powrócić do miejsca waszego ostatniego postoju i stamtąd udać się jego tropem. Pojechał drogą Wasit do Dsul Oszar, a potem podąży szosą Mekkańską. Czy posłuchacie mnie?
— Tak, przyrzekam ci! Zresztą najbliższa to droga do duaru tego łotra!
Byłem innego zdania, niż Abd el Kahir, lecz nie odezwałem się ani słowem, odkładając sprzeciwy na później. — Zamieniliśmy z Humamem jeszcze parę słów grzeczności i rozstaliśmy się. Humam ben Dżihal pozostał ze swymi ludźmi, aby sprawdzić, czy dotrzymamy przyrzeczenia. Kilkakrotnie odwracałam się, tak jednak, iż nie mógł tego zauważyć. Kiedy oddaliliśmy się na tyle, że znikli nam z oczu, skręciłem z dotychczasowej drogi na prawo.
— Co czynisz? — zapytał Abd el Kahir. — Jedziesz w złym kierunku!
— Mylisz się, to jest właśnie kierunek prawdziwy!
— Ale nadłożysz drogi.
— Wprost przeciwnie! Nasi nieprzyjaciele są na południo-zachodzie, a my jedziemy cały czas na południe; jak ich tedy dogonimy?
— Wszakże udamy się za nimi od miejsca ostatniego postoju!
— Tak, ale na tem krążeniu stracimy cały dzień, a będzie to strata niepowetowana.
— Być może; przyrzekłem jednak!
— Ty, ale nie ja! Wogóle cała ta sprawa nie ma dla ciebie wielkiej wagi. Nawet nie dotrzymawszy tego cokolwiek bezmyślnego przyrzeczenia, nie popełniasz grzechu. Jeżeli zaś chcesz koniecznie dotrzymać słowa, nie mam nic przeciw temu, abyś jechał w dalszym ciągu na południe. Jedź z Bogiem! Co do mnie, nikomu nic nie przyrzekałem i nie mam najmniejszego zamiaru nakładać drogi dla czyjegoś widzimisię. Muszę ich pojmać, zanim powrócą do swego duaru! Jeśli złoczyńcy zdążą się dostać do domu, zadanie nasze będzie połączone z daleko większem niebezpieczeństwem. Ponadto nie podoba mi się wcale postępowanie tych Arabów Hadesz; trąci od nich jakiemiś ciemnemi sprawami! Przedsięwzięli coś, czego nie powinniśmy wiedzieć, a ja zwykłem grać w otwarte karty; nie lubię zostawiać za sobą tajemnic. Muszę wiedzieć, z kim się stykam!
Jechałem nadal w obranym kierunku; Halef Omar i Haddedinowie ruszyli za mną; po pewnym namyśle i Muntefikowie poszli w nasze ślady, przekonawszy się, że nie zamierzamy bynajmniej zboczyć z obranego kierunku. Cóż mogło mnie obchodzić lekkomyślne przyrzeczenie ich szeika! Miałem spełnić podjęte zadanie, a nie życzenia Humama ben Dzihal!
Wkrótce natrafiliśmy na jego ślady; kierowaliśmy się niemi aż do wieczora. Po drodze nie nadarzyło się nic godnego uwagi. Okolica była ponura i sprawiała przygnębiające wrażenie; w dodatku odczuwaliśmy brak wody. Pomimo to nie chciałem zboczyć na południe do Wasit, by nie tracić czasu i nie narażać się na spotkanie ze szczepami wrogich nam Tamimów, zamieszkujących pobliskie okolice. Arabowie ci sprzyjali naturalnie Abd el Birrowi, który prawdopodobnie nie omieszkał poinformować ich o wszystkiem. Należało się ich wystrzegać, gdyż na pewno nastawaliby na nasze życie. Dopiero wgórze owej okolicy koczowały inne szczepy, którym można było snadniej zaufać. Dlatego popędzaliśmy co sił konie, by czem prędzej zostawić za sobą niebezpieczny kraj. Gnaliśmy tak, póki zmrok nie zapadł; konie i jeźdźcy padali prawie ze zmęczenia. Układając się do spoczynku, nie zapomnieliśmy o wartach. Nawet Abd el Kahir, po ostatnich przygodach, nie lekceważył tego środka ostrożności.
— I tej nocy zostałem niebawem zbudzony przez Omara. Potrząsał mnie za ramię i mówił szeptem, by nie płoszyć snu innych:
— Sihdi, wstań na chwilę i posłuchaj tych dźwięków! Nigdy jeszcze nie słyszałem głosu takiego zwierzęcia!
Posłuchałem go. Oddaliliśmy się trochę od obozu i począłem nadstawiać ucha. Wokoło panowała martwa cisza. Wtem przerwały ją jakieś dziwne dźwięki, których nie umiałem określić. W każdym razie nie wydawało ich zwierzę; odgłos powtórzył się kilkakrotnie.
— Dziwne! Jeśli to nie głos płaczącego dziecka, to nie wiem już, co to być może, — powiedziałem. — W każdym razie nie przypomina szczekania szakala lub feuneka, ani wycia hieny. Zbliżmy się powoli!
W miarę, jak skradaliśmy się, głos nabierał wyrazistości; rozróżniłem dwie sylaby: zar-ka, które wydawało jakieś płaczące dziecko. — Zarka jest to rodzaj żeński wyrazu arabskiego assrak, oznaczającego kolor niebieski; było wiec użyte jako imię kobiety, lub dziewczyny. — Dziecko samotne, tutaj — na pustyni? Niemożliwe! — Wpobliżu musiały być jeszcze inne osoby; należało się mieć na baczności!
Skradaliśmy się coraz bliżej i bliżej, póki nie zobaczyliśmy ze zdumieniem, że dziecko leży samotnie na piasku. Mogła to być pułapka i dlatego postanowiłem przeszukać dokładnie całą okolicę.
Trwało to dosyć długo; gdy już przetrząsnąłem wszystkie krzaki i zarośla, powróciłem do Omara; siedział w piasku z dzieckiem na ręce. Malec szyję jego objął rączkami i spał.
— Pst, sihdi, nie budź go! — szepnął Arab. — Śpi. Wrócimy wolnym krokiem do swoich.
Wstał ostrożnie, aby nie obudzić dziecka gwałtownym ruchem, i zaniósł je do obozu. Tam usiadł i pozostał tak bez ruchu przez całą noc, on, surowy i dziki Beduin! — Ostatnią wartę pełnić miałem ja i dlatego mogłem zobaczyć przy brzasku nadchodzącego dnia niezwykłą czułość, okazywaną dziecku przez Omara. Był to chłopiec; miał może półtora roku. —
Nagle poruszył się i zawołał, jeszcze pogrążony we śnie:
— Zarka!
Podniósł powieki i ujrzałem cudowne oczy, błękitne — prawie lazurowe! Chłopiec arabski o niebieskich oczach! Omar krzyknął głośno ze zdziwienia i zachwytu. Okrzyk zbudził towarzyszy, którzy się szczerze zdziwili na widok dziecka. Śliczny chłopczyk zląkł się ich, objął Omara za szyję, jakby prosząc o obronę, i znowu nawoływał Zarki. Daliśmy mu trochę mleka i parę miękkich daktyli, poczem ucichnął. —
Co począć z dzieckiem? Zabrać ze sobą nie mogliśmy, a tem mniej zostawić na pustkowiu. Najbliższem osiedlem było El Achadid, na drodze Wasit; tam chcieliśmy je umieścić, sądziliśmy bowiem, że stamtąd pochodzi. Osiedle nie leżało na naszej drodze; musieliśmy zboczyć, nie mając innej rady. Ruszyliśmy więc w tym kierunku. Chłopczyk bał się i zanosił od płaczu, ilekroć podchodził kto do niego. Tylko Omarowi okazywał prawie serdeczność, z której poczciwiec był ogromnie zadowolony; rzecz szczególna u tego syna pustyni. — Posadził małe przed sobą na siodle i opiekował się niem troskliwie. Nie przypuszczałbym, że jest zdolny do takiej tkliwości.
— Sihdi, — rzekł — to prawdziwy klejnot takie dziecko Przysięgam na Allaha, że oddam je tylko w ręce ojca!
— A jeżeli nie znajdziemy tego człowieka?
— Zabiorę je ze sobą i przywiozę Sahamie, perle mojej miłości, która będzie zachwycona jego widokiem!
Przywiązanie Omara do chłopaka rosło z każdą chwilą i, gdy pod wieczór przybyliśmy w pobliże El Achadid, zwrócił się do mnie:
— Chciałbym, żeby nie znaleziono jego rodziców! Patrz, jak targa mnie za brodę i śmieje się rozkosznie! Mimo to będę musiał go oddać, choćby ojciec mieszkał na krańcach Arabji! Na Allaha! Przywrócę im utracone szczęście!
Nie przeczuwał, jakie skutki będzie miała jego przysięga. —
Ponieważ El Achadid nie był zamieszkany przez żaden oddział Tamimów, nie obawialiśmy się niechęci jego mieszkańców i śmiało wjechaliśmy do wsi. Lecz poszukiwania nasze nie miały powodzenia. Nikt nie znał znalezionego chłopca i nikt nie wiedział, czy w pobliskich duarach zauważono brak dziecka.
Zaproponowałem zostawić małego tutaj. Przeszkadzał w drodze, a mieszkańcy El Achadid mogli wszak zająć się poszukiwaniem rodziców; — lecz Omar oparł się temu:
— Za żadne skarby, sihdi! Ja go znalazłem, a jeżeli nie odszukamy rodziców, to należeć będzie do mnie i zostanie moim synem. Czy mam go nazwać Zarką?
— Przecież to imię żeńskie?!
— Dobrze, nazwę go więc El Lakit[20]. Nie znam dla niego lepszego imienia. — —



3. Dla dziecka.

Mieszkańcy El Achadid byli nam chętni. Wodę ofiarowywali za darmo, a mąkę, owoce i inną żywność po bardzo niskich cenach. Jeden z nich powracał właśnie z okolicy Wasit, gdzie napotkał Abd el Birra i jego Arabów Handhala. Gdy o tem wspomniał, po wyrazie jego twarzy poznałem, że mówi o nich jak o wrogach; wywnioskowałem stąd, że pomiędzy osiedlem Achadid, a szczepem Handhala panuje nienawiść. Opowiedziałem więc tym poczciwcom o wszystkiem. Mowa miała ten skutek, że życzono nam z całego serca powodzenia; musieliśmy pozostać jako goście duaru i, gdy nazajutrz wyruszaliśmy, udzielono nam wszystkich potrzebnych wskazówek. To było najważniejsze, gdyż Muntefikowie nie mogli już nas prowadzić, zbytnio się bowiem oddalili od swego siedliska. —
Wiedzieliśmy więc, że Malik ben Handhala znajdują się w odległości pół dnia drogi od nas. Musieliśmy naglić, by wyrównać ten dystans. Na nieszczęście, przeszkadzało nam dziecko, które, pomimo całej troskliwości Omara, nie mogło wytrzymać takiej jazdy. Muntefikowie poczęli sarkać, lecz Omar nie zwracał na to uwagi. Błękitne oczy chłopca oczarowały go poprostu; myślał teraz więcej o dziecku, niż o zemście krwi, która nas wszakże tutaj sprowadziła. Paplał bezustannie ze swoim Lakitem, choć jedyną odpowiedzią, jaką otrzymywał, był wyraz Zarka. Czyżby nazywała się tak matka dziecka? —
Pod wieczór napotkaliśmy znowu tropy ściganych i postanowiliśmy nie zbaczać z nich więcej, chyba, że będzie trzeba okrążyć nieprzyjazny duar.
Ścigani kierowali się dotychczas drogą Wasit; nazajutrz jednak zaprowadziły nas ślady do Mawija, leżącego na szosie Mekkańskiej. Słyszeliśmy, że miejsce to zamieszkują Arabowie Anbara, których nie mieliśmy potrzeby się obawiać, gdyż nie należeli do wrogiego nam szczepu; dlatego więc postanowiono zasięgnąć u nich wskazówek Co do obecnego miejsca pobytu Handhala. Jednakże byłem na tyle ostrożny, że pozostawiłem towarzyszy poza duarem, a tylko sam z Halefem udałem się na przeszpiegi.
Kilku ludzi stało przy pierwszych chatach i namiotach. Spostrzegłszy nas, poczęli uciekać; być może, aby zawiadomić resztę mieszkańców o przybyciu dwóch obcych jeźdźców. Pomimo to, nikt nie wyszedł na spotkanie, nawet gdyśmy już wjechali między domostwa, prócz jakiejś starej kobiety, którą zapytałem o szacha el Beled. Wskazała duży namiot. Dojechaliśmy do niego i zawołali; natychmiast prawie odsunięto zasłonę, przykrywającą wejście, i ukazał się „władca duaru“. Nie czekając, aż wyłożymy cel swego przybycia, zaprosił nas do wnętrza na fajki i kawę. Odmówiłem grzecznie, tłumacząc się brakiem czasu, lecz gospodarz, nie słuchając usprawiedliwienia, powtórzył swą prośbę takim natarczywym tonem, że musieliśmy ulec jego gościnności. Odrzucenie powtórnego zaproszenia byłoby niesłychaną obelgą, a zmycie jej wymagałoby krwi. Nie mogliśmy sobie bynajmniej pozwolić na przysparzanie wrogów, tem bardziej, że droga powrotna prowadziła przez tą miejscowość; — przywiązaliśmy więc konie do żerdzi namiotu.
Gospodarz przyjął nas pozdrowieniem: Ahla wa sahla wa marhaba[21], co rozproszyło natychmiast moje nieokreślone obawy, gdyż nie wita się tak nigdy osoby, której się źle życzy. Usiedliśmy. Na palu wisiało mnóstwo fajek, z których wybrał dwie najlepsze; poczem przyniósł tytoniu i podpału. Przyjaźń okazywał w najwyższym stopniu; przysiadł się do nas, rozpoczął pogawędkę, nie pytając nawet o nasze zamiary i stosunki. —
Wtem wydało mi się, że słyszę odgłos wielu stop; zbliżały się lekkie kroki, co znowu obudziło moją czujność.
— O ile spostrzegłem, mieszkańców niema we wsi? Spotkałem zaledwie paru ludzi i jedną kobietę, — rzekłem.
Władca wioski wstał. Na twarzy jego wykwitł uśmiech ironiczny:
— Wszyscy są, nikogo nie brak. Czekali na was!
— Czekali? — spytałem, pozostając spokojnie na miejscu; — czyście wiedzieli, że przybędziemy?
— Wiedzieliśmy! Abd el Birr, szeik Handhala, ostrzegł nas o waszem przybyciu, psy chrześcijańskie! Znieważyliście świętą drogę pielgrzymek! Zapłacicie zato życiem! Nasi mężowie ukryli się, aby was, smrodnych szakali...
— Milcz! — krzyknąłem, zrywając się razem z Halefem. — Tak, jestem chrześcijaninem! Ale śmierdzącym szakalem jesteś ty!
— A twoi ludzie, są dziećmi suki! Tchórzliwe potomki psich wnuków! Mój bat oćwiczy te wywłoki! — przerwał mi odważny Halef, zerwawszy w okamgnieniu, Wiszący zawsze u jego pasa, gruby harap z plecionej twardej skóry krokodylej. Raz, dwa, trzy, cztery uderzenia — przecięły błyskawicznie twarz szecha!
Drab chciał krzyczeć; przeszkodziłem temu jednym ciosem pięści, zwalając go na ziemię. Odsunąłem zasłonę namiotu. Wokół stało przeszło stu uzbrojonych mężczyzn i chłopców, gotowych rozszarpać w kawały świętokradców, którzy ośmielili się znieważyć świętą drogę Mekkańską; za nimi wrzeszczała horda kobiet i dzieciaków, potrząsając groźnie przygodną bronią. Chciałem skoczyć na konia i przebić się, lecz mój mały chytry hadżi odsunął mnie na bok i zawołał, uprzedzając ryk fanatycznej tłuszczy:
— Cóżto wam na myśl wpada, o wierni wyznawcy proroka, bohaterscy wojownicy Mawija! Należymy do szczepu Handhala i zostaliśmy tu przysłani przez Abd el Birra, by zawiadomić szecha el Beled, że oczekiwani niewierni wkrótce przybędą! Za wcześnie opuściliście kryjówki! Mogą nadejść lada chwila, a skoro zobaczą was zebranych tutaj, nie wejdą do duaru i zdołają umknąć! Schowajcie się natychmiast, póki czas! Żywo! Biegnijcie! Spieszcie! Pędźcie! Precz! O Allah! Giaurowie gotowi nam ujść!
Aby im doreszty zamydlić oczy, zniknął w namiocie, a ja udałem się za nim. Szech leżał nieprzytomny na ziemi. Spojrzeliśmy przez szparę i stwierdzili z niemałem zadowoleniem, że tłuszcza poczęła się szybko rozchodzić!
Sprytny hadżi, patrząc na efekt swego pomysłu, zaśmiał się i rzekł:
— Widzisz, jak to pomaga, sihdi! Ty zabiłbyś ze dwudziestu, lub więcej jeszcze ludzi, pięściami, lecz mój język rozproszył ich wszystkich! Hamdulillah! Nikogo już niema! Jazda więc, naprzód!
Gdyśmy dosiedli wierzchowców, nie było przed namiotem ni żywej duszy, lecz w tej samej chwil wybiegło paru ludzi z poza długiej niskiej chaty; poznałem Abd el Birra i jego łotrów!
— Oszukano was, okłamano! okłamano! — ryczał z pianą na ustach; — na nich, głupcy, na nich! Prędzej! Ucieknie nam giaur przeklęty!
Halef mógł go z łatwością zastrzelić, lecz naturalnie nie uczynił tego. Harap miał jeszcze w dłoni; przeciął nim kilkakrotnie powietrze ze świstem; uderzenia te miały być dla Abd el Birra symboliczne. — Ruszyliśmy galopem, odprowadzeni wrzaskiem wściekłości, który można było porównać tylko z rykiem Indjan! —
Należało się spodziewać, że sfanatyzowana tłuszcza, nie poprzestanie na tych objawach wściekłości, lecz pobudzona żądzą krwi, rzuci się w pościg. Dlatego też nie przystanęliśmy, spotkawszy towarzyszy, a zawołaliśmy na nich, by podążyli za nami. Skierowaliśmy się na północ, ażeby zmylić prześladowców. Po chwili spostrzegłem tuż za sobą oddział jeźdźców, gnających pędem. Rychło jednak przekonali się naocznie, że nie może już być mowy o pogoni. Spuścili nosy na kwintę i wrócili stępa zpowrotem. Teraz zatoczyliśmy łuk, powracając do poprzedniego kierunku. Po drodze opowiedział Halef towarzyszom o naszej przygodzie, nie zapomniawszy naturalnie o swoich bohaterskich czynach. —
Dopędziliśmy zatem tych łotrów! I to dzięki temu, że pozostali w Mawija, aby nas pochwycić w zastawione sidła. Abd el Kahir radził napaść na nich, gdy wyruszą w drogę, lecz ja się oparłem, gdyż było rzeczą, więcej niż prawdopodobną, że właśnie teraz będą się mieli na baczności. — Najbliższem osiedlem było Rakmatan, należące do Arabów Handhala. Mogliśmy więc fatwo dostać się między dwa ognie; wobec tego odłożyłem atak na później. Nikt nie zaprotestował, uznając słuszność mego rozumowania.
Rakmatan leży na górnym końcu wadi Falg i słynie w świecie mahometańskim, jako miejsce pobytu wielkiego poety Maleka ben er Reib el Mazini. — Należało przypuszczać, że Abd el Birr, nie opuści tak szybko Mawiji po rozegranych w niej wypadkach; później zaś pozostanie w Rakmatan, W gościnie u współplemieńców. Sądził zresztą zapewne, że po niemiłej przygodzie nie powrócimy tak prędko, a może wogóle zaniechamy pościgu; mieliśmy więc czas do jutra. Nie spiesząc tedy, okrążaliśmy zaludnione miejscowości w obawie, aby nas nie poznano.
Zapadał już mrok, gdy wjechaliśmy na drogę, z tamtej strony Rakmatanu. Ukryliśmy się tutaj, poza skatami wadi Maskat el Raml, gdzie rozpoczyna się pustynia Sziha.
Omar zajmował się przez cały czas malcem, na nic innego nie zwracając uwagi. Był to widok doprawdy wzruszający, jak delikatnie opiekował się nim, jak łagodnie i miękko odzywał do niego; rodzona matka nie okazałaby więcej czułości. To też dziecko nie chciało się ani na chwilę z nim rozstać. —
Zależało mi teraz bardzo na wiadomości, czy Abd el Birr jeszcze jest w duarze, czy też, wbrew oczekiwaniom, minął już Rakmatan; postanowiłem więc udać się na zwiady. Halef chciał mi towarzyszyć, ponieważ jednak nie byłby mi pomocny, a wręcz przeszkadzał, kazałem mu zostać. Zdjąłem z siebie jasny haik, który mógł mnie zdradzić, i ruszyłem. —
Przyjrzałem się osiedlu już podczas przybycia do wadi Maskat el Raml. Duar był jakby przylepiony do krzywizny wadi Falg. Obliczałem odległość od naszej kryjówki, na jakieś pół godziny drogi. Po upływie tego czasu stałem też przed pierwszą chatą. W otworach, służących za okna, błyszczało światło świecy, czy knota lampy, napełnionej oliwą. Nie chcąc, by mnie spostrzeżono, musiałem zacząć wywiad od tyłu wioski. Skradałem się od jednego mieszkania do drugiego, dopóki nie dosiągnąłem końca duaru. Tam zawróciłem nieco, kierując uwagę na budynek, największy chyba w całem osiedlu; jeśli należał do najbogatszego mieszkańca, to zapewne do szecha el Beled. — Przed wejściem przywiązano kilkanaście koni. Tylna ściana miała cztery otwory okienne; trzy były oświetlone. Poczołgałem się do pierwszego i zajrzałem do wnętrza. Ujrzałem prymitywne pomieszczenie, w którem leżała na macie jakaś nieruchoma postać kobieca. Zdawała się nasłuchiwać; z sąsiedniego pokoju dochodziły niewyraźne głosy. Przez drugie okno, w izbie większej od poprzedniej, ujrzałem dwóch ludzi. Jeden kręcił się, zdenerwowany, tam i zpowrotem; był to szeik Handhala, nasz zacięty wróg!
— A więc moje dziecko, pociecha starości, moj jedyny syn — stracony! Zrabował go Humam ben Dżihal, przeklęty pies Hadesz! — wołał. — Czy to na pewno był on? — Kto go poznał?
— Twoja żona; zna go wszak dobrze! Była sama z dzieckiem na makbara[22] i tam została napadnięta.
— Przeklęta! Niech ją pochłoną czeluście piekielne! Zaraz się z nią porachuję! Natychmiast! A potem zgromadzę wojowników na wyprawę zemsty; zgotuję tym szakalom krwawą łaźnię! — Wyruszę, skoro tylko nasze konie nieco wypoczną! Zrównany z ziemią duar wadi Baszam, tego rabusia! Zemścił się na mnie straszliwie; nie mógł wynaleźć okrutniejszego odwetu! Wiedział, że kocham dzieciaka nad życie. — Zamordował je po drodze! — — Co warta ta kobieta, ta matka? Siedzi w domu i myśli zapewne, czy do twarzy jej będzie w żałobie! Na Allaha! zasłużyła na śmierć! Pierwszą kulę przeznaczam nie Humamowi, lecz jej; przysięgam na...
— Powstrzymaj się, nie przysięgaj! — przerwał gospodarz; — twojej żony niema w domu!
— Gdzież jest? — ryknął, pieniąc się, Abd el Birr.
— Pobiegła, jak lwica, której zabrano młode, za tym złodziejem dzieci!
— Zabił ją więc również; niestety, teraz ujdzie mej zemście! Co pomóc może tej kobiecie pościg za zbrodniarzem?! Czy dlatego nazywasz ją lwicą? Powinna była bronić dziecka do ostatniej kropli krwi, wówczas zasłużyłaby na to miano! Przysięgam na Allaha i wszystkich Kalifów, że jeśli ją znajdę...
— Nie przysięgaj!
Nie wyrzekł tego gospodarz, lecz kobieta, którą poprzednio widziałem w drugiej izbie. — Teraz nastąpiła scena, przed której opisem wzdraga się pióro!
Matka w obawie o dziecko przybyła, by prosić pokrewny szczep o pomoc, i znajdowała się tu zaledwie od kilku godzin, gdy tak niespodzianie napotkała męża. Ten, z pianą na ustach, obalił ją na ziemię, począł nie ludzko kopać i wlec za włosy po całej izbie, tłukąc jej głową o ściany. Zastrzeliłby biedną niechybnie, gdyż kilkakrotnie wyrywał broń z za pasa, gdyby mu towarzysz nie przeszkadzał. Wreszcie wywlókł ją, bijąc niemiłosiernie, z chaty, popchnął tak silnie, że zatoczyła się i upadła o kilka kroków dalej, i począł ryczeć w niebogłosy:
Euti talikah bit telateh!
Wyrazy te oznaczają: — trzykrotnie cię odpycham — są przepisaną formułą rozwodową. — Od tej chwili przestała być jego żoną. —
Okrążyłem, skradając się bezszelestnie, dom, aby zobaczyć, co się stało z nieszczęśliwą, choć przedsięwzięcie to było związane z dużem niebezpieczeństwem. — Ujrzałem ją, gdy, tkając głośno, stanęła u węgła chaty. Zadrżała z przestrachu zobaczywszy obcego.
— Czy nazywają cię Zarką? — spytałem szeptem.
— Tak; kim jesteś? — wyjąkała z trudem.
— Twoim przyjacielem. Przynoszę ci pomoc. Chodź za mną!
Ująłem ją za rękę i poprowadziłem. Szła bezwolnie, bez słowa protestu, za mną — obcym, któremu nie wolno było jej dotknąć. Wpadła bowiem w apatję i własny los jej zobojętniał. Cicho popłakując, wlokła się tak przez pół godziny, dopóki nie doszliśmy do wadi Maskat er Raml. Tam, z miejsca, gdzie ukryci byli towarzysze, doszedł nas łagodny głos Omara, któremu inny, dźwięczniejszy i delikatniejszy odpowiedział:
— Zarka!
Kobieta krzyknęła przeraźliwie i pobiegła z szybkością strzały. Nie umiem opisać radości, jaka ją opanowała; schwyciwszy dziecko, okrywała tysiącem pocałunków, oddalała je od siebie i zbliżała, jakby niedowierzając swym zmysłom.
Najmniej zadowolony z tego niespodziewanego obrotu rzeczy był naturalnie Omar, który zasypał mnie odrazu dziesiątkiem pytań. Wszyscy garneli się po wyjaśnienia, lecz nie miałem czasu zaspokoić ich ciekawości, gdyż Abd el Birr mógł wyruszyć natychmiast. Jeśli nie miał nam ujść i tym razem, musiano się spieszyć. Zarkę z dzieckiem umieściłem tak daleko w wadi, ze nic nie mogła słyszeć; przy niej pozostali dwaj Haddedinowie, otrzymawszy odpowiednie instrukcje. Potem przeciągnęliśmy przez całą szerokość drogi moje lasso, długości trzydziestu metrów. Konie powinny były paść, podcięte tą niespodzianą przeszkodą, a jeźdźcy tem łatwiej dostać się w nasze ręce. — Czekaliśmy. —
Upłynął kwadrans, zanim usłyszałem tętent kopyt. Arabowie jechali pomimo ciemności ostrym kłusem. Szeik klął, rzucał się bezustannie na siodle i przynaglał ludzi; znaleźli się wreszcie przy Haddedinach. Lasso tu wiele zdziałało, gdyż inaczej wyprzedziliby nas w przeciągu kilku sekund, a nie mieliśmy ochoty zatrzymywać ich strzałami; na szczęście okazało się to zbyteczne; — wszystkie konie runęły! Błyskawicznie rzucono się na zbrodniarzy; ja skoczyłem do szeika, którego poznałem po głosie. Początkowo leżał nieruchomo, jak głaz, opanowany panicznym strachem, lecz po chwili począł się bronić zaciekle. Chciał wstać, zachwiał się jednak i opadł z głośnym jękiem na ziemię. Złamaną miał prawą nogę. Ludzi jego powiązano i ułożono obok siebie. Milczenie, które towarzyszyło walce, wzmogło przestrach i obawę napadniętych. Kazałem zachować absolutną ciszę aż do mego powrotu; wyjąłem szeikowi obydwa pistolety z za pasa i udałem się w kierunku wioski.
Przybywszy, zakradłem się powtórnie do największej z chat, w której, jak się dowiedziałem później, mieszkał rzeczywiście szech el Beled. Wszedłem drzwiami przedniemi. W dużej izbie siedział samotnie szech, paląc fajkę; widocznie chciał uspokoić nerwy, stargane ostatniemi wypadkami. Zobaczywszy mnie, skoczył z miejsca, przerażony.
— Czy znasz tę broń? — spytałem, podsunąwszy mu pod nos pistolety.
Maszallahi Pistolety szeika Malik ben Handhala!
— Tak jest! Dał mi je, jako rozpoznawczy znak dla ciebie. Nie ujechał daleko. Tkwi w tem tajemnica, o której tylko ty dzisiaj się dowiesz. Czy masz parę fanamur?[23]
— Tak!
— Przynieś je prędko i chodź ze mną! Zdarzyło się coś bardzo doniosłego!
— Co się stało? Kim jesteś? Nie znam cię; nie widziałem nigdy!
— Dowiesz się o wszystkiem od samego szeika. Spiesz! Każda sekunda droga!
Zarówno pewny ton, w jakim do niego przemawiałem, jak pistolety szeika, wywarły pożądane wrażenie. Przyniósł kilka latarni, zapalił jedną z nich i pobiegliśmy. Chociaż zamęczał mnie po drodze pytaniami, nie odpowiadałem ni słowem; dopiero gdyśmy przybyli do celu, oznajmiłem, że jest moim jeńcem, lecz nie powinien się niczego obawiać, jeśli będzie zachowywał spokój aż do rana. Związano go również, zanim się zdołał zorjentować; zabrano teraz latarnie i zapalono je wszystkie tak, że starczyło światła, by oświetlić przestrzeń w promieniu paru metrów.
Szeik Muntefików począł obsypywać Abd el Birra stekiem obelg i złorzeczeń; pozwalałem na to przez pewien czas, lecz gdy trwało zbyt długo, a Abd el Kahir nie zamierzał bynajmniej poniechać jeńca, straciłem cierpliwość.
— Skończ-że wreszcie i zahamuj potoki swojej wymowy! Idzie w tym wypadku o obrazę, za którą możesz żądać przeprosin, lub co najwyżej błahej kary, nie zaś o zbrodnię, za którą się płaci śmiercią. Tutaj oto stoi mściciel, żądający życia jeńca. Pozwól i jemu dojść do słowa. Lawina twych obelg nie daje mu wyrazić swego zdania!
Wskazałem na Omara, który od czasu pojmania Abd el Birra, zachowywał grobowe milczenie. Teraz przystąpił i obrzucił jeńca wzrokiem, pełnym śmiertelnej nienawiści. Skinąłem skrycie na Halefa. Zrozumiał mnie w okamgnieniu i ruszył, wydostawszy się niepostrzeżenie, by sprowadzić Zarkę z dzieckiem.
— Zamordowałeś brata mojej żony, ukochanego jedynaka zgrzybiałych starców! — przemówił Omar syczącym szeptem, podnosząc stopniowo głos, a gdy doszedł do słów — stoję przed tobą, zbrodniarzu, jako mściciel niewinnie przelanej krwi; czy znasz prawo, które brzmi: ząb za ząb, oko za oko?! — bas jego rozległ się, jak ryk głodnego lwa.
— Zabij mnie! — odpowiedział dumnie szeik. — Allah oddał nas w twe ręce, przez tego oto emira, Kara ben Nemzi! — O Mahomecie! O wielcy Kalifi! Czemuż zabrał mi Allah jedyne szczęście mojego życia, dziecię jedyne, spadkobiercą mych czynów? Nie chcę żyć dłużej! Kula z twej strzelby położy kres moim cierpieniom Zabij! Będziesz dobroczyńcą!
Tego Omar nie oczekiwał; zmieszał się. Chciał! — ukarać jeńca, a nie spełnić jego życzenie. — Spojrzał bezradnie na Abd el Birra, potem na mnie.
— Dlaczego nie strzelasz, Omarze? Może zakłujesz go nożem? — spytałem.
Zmieszanie jego rosło. Pożądał zemsty, lecz nie pociągała go rola kata, mordującego bezbronną ofiarę.
— Rozumiem, — ciągnąłem dalej, ze świadomym fałszem tłumacząc jego niezdecydowaną postawę, — zwykła śmierć jeńca nie wystarcza ci; może przypieczesz go płonącemi węglami, poczynając od głowy?
Nagle skrępowany szeik wyprężył się, jak struna, nie bacząc na ból gwałtowny złamanej nogi, i krzyknął przeraźliwie; z gardła wyrywały mu się chrapliwe, nieartykułowane dźwięki. — Zobaczył żonę, przybyłą wraz z chłopczykiem na ręce. — Uklękła przy mężu i podała mu dziecko do pocałunku. Szeika opanowało nie zwykłe, gorączkowe wzburzenie; na policzkach wykwitły mu krwiste plamy, a oczy zdawały się wyskakiwać z orbit. Ryknął głosem, w którym nie było nic ludzkiego:
— Żyje mój mały, żyje! Emirze, błagam, zwolnij mi choć na chwilę rękę, na jedno mgnienie oka! Objąć mą dziecinę, raz choćby dotknąć, pogłaskać! Allah! Allah! Allah!
Schyliłem się i rozwiązałem mu ramiona. Błyskawicznie pochwycił dziecko i przytulił do piersi. Począł je pieścić, dusząc w objęciach. Zachowywał się jak człowiek, który postradał zmysły z radości; — przyciągnął wreszcie żonę do siebie i zawołał:
Odepchnąłem cię, szalony! Teraz wracasz do mego serca! Jesteś znowu moją żoną, droga, jedyną! Czy mnie odrzucisz?
Zaprzeczyła ruchem głowy; mówić nie mogła, gardło ściskały łzy.
— Rozwiodłem się z tobą coprawda, ale to się naprawi — ciągnął dalej — pójdziemy do kadiego[24] i...
Umilkł nagle, jakby rażony piorunem; przypomniał sobie, że życie jego wisi na włosku, że przed chwilą jeszcze sam błagał, aby położono kres jego męczarniom. — Zadrżał; śmiertelna bladość pokryła mu oblicze.
— O najmiłosierniejszy Allahu, koniec wszystkiemu! — biadał. — Okup krwi! Okup! Zapłacę! Teraz nie mogę umrzeć; nie chcę!
— A jednak zginiesz! Krew za krew! — odpowiedział Omar.
Wziąłem z rąk ojca chłopczyka o błękitnych oczach i podałem Omarowi:
— Maleństwo wstawia się za złoczyńcą; to jego ojciec! Dwukrotnie przysiągłeś na Allaha, że uszczęśliwisz rodziców chłopca, jeśli tylko będzie to w twojej mocy. Pamiętaj o tem!
Chłopczyk objął szyję Omara rączkami i wtulił twarzyczkę w jego brodę. Omar, ten sam Omar, który przed chwilą gotów był zabić jego ojca, odwrócił się i zniknął z dzieckiem w ciemnościach nocy. Teraz nastąpiła naprężona cisza. Szeik skorzystał z niej, by spytać żonę, w jaki sposób odzyskała stracone dziecko. Zamiast odpowiedzi, wskazała niemym gestem na mnie. Opowiedziałem mu wszystko.
— Tamten człowiek go znalazł, mściciel krwi! Krewny zamordowanego przez nas! — zawołał Abd el Birr. — O Allah! Jak, ciężko mnie za ten czyn pokarałeś!
Omar powrócił; usłyszał ostatnie zdanie i twarz jego przybrała dziwnie łagodny wyraz. Oddał szeikowi chłopca i rzekł melancholijnie:
— Nie żądam twej śmierci, wystarczy mi okup... Podziękuj temu dziecku, które zabrało moja duszę! — wykrztusił, łkając prawie. — Wojownicy Haddedinów nie wzgardzą mną chyba!
Podałem mu rękę i uspokoiłem go.
— Nigdy jeszcze nie postąpiłeś tak wzniośle i szlachetnie, jak w tej chwili, gdy przezwyciężyłeś siebie! Powiedz twoim, że ja — emir Kara ben Nemzi — jestem tego zdania. Któż sądzi inaczej? — A teraz naznacz okup!
— Okup będzie wynosił tyle, ile zapłacił Abd el Mottaleb, dziadek proroka; — sto wielbłądów!
— To mój cały majątek! — zawołał szeik. — Nic mi nie pozostanie, zupełnie nic; obracasz mnie w żebraka. Lecz będziesz go miał! Zabieraj wszystko! — Pozostanie mi wszak największy skarb — dziecko i żona, dla których odtąd żyć będę! Nie moja jednak ręka zamordowała twego krewniaka; zabójcę zastrzeliłeś owej nocy, gdy zamierzaliśmy was napaść na drodze do wadi Baszam!
— Sprawa więc ułagodzona; jesteście wolni! — oświadczyłem.
Rozwiązaliśmy ludzi szeika. Abd el Birr nie mógł tutaj pozostać ze złamaną nogą; szech el Beled oświadczył, że udzieli z chęcią gościny rannemu, żonie jego i dziecku, a nawet i mnie zaprosił. Przysięgał wraz z resztą naszych dotychczasowych wrogów, zaklinał się na wszystkie świętości, że nie zamyślają nic złego; uważają nas za swych braci i przyjaciół i będą bronić przed wrogiem. Pociągnęliśmy więc jako goście całego duaru. —
Przybywszy do Rakmatan, udaliśmy się do chaty szecha; przewiązałem nogę szeikowi; złamanie nie było skomplikowane. Na drugi dzień chory czuł się tak dobrze, że zawołał kadiego, by ponownie zaślubić odtrąconą żonę. Gdybym nie był chrześcijaninem, dostąpiłbym zaszczytu drużby; Omar mnie wyręczył. Poczciwiec, był tak wzruszony, że po ceremonji odezwał się do powtórnego nowożeńca:
— Ofiaruję ci prezent ślubny, którego nie powinieneś odrzucać; jestem świadkiem waszego szczęścia i nie pozwolę, aby zdusiła je nędza. Wyrzekam się okupu; daję go twemu synkowi! Niech was Allach błogosławi!
Szeik ze wzruszenia nie mógł wydobyć głosu; Zarka również milczała; błękitne jej oczy zalane były łzami; — po niej to odziedziczył synek te piękne, jedyne może w całej Arabji, źrenice. —
Cóż mógł teraz uczynić szeik po tym nowym dowodzie wspaniałomyślności Omara? — Przynajmniej wyrzec się wszelkiej myśli o zemście. Rzecz dziwna, jak po chrześcijańsku postępowano w tym domu, leżącym na drodze pielgrzymek do Mekki, gdzie fanatyzm święcił swe dzikie orgje! —
Pozostaliśmy około trzech tygodni jako goście w Rakmatan; przez cały czas naszego pobytu nie ośmielił się nikt obrzucić mnie słowem zelżywem. Prawdziwa miłość zwycięża zawsze nawet nieprzebłaganą, najbardziej zaciętą nienawiść. — Odzyskałem strzelby, a Haddedinom zwrócono pieniądze, zrabowane Mesudowi w Kubbet el islam. — —






  1. Pan.
  2. Tak mnie nazywał.
  3. Jego żona.
  4. Miał wtedy sześć miesięcy.
  5. Nasz towarzysz.
  6. Tratwy ze skór kozich, napełnionych powietrzem.
  7. Osły.
  8. Pan.
  9. Rodzaj zwierzchniej odzieży.
  10. Strzelba czarodziejska.
  11. Jezus.
  12. Jezioro, skrzepłe z nadmiaru soli.
  13. Wielkorządca.
  14. Salon przyjęć.
  15. Niemiec.
  16. Sędzia.
  17. Starszy wioskowy, rodzaj sołtysa arabskiego.
  18. Wieś arabska.
  19. Dolina, suche łożysko rzeki.
  20. Podrzutek, znaleziony.
  21. Wyrazy powitania.
  22. Cmentarz.
  23. Latarnie papierowe.
  24. Kadi-sędzia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.