Ze wspomnień cyklisty/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Ze wspomnień cyklisty
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Stanęliśmy w Warszawie dopiero o ósmej wieczór. Ja w tej chwili wynająłem dorożkę i z poczciwym rejentem, tudzież z popsutym rowerem, popędziliśmy co koń wyskoczy do rejenta Łabińskiego. Mój przyszły teść, zacny Wierzgajło, co chwilę zapytywał mnie: czy naprawdę wysłałem ze stacji depeszę do Łabińskiego?… czy jestem pewny, że depesza doszła?… i czy opinja publiczna zgodziłaby się na to, ażeby surowy wierzyciel wystawił na licytację rodowy majątek Jarzębinów Przewracalskich?… Widocznie w kochanym staruszku, pomimo bromu, znowu rozigrały się nerwy. Ale ja pytań i wątpliwości jego słuchałem tylko jednem uchem: uwagę moją bowiem zajął przedmiot napozór błahy, a jednak dokuczliwy.
Na koźle, obok dorożkarza, stał mój rower; na jego kierowniku huśtała się ceratowa torebka, a w niej żylasta szynka i zakalcowate bułki, które dziś z rana wywiozłem z Warszawy.
Ach! gdyby kto wiedział, jak mi obmierzła i ta szynka i te nieszczęsne bułki… Poprostu — czułem wyrzuty sumienia, żem nie oddał tych produktów jakiemu biedakowi, których napotykałem w drodze… Zresztą nawet znalazłszy się na stacji, jeszcze mogłem zrobić z nich prezent pijaczynie Walkowi, a choćby Jędrkowi… no i nie zrobiłem… I wiozę zpowrotem do Warszawy ten nędzny ochłap, który po dziesięciogodzinnym pobycie na świeżem powietrzu może cuchnąć…
O, gdybym mógł szynkę i bułki wyrzucić na ulicę… Ale czy podobna pozbyć się tej zmory wobec mnóstwa przechodniów? Dorożkarzowi także ofiarować tego nie mogę, ponieważ obrazi się na mnie i zwymyśla… O, niegodziwa Róziu, coś ty mi narobiła!…
Kochany Łabiński czekał na nas w kancelarji i powiedział, ażebyśmy przyszli z pieniędzmi nazajutrz o dziewiątej rano, a sprawa z wierzycielem będzie załatwiona. Gdy mu zaś napomknąłem o obawie rejenta Wierzgajły, że wierzyciel, z powodu niestawienia się dziś o szóstej, mógł zerwać układy i przystąpić do licytacji majątku Przewracalskich, Łabiński obraził się.
— A cóżto kolega myślisz — zwrócił się do Wierzgajły — że my, w Warszawie, nie potrafilibyśmy obronić uczciwego człowieka od krzywdy, choćby się o kilka godzin spóźnił?… Tyle jeszcze mam zaufania do kolegi, że w razie potrzeby, sam założyłbym za was…
Wierzgajło był tak rozczulony, że o mało znowu nie rozpłakał się. A gdy, wsiadłszy w czekającą na nas dorożkę, jechaliśmy ku memu domowi, staruszek, ściskając mnie za obie ręce, rzekł:
— Kochany Fitulski, taką masz dla mnie szczęśliwą rękę, że jestem zdecydowany…
„Wydać córkę za ciebie…“ pomyślałem, bliski omdlenia z rozkoszy.
— Że jestem zdecydowany — ciągnął rejent — poradzić się u twego lekarza. To musi być naprawdę wielki człowiek, skoro ciebie w jeden dzień wyleczył, i musi być uczciwy, skoro ty tak dobrze mówisz o nim…
Bez dalszych przygód zajechaliśmy do mieszkania. W sieni oddałem rower stróżowi, a następnie wprowadziłem mego przyszłego teścia na drugie piętro z taką ceremonją jak księdza w czasie procesji. Rejent bardzo był zadowolony z oznak czci, jakiemi go otaczałem, a gdy weszliśmy do mieszkania — staruszek stanął w progu i parę razy gwizdnął:
— Fiuuu?… Posadzka froterowana… dywan… portjery… Fiu!… pianino… a jaka szeroka sofa… Kochany Fitulski, czy ja ci tu nie będę przeszkadzał?…
Pytanie tak mnie zmieszało, że doprawdy nie wiedziałem co odpowiedzieć. Szczęściem weszła Rózia. Rejent gwizdnął jeszcze raz: fiuuu! co mnie znowu zmieszało. Więc dla przecięcia niemiłej sytuacji, kazałem zrobić kotlety cielęce z groszkiem, przynieść marynowanych zakąsek i podać herbatę.
Po saloniku, rejent obejrzał mój pokój sypialny, odczytał tytuły książek w bibljotece i wciąż pogwizdywał. Ale gdy przed kolacją znalazła się stara śliwowica, a po kolacji kieliszek niezłego węgrzyna, staruszek rozłożył ręce i rzekł:
— Mój drogi… ja nie wiem, czy w Warszawie znalazłbym drugiego tak porządnego chłopaka jak ty…
Zarumieniłem się i od niechcenia dodałem, że jego łaskawą opinję podziela jeszcze parę osób, a nadewszystko nasz kasjer główny.
— Lubi mnie — dodałem, spuszczając oczy — lubi mnie za to, że co miesiąc odkładam pięćdziesiąt do sześćdziesięciu rubli na oszczędności i że już zebrałem przeszło trzy tysiące dwieście rubli…
— A jaką masz pensję? — zapytał nagle poczciwy rejent.
— Tymczasem mam sto osiemdziesiąt rubli miesięcznie… Ale pan kasjer główny utrzymuje, że dostanę awans…
— Tysiąc osiemset, a trzysta sześćdziesiąt — liczył głośno rejent — to już jest kawałeczek chleba…
Posiedzieliśmy jeszcze chwilkę przy kieliszku, a wtedy rejent powiedział mi, że jego jedyna córka, Zochna, będzie miała ze czterdzieści tysięcy rubli posagu, tudzież murowany dom, piękny ogród i kilkadziesiąt morgów ziemi w Kulfonowie…
Ponieważ staruszkowi już zaczęły kleić się oczy, więc zadzwoniłem na Rózię, ażeby posłała łóżko i sofę. Kiedy weszła, zapytałem gościa drogiego, gdzie będzie spał?…
— Chyba pozwól mi spać w twoim pokoju — odparł, mrugając okiem i wskazując na swoje piersi, wypchane banknotami.
Zgodziłem się z największą chęcią, a następnie wydałem Rózi dyspozycję co do jutrzejszego śniadania. Lecz gdy dziewczyna powiedziała nam dobranoc i wyszła, staruszek nagle rozmyślił się i rzekł, że — woli spać w saloniku, na sofce.
Przekładałem, że na łóżku będzie mu wygodniej, a w drugim pokoju nawet bezpieczniej z dwudziestoma tysiącami rubli. Ale rejent uparł się, więc musiałem ustąpić i tylko od sieni zamknąłem drzwi na klucz.
— A cóżto? nie były u ciebie drzwi zamknięte?… — spytał rejent, widocznie zaniepokojony.
— Owszem, tylko że… są zamknięte na zatrzask… Ale ponieważ pan życzy sobie nocować tutaj, więc dla bezpieczeństwa…
Trzeba było iść spać. Pobożny rejent, ukląkłszy przed sofą, głośno zmówił pacierz, później zaś, gdy zdjął kamizelkę, wszedł do mego pokoju i pokazał mi na swych piersiach duży plastron, który szeleścił pod palcami.
— Wygląda to, jakby pan miał zamiar fechtować się na szpady — rzekłem.
— Gdzież znowu!… To dziś rano uszyła mi moja żona… Tu jest dwadzieścia tysięcy rubli…
Gdy wrócił do saloniku, zgasiłem lampę i zasnąłem jak kamień. Lecz po tym pierwszym śnie, głębokim, spadły na mnie marzenia, chyba najdziwniejsze, jakie miałem w życiu… Śniło mi się, że uzbrojony w rewolwer, schwyciłem Olejarka i dwunastu jego współbandytów. Zuchwali mordercy nawet nie próbowali bronić się. Stanąłem tylko przed nimi, spojrzałem i — natychmiast złożyli broń. Nie koniec na tem: jeszcze bowiem przyznali się do wszystkich zbrodni, wskazali miejsce, gdzie mieli ukryte pieniądze i — bez szemrania zdecydowali się iść za mną do Warszawy, kędy czekało ich srogie więzienie.
Był to wypadek poskromienia bandytów tak nadzwyczajny, że wiadomość o nim rozniosły telegrafy po całej Europie i Ameryce. Nasze społeczeństwo postanowiło uczcić mnie — wjazdem triumfalnym.
Wsiadłem więc na samochód, a raczej na nową maszynę zwaną „Systemem Fitulio,“ jechałem zwolna, a za mną, krok w krok, postępowała schwytana przeze mnie banda, z Olejarkiem na czele. Tłumy ludu na ulicach były tak gęste, jak na pogrzebie najsławniejszego artysty. Krzyczano, klaskano w ręce, obsypywano mnie kwiatami, a wszyscy złodzieje kieszonkowi zobowiązali się tego dnia nie wyciągać nikomu zegarków i portmonetek.
Byłby to najpiękniejszy dzień w mojem życiu, gdybym nie widział, że na kierowniku machiny wisi moja ceratowa torebka z szynką, która już zaczęła cuchnąć. (Jakie to niedorzeczne sny niekiedy prześladują człowieka!)
Pamiętam, że na rogu każdej ulicy występowała jakaś delegacyjka z mową do mnie; wiem, że mowy były prześliczne, ale — nie rozumiałem żadnej, ponieważ moja uwaga zajęta była przez niegodziwą szynkę i jej mdły, nieznośny zapach…
Na placu Teatralnym zobaczyłem wysoką estradę, na niej kilkaset najpiękniejszych dziewic z całej Europy, a wśród nich… moją najdroższą, moją jedyną, moją wymarzoną… Z początku zdawało mi się, że to Karolina, ale wnet przekonałem się, że to była Zochna, córka poczciwego rejenta, którą sam los wskazał mi na małżonkę.
To też gdy jeden z mówców zapytał mnie, jakiej żądam nagrody za bezprzykładne bohaterstwo — odpowiedziałem, wskazując na drogą Zosię:
„— Oto moja nagroda…“
Już spłonione dziewczę wyciągnęło do mnie rączkę… już zacna matka podniosła koronkową chustkę do oczu… już ojciec, kochany rejent, wydobył z kieszeni akt, mocą którego wyznaczył sto tysięcy rubli posagu mojej jedynej, gdy wtem…
(Nie!… doprawdy, że nie mam odwagi mówić, co dalej zaszło… Ale ponieważ był to tylko sen… Co za niedorzeczne sny bywają!)
Otóż w chwili, kiedy miałem na wieki połączyć się z moją wymarzoną, wystąpił na estradę jakiś siwy jegomość, bardzo podobny do dyrektora naszego banku, i rzekł:
„— Wybacz, bohaterze, podziwiany na obu półkulach, ale nie wolno łączyć ci się dozgonnym węzłem z żadną pojedynczą kobietą, a więc i z obecną tutaj panną Zofją Wierzgajło…“
„— Jakto?… Co to?“ — zawołałem oburzony.
„— Naród postanowił, że taki jak ty bohater należy do wszystkich kobiet…“
(No, czy słyszał kto kiedy o podobnym śnie?…)
„— Do wszystkich?“ — zapytałem.
„— Do wszystkich młodych i pięknych, ani jednej nie wyłączając. Pojmujesz, czcigodny panie — mówił siwy starzec — że społeczeństwu bardzo zależy na tem, ażeby posiadało jak największą liczbę bohaterów…“
„— To prawda!…“ — szepnąłem smutny jak grób.
„— Więc poddajesz się pan woli narodu?…“
„— Czy aby jesteś pan pewnym, że tej ofiary żąda ode mnie naród?…“
„— Spojrzyj, bohaterze, po tym oceanie głów…“ — odparł starzec podobny do naszego dyrektora.
„— Żąda tego cały naród?…“ — powtórzyłem.
„— Jak jeden mąż…“
Rozumiałem, że dalszy opór byłby czynem nieobywatelskim, więc…
Nagle uczułem, że ktoś zerwał ze mnie kołdrę i trzęsie mną, wołając: „Fitulski… bój się Boga!…“
Usiadłem na łóżku… Pokonanie Olejarka i dwunastu bandytów, triumfalny wjazd do Warszawy, — wreszcie nie mające sensu zmuszanie mnie do wielożeństwa — wszystko to był sen… W rzeczywistości stał obok mnie rejent, ze świecą w ręku, odziany w swój plastron…
Co się stało? — zapytałem, czując, że serce we mnie zamiera.
— Ktoś puka i chce otworzyć drzwi — szepnął wylękniony rejent.
— Chce otworzyć? — powtórzyłem. — Aj do djabła!… Niech pan zostanie w moim pokoju…
Wybiegłem do saloniku, z saloniku do przedpokoju, w przedpokoju otworzyłem zamek, potem zatrzask… Ale w sieni — nie było nikogo. Odetchnąłem.
— Nic niema!… — rzekłem do rejenta. — Może śniło się panu dobrodziejowi pukanie?…
— Co mi się miało śnić?… Ja wcale nie spałem i wyraźnie słyszałem, że ktoś z tamtej strony jakby wkładał klucz do zatrzasku…
Aż złapałem się za głowę… Bodaj piorun spalił taką robotę!… Potem zakląłem rejenta, ażeby położył się, zapewniłem, że nic mu nie grozi, że drzwi są doskonale zamknięte i że pukali zapewne chłopcy od szewca, który tu mieszka na poddaszu…
— Damże ja im!… — irytował się rejent. — Znam komisarza tutejszego cyrkułu i opowiem mu, co za łajdaki mieszkają w tym domu… Wynajdzie on tych chłopców…
— Ależ na miłość boską, niech im pan rejent przebaczy… To głupie dzieciaki, a gdy raz zwrócą na siebie uwagę policji, mogą być zgubieni…
Starowina uspokoił się i nareszcie zasnął, ale ja przez parę godzin nie zamykałem powiek, a chwilami zdawało się, że znowu grozi mi bezsenność.
O wpół do ósmej z rana, stosownie do mego polecenia, Rózia przyniosła nam na śniadanie: czekoladę, herbatę, szynkę i jaja na miękko. Poczciwy rejent nie mógł odchwalić się, że mam taką punktualną, zręczną i nawet bardzo przystojną pokojówkę. Ale ja odpowiedziałem oschle, że to nie moja, tylko mojej gospodyni służąca, na Rózię zaś patrzeć nie mogłem. Tak mi obmierzła za wczorajszą szynkę, bułki i wiele innych nietaktów.
Jak przepowiedział Łabiński, o dziesiątej kwestja spłacenia długu Jarzębinów-Przewracalskich została załatwiona. Wierzyciel z początku wyglądał ponuro, następnie jednak udobruchał się i powiedział:
— Czekałem tak długo i cierpliwie tylko przez szacunek dla rejenta Wierzgajły. Bo gdybym miał sprawę z jego siostrzeńcem, już od paru dni rozpocząłbym starania o licytację… A rejent dobrodziej niech pilnuje panicza, bo wam cały majątek przegra w karty…
Mówiący to jegomość był otyły, czerwony, nosił brudny surdut, a na karku miał grubą fałdę. Wogóle nie podobał mi się.
Uściskawszy Łabińskiego, wprost z kancelarji zawiozłem przyszłego teścia do doktora, który tak prędko i szczęśliwie mnie wyleczył. Genjalny lekarz bardzo starannie opukał, obsłuchał i wypytał rejenta i w rezultacie przyznał mu, że jest trochę rozdrażniony. Recepty jednak nie dał żadnej, tylko kazał wyjechać na sześć tygodni, dla odpoczynku, do Nałęczowa.
Kiedy wyszliśmy od doktora, rozweselony rejent zawołał:
— No, kochany Fitulski, skoro masz urlop na dwa tygodnie, więc zabieram cię do Kulfonowa… Nie słucham żadnych wymówek, żadnych tłomaczeń… nie wykręcisz się!…
Cóż miałem robić wobec tak serdecznych zaprosin?… Uściskałem kochanego rejenta i powiedziałem, że mogę odwieźć go i na kilka godzin wstąpić do jego domu. Dłuższą zaś wizytę złożę za kilka dni.
Tym sposobem o godzinie pierwszej siedzieliśmy w wagonie, o drugiej znaleźliśmy się na stacyjce, o czterdzieści wiorst od Warszawy, a w kilka minut później — jechaliśmy starym, wynajętym powozem do Kulfonowa.
— Cóż, Olejarek złapany? — pytał wesoło rejent furmana.
— Eh!… on się tam złapać nie da — odpowiedział łyk kulfonowski. — Ale on już u nas nie będzie…
— Powiesi się psubrat?…
— Ni… Tylko napisał do samego naczelnika, że już bać się nie potrzeba, bo on wyjedzie do Ameryki… Na takie prześladowanie — pisał — nie głupim tu siedzieć…
— Słyszałeś pan? — rzekł do mnie rejent. — Rabuś i morderca narzeka na prześladowanie!…
— Bo i pewno — wtrącił furman. — Już ze dwa dni na wszystkie strony go ścigają jak zająca… Świętej cierpliwości potrzeba, żeby to wytrzymać.
— Słyszałeś Fitulski!… — znowu zawołał rejent i począł wykładać furmanowi, że Olejarek jest to taki zbrodniarz, którego powinno się nietylko ścigać, ale — rozstrzelać, powiesić i upiec na wolnym ogniu.
Ale ja nie słuchałem tych dowodzeń, pogrążony w myślach o czekającem mnie szczęściu. Za parę godzin zobaczę i bliżej poznam tajemnicze dziewczę, które po raz pierwszy ujrzałem w miasteczku, ale znałem oddawna w tych krainach, kędy człowiek jest czystym duchem, a duch — bezgraniczną miłością.
I co za nadzwyczajny zbieg wydarzeń!… Choroba nerwowa… zalecenie doktora, ażebym leczył się spacerami za Warszawę… spotkanie na jarmarku. A potem — zepsucie roweru… okrucieństwo chłopa… spotkanie z rejentem i zawarcie z nim dozgonnej przyjaźni. A ile razy on już nazwał mnie synem… ile razy uściskał mnie i ja jego… Zaprawdę, że był to chyba najcudowniejszy zbieg wypadków, jaki kiedykolwiek zdarzył się na kuli ziemskiej!…
Anim spostrzegł, kiedy przejechaliśmy kilkanaście wiorst i na horyzoncie ukazały się domy Kulfonowa. Przeważnie były drewniane, kryte gontem, tu i owdzie jednak przeglądały blaszane dachy i ściany z tynku.
Na przedmieściu, obok stodół krytych słomą, rejent pokazał mi wysoką kupę gruzów.
— Historyczne to miejsce! — rzekł. — Tu przed kilkunastoma laty zaczęto kopać studnię, w której na głębokości pięciu łokci, studniarz ugrzązł w kredowem błocie. Zapadał się przez trzy godziny, ludzie rozmawiali z nim, mówili z nim pacierz, nawet podawali wódkę zapomocą sznura, ale jego samego uratować nie potrafili… Utonął w gęstem błocie, w obecności kilkuset osób, w biały dzień.
— Nieprawdopodobne! — zawołałem zdumiony.
— A jednak prawdziwe. Wypadki tego rodzaju stanowią ilustrację naszej energji, przytomności umysłu… czy ja zresztą wiem czego jeszcze?
Zajechaliśmy przed dom murowany, z gankiem spowitym w dzikie wino. Rejent żwawo zeskoczył z bryczki. Na ganku ukazała się dama w szarej sukni, z siwemi włosami i miłą twarzą, na której było znać ślady piękności.
— Patrz, Maryniu! — zawołał rejent — oto jest Fitulski, człowiek, który w ciągu dwu dni więcej złożył mi dowodów przyjaźni, aniżeli inni przez dziesięć lat…
A gdy dama patrzyła na niego trochę zdziwiona, dodał:
— Fitulski, Maryniu, wczoraj konwojował mnie do stacji, pocieszał w strapieniu serdeczniej, aniżeli najbliższy krewny, pomagał mi załatwić interesa, dał mi nocleg i karmił mnie w swoim domu… Przyjmijże go jak… kuzyna…
Mogę powiedzieć, że słuchając tych pochwał, rumieniłem się od stóp do głów. Ale milczałem, gdyż serce było przepełnione oczekiwaniem mojej najdroższej, mojej jedynej, mojej wyśnionej… Zdawało mi się, że widzę przez drzwi jej słodką twarzyczkę, jej ciemne włosy, jej niewinny uśmiech, jej spojrzenie wesołe i pytające…
Weszliśmy do przedpokoju, gdzie zdjąłem palto, a następnie do jasnego saloniku. Nagle osłupiałem… Zdawało mi się, że marzę na jawie…
— Mój serdeczny przyjaciel Fitulski — mówił rejent — moja córka Zofja…
Przede mną stała w białej sukni prześliczna panna: wysoka, zgrabna blondynka z niebieskiemi oczyma i wyrazem niezwykłej powagi w obliczu… No, jednem słowem: zachwycająca panna, która przecież — ani jednym rysem nie przypominała mojej ukochanej, mojej wymarzonej. Tamta panienka, którą widziałem na koźle powozu, którą na wieki pokochałem w czasie jarmarku, tamta — wyglądała całkiem inaczej!…
— Musisz zabawić gościa, kochana Zosiu — odezwała się pani rejentowa. — Ojciec, widzę, odrazu pobiegł do kancelarji, a ja zajmę się obiadem…
Przecudna panna Zofja lekko zarumieniła się, ale rzekła do mnie pewnym głosem:
— Podobno najłatwiej ludzie zaznajamiają się ze sobą na spacerze, więc chodźmy do ogródka…
I popłynęła naprzód jak nieziemskie zjawisko, a ja za nią — odurzony, rozmarzony, pełen wahań i bolesnych przewrotów… w duszy…
W ogrodzie było mnóstwo drzew owocowych, a wszystkie kwitły. Panna Zofja z pomiędzy grusz pokazywała mi diuszesy, bery, kalebasy, winiówki, ananasówki… z pomiędzy jabłoni: renety, kosztele, oliwki, kalwile, glogierówki… Ale ja nietylko nie odróżniałem ich, lecz wcale nie widziałem.
— Pana chyba to nie zajmuje? — zapytała nagle cudna dziewica.
— Przeciwnie, pani — odpowiedziałem, prawie nie panując nad sobą. — W najwyższym stopniu zajmuje mnie każde słowo pani, każdy ruch jej rączki… Zdaje mi się, że już nawet pokochałem drzewa, o których mówi pani z takiem zamiłowaniem. Ale myśl moja zajęta jest czem innem. I może nie obrazi się pani, jeżeli wspomnę o rzeczach nie mających związku z ogrodnictwem…
— O ile zrobi to panu przyjemność — odpowiedziała, zapłoniona jak róża.
(Czułem, że porywa mnie natchnienie…)
— Czy nie wydaje się pani dziwnym — zacząłem — taki zbieg wypadków. Młody człowiek, zdrów przez całe życie, nagle dostaje przypadłości nerwowych… Traci apetyt, chęć do pracy, nie sypia, unika ludzi i tylko marzy… tylko czeka na ukazanie się istoty, której nigdy w tem życiu nie widział…
Panna Zofja, aby ukryć pomieszanie, uklękła i zaczęła rwać fiołki. Lecz słuchała…
— Człowiek ten poszedł do doktora, który — uznał go zupełnie zdrowym, ale jego nerwowe niepokoje uważał za objaw niezwykły.
„Są rzeczy na ziemi i niebie, o których nie śniło się filozofom“ — powiedział doktór do pacjenta i kazał mu wyjechać jak najdalej za miasto na spacer. „Może tam — mówił doktór — może na łonie czystej natury znajdziesz pan ukojenie swych cierpień, na które sztuka lekarska nie ma środków…
(Zeznawałem przed sobą, że opowiadanie moje nie jest zbyt ścisłem: był to jednak dowód, że staje się poetycznem.)
Stosując się do rady genjalnego lekarza — mówiłem dalej — chory pojechał dziesięć… dwadzieścia… trzydzieści wiorst za Warszawę… Nagle pęka mu rower… podróżny o mało nie traci życia… A gdy omdlały z bólu odpoczywa pod krzyżem… przeznaczenie zsyła mu zacnego starca, który nietylko wyciągnął do niego dłoń pomocy, ale jeszcze zaprosił… przywiózł do swego domu, gdzie stęskniony, złamany życiem podróżnik spotyka osobę… Nie!… spotyka anioła, którego widywał w marzeniach, oczekiwał w niepokojach, wyrywał się do niego w samotności… Od tej chwili podróżnik odzyskał sen, spokój, nawet szczęście całego życia. Ta, której szukał…
Zosia podniosła się z klęczek i rzekła:
— Może teraz pójdziemy do pokoju?…
— Pani… ten zrozpaczony a jednocześnie najszczęśliwszy z ludzi…
— Słyszę doktora Biedrońskiego — przerwała mi czarująca istota — musimy tam iść…
— Pani… brakuje mi słów na wypowiedzenie uczuć… Jeżeli jednak nie obraziło cię moje zuchwalstwo, jeżeli nie jestem ci wstrętnym… racz mi dać na pamiątkę jeden z tych fiołków… jeden… jedyny…
Moja najdroższa… moja wymarzona… moje ukochanie… wzięła garstkę fiołków i podając mi je, rzekła:
— Za to, że pan wczoraj pocieszał i uspokoił tatusia…
Najmilsze w życiu kwiatki schowałem do pugilaresu.
— Aniele! — szepnąłem, a Zosia pobladła.
W tej chwili wszedł do ogrodu szpakowaty jegomość, ruchliwy, ale niezgrabny i szorstki, z dużemi wąsami, nieogoloną brodą, podobny do ekonoma na małym folwarku. Zobaczywszy nas, zawołał:
— Zabieram pana warszawiaka do siebie!… Ty, Zochna, idź pomagaj matce, a ja pokażę panu moje muzeum… Jestem Biedroński, tutejszy konował, przez grzeczność nazywany lekarzem…
— Fitulski! — odpowiedziałem, dosyć obojętnie ściskając podaną mi rękę.
Byłem zły jak szatan… Także miał kiedy przywlec się nudny doktór i ciągnąć do jakiegoś tam muzeum, które mnie nic nie obchodzi. No, ale trudno. Jeżeli moja najdroższa musi pomagać matce… Zresztą, nacieszę się nią do końca życia…
Kiedy wyszliśmy na błotnistą ulicę, doktór zaczął wymachiwać rękoma i mówić:
— Panowie warszawiacy nazywacie Kulfonów obrzydliwą dziurą. Ale żaden nie zada sobie fatygi, ażeby sprawdzić, czy to jest naprawdę dziura i czy zawsze była taką… W mojem, nic nie znaczącem muzeum, szanowny warszawiak znajdzie: kamień z bruku, jaki istniał w Kulfonowie jeszcze w XVII wieku; bak, na którym wieszano złodziei; plany dwu łaźni z XVI wieku, z których dziś nie pozostało ani śladu nietylko na gruncie, ale nawet w zwyczajach ludności… Posiadam też rozmaite dokumenta świeckie i kościelne, a między innemi — zabawny wyrok w sprawie o wiarołomstwo. Upewniam szanownego warszawiaka, że dziś żaden trybunał nie zdobyłby się na podobne rozstrzygnięcie kwestji. Albowiem: wiarołomnej żonie kazał ówczesny sąd wyliczyć dwadzieścia rózeg, uwodzicielowi — siedemdziesiąt pięć.
— Oj!… oj!… — syknąłem na myśl o cierpieniach i kompromitacji biednego człowieka.
— A mężowi — ciągnął doktór — mężowi, który pozwolił na wiarołomstwo, kazano…
— Może wypłacić odszkodowanie? — zapytałem z ironicznym uśmiechem.
— A tak, właśnie… kazali mu odliczyć pięćdziesiąt rózeg.
Nie wiem, dlaczego przygoda męża była mi całkiem obojętną.
— Oto nasz dom — rzekł lekarz i zatrzymał się na widok zapłakanej baby, która biegła naprzeciw niemu. — Czego to Wawrzyńcowa? — zapytał.
— O la Boga! — zawołała kobieta — a dyć niechże się pan doktór zmiłuje i podejdzie do mego…
— Co się stało?…
— Rznął mój sieczkę o teraz o… i tak sobie rękę zarznął, że mu chyba wszystkie palce odleciały…
— Bodajże ci trąba spuchła! — mruknął lekarz i pociągnął mnie do sieni swego domu. — Haniu!… Hanko!… — zawołał — przyprowadziłem gościa… Zajmij się nim, bo ja muszę pędzić do tego osła Wawrzyńca…
Doktór zniknął we drzwiach na lewo, a ja… skamieniałem… We drzwiach z prawej strony, odziana w szarą, płócienną sukienkę, stanęła — ta sama niebiańska dziewica, którą pierwszy raz ujrzałem podczas jarmarku, siedzącą na koźle!…
— Niechże pan pozwoli do pokoju — odezwała się głosem, który pozbawił mnie reszty przytomności.
Był to salonik, ozdobiony meblami obitemi amarantowym utrechtem. Lecz na stole, przykrytym serwetą szydełkowej roboty, zobaczyłem kilkanaście rzadkich i gęstych grzebieni, tyleż kawałków żółtego mydła i ze sześć sztuk różnokolorowych wstążeczek.
Ponieważ ciągle milczałem jak posąg zdumienia, więc moja zachwycająca… moja ukochana gosposia zaczęła udzielać mi objaśnień.
— Dziwi pana ten materjał?… Ja myślę! — mówiła dźwięcznym głosem, który sięgał mi do dna duszy. — Otóż widzi pan, papuś chce tutejsze dzieci przyzwyczaić do tego, ażeby się choć raz na miesiąc kąpały. Papuś zbudował dla nich łaźnię, gdzie ja dozoruję dziewczynki, a nasz felczer chłopaków. Które z dzieci dobrowolnie co tydzień przychodzi do kąpieli, otrzymuje za piątym razem grzebień rzadki albo gęsty, stosownie do potrzeby… Po dwu kąpielach każde dziecko dostaje kawałek mydła do domu, a za trzy kąpiele — chłopcy otrzymują ołówki, a dziewczęta wstążeczki… Ale czego pan tak na mnie patrzy? — zapytała trochę zmieszana.
— Czy pozwoli mi pani — rzekłem — opowiedzieć historję, do której nie będą wchodziły ani grzebienie, ani nawet łazienki?…
— Pan myśli, że my takich historyj nie opowiadamy sobie? — odparła. — Po całych dniach mówimy tylko takie; a naszemi małomiasteczkowemi zajęciami bawimy warszawiaków, ponieważ chcemy uchodzić za działaczki społeczne…
— Aniele! — szepnąłem.
Hania spojrzała naprzód na mnie, potem na drzwi drugiego pokoju i odrzekła najnaturalniejszym tonem:
— Zdawało mi się, że pan mówił do kogoś, a tu jest nas tylko dwoje…
Odczułem ironję w tych słowach, ale mówić — musiałem. Niekiedy strumień uczuć jest tak gwałtowny, że porywa i unosi człowieka, choćby go miał rzucić w przepaść…
— Czy zechce pani wysłuchać zadziwiającej historji…
— Ach, owszem, ja bardzo lubię straszne historje! — zawołała panienka, a w jej oczach zapaliły się iskry ciekawości. — Może siądziemy?…
(Uczułem, że skrzydlaty rumak poezji unosi mnie za światy…)
— Znam pewnego młodego człowieka… — zacząłem. — Dość przystojny, względnie zamożny, mający przed sobą karjerę… Koledzy szanują go, zwierzchnicy ufają mu… I nie można powiedzieć, ażeby nie cieszył się życzliwością płci pięknej…
— O, to musi być dobry człowiek! — wtrąciła Hania. — Kobiety lubią tylko dobrych…
— Krótko mówiąc, znajomy mój posiada wszystkie warunki do szczęścia, a jednak szczęśliwym — nie jest… Nie był — chciałem powiedzieć…
— Biedak — westchnęła Hania. — Pewnie mu ktoś umarł… U nas od czasu śmierci mamy, także uciekło szczęście…
— Młody człowiek, o którym mówię, oddawna jest sierotą, więc już oswoił się z tą niedolą. Obecnie cierpiał z innych powodów: tęsknił… Nie chodził do teatru, koncerty rozstrajały go, unikał liczniejszych towarzystw… Ale nadewszystko widok pięknych i młodych kobiet napełniał go niewymownym smutkiem, czuł bowiem, że tylko jedna mogłaby mu dać szczęście, ale tej jednej, tej oczekiwanej, tej do życia niezbędnej — jeszcze nie spotkał…
— Szkoda, że nie pojechał do wód — przerwała moja najdroższa. — Podobno u wód najłatwiej znaleźć taką wymarzoną…
Każde jej odezwanie się było pełne prawdy i tak naiwne, że chętnie upadłbym jej do nóg…
— W tym roku — mówiłem dalej — kiedy na niebie zaświecił początek maja, kiedy z ziemi wyjrzały kwiaty, a wśród gąszczów załkał słowik…
— Ach, jak pan pięknie opowiada! — szepnęła moja jedyna.
— Młody człowiek stał się smutniejszym, aniżeli dotychczas. Nadto ogarnął go niepokój, który wzmagał się z dnia na dzień, zwiastując wielkie nieszczęście, albo nadmiar szczęścia… Wkońcu jednak uległ błaganiom przyjaciół, których zatrwożyła jego bladość, błędny wzrok, bezsenne noce…
— Jak to dobrze, że on sypiał z przyjaciółmi!… Gdyby był sam, mógłby się zabić…
— Sypiał sam, ale koledzy odgadli, że jest chory i gwałtem zaprowadzili go do najsławniejszego lekarza… Doktór zbadał pacjenta i ze smutkiem odpowiedział, że jest to cierpienie moralne, na które medycyna nie ma lekarstwa…
— Ach panie, jeżeli on ma umrzeć, to niech pan lepiej nie kończy…
— Niech pani będzie spokojna: młody człowiek nie umarł, ponieważ doktór kazał mu szukać ratunku na czystem łonie natury…
— Pewnie wysłał go do Ojcowa, albo do Nałęczowa? — zawołała Hania.
— Nie, kazał mu po prostu codzień jeździć rowerem kilkadziesiąt wiorst za rogatki… Kiedy młody człowiek wybrał się na pierwszą wycieczkę, i kiedy już wynieśli mu rower na ulicę, oparł się o siodełko, i z bezdennym smutkiem w sercu pytał: dokąd jechać? poco jechać?… Wtem, nad jego głową przeleciał — biały gołąb. Młody człowiek wsiadł na rower, podążył za ptakiem i — znalazł się na drodze, która prowadziła w te strony… — dodałem ciszej, choć w tej chwili przysiągłbym, że przygoda z gołębiem była prawdziwą. — Przejechał dziesięć wiorst — mówiłem dalej — dwadzieścia… ale tęsknota, zamiast zmniejszyć się, rosła… Nareszcie kiedy zajechał do małego miasteczka, w którem odbywał się jarmark i kiedy jego niepokój dosięgnął tych granic, poza któremi czeka nas tylko śmierć… nagle podniósł oczy i ujrzał powóz, a na koźle — cudnej piękności dziewczę, na widok której jego serce…
— Pan mówi o sobie! — przerwała mi moja wyśniona. — Bo ja przypominam sobie, że widziałam pana wczoraj na jarmarku…
— Pani mnie spostrzegła? — zawołałem, składając ręce.
— Nawet powiedziałam do Zochny Wierzgajłówny: patrz!… patrz, jak ten cyklista jest podobny do Lecha Rzempolskiego… Ale Zochna i jej matka są tak wytworne, że nigdy nie oglądałyby się za żadnym mężczyzną… Zresztą powóz ruszył…
— Powóz ruszył i zostawił mnie w rozpaczy, którą ukoić może tylko śmierć… Na szczęście wdało się w to przeznaczenie, zbliżyło mnie z panem rejentem, którego nie znałem dotychczas i…
— Pan wierzy w przeznaczenie? — zapytała moja najdroższa, moja wyśniona.
— Jakże nie mam wierzyć?… Czyliż moje tęsknoty, moja choroba, przepis lekarza, spotkanie wczorajsze z panią w miasteczku, a wreszcie to, że dziś mogłem opowiedzieć pani moją historję…
Hania pokręciła cudną główką.
— Mnie się zdaje, że ja nie powinnam słuchać tej historji — rzekła, bawiąc się kawałkiem różowej wstążeczki.
— Ale wepchnąć mnie na dno rozpaczy powinna pani? — zapytałem.
— Proszę pana, skończmy to…
— Ale pani nie pogardza mną?… nie nienawidzi?
— Ależ nie!
— Dziś muszę wracać do Warszawy pijany szczęściem, ale uleczony z tęsknoty… O, gdyby pani dała mi jaki talizman, choćby — ten kawałek wstążeczki, do której ma prawo każda dziewczyna…
— Owszem, ale pod warunkiem, że co tydzień będzie się pan kąpał — odparła, podając mi bezcenny upominek.
— Bóstwo moje! — szepnąłem.
— Ach, Boże! — westchnęła — jak to przypomina stare powieści.
Wyjąłem pugilares i otworzywszy go, ażeby schować drogą wstążeczkę, znalazłem — pęczek fiołków, które przed półgodziną darowała mi Zosia.
Muszę wyznać, że w tej chwili jakby drgnęło we mnie złe przeczucie. Ale ponieważ wszedł rejent i zabrał mnie na obiad, więc nie miałem czasu bliżej zastanowić się nad sytuacją.
— A ty, Haniu — zawołał rejent z ulicy — najpóźniej za godzinę przyjdź z ojcem na czarną kawę… Bo nasz kochany gość chce dziś uciekać do Warszawy…
Potem wziął mnie pod rękę i zaczął coś opowiadać o pogodzeniu rodziny chłopskiej, kłócącej się o spadek po ojcu. Ale ja w tej chwili nie miałem ani czasu, ani chęci przysłuchiwać się jego anegdotom, zajęty niesłychanemi wydarzeniami.
Co tu robić?… Droga Zosia, a szczególnie jej ojciec, w niedwuznaczny sposób okazywali mi życzliwość. Pół godziny temu, daję słowo, byłem gotów żenić się z Zosią; uważałem bowiem, iż los ją wskazał mi na małżonkę… Lecz teraz, gdy odnalazłem moją tajemniczą nieznajomą z jarmarku, w osobie Hani, gdy obok czarujących wdzięków poznałem jej szczerość i prostotę, w tej chwili słodki obraz Zosi nietylko zbladł mi w duszy, ale nawet zacząłem pytać samego siebie: czy ona była kiedy tą moją jedyną i wyśnioną, którą kochałem pierwszą i ostatnią miłością?… Czy ja naprawdę ją kochałem?
Okropne położenie!…
Walka, tocząca się w mojej duszy, uległa nowemu zaostrzeniu. Gdy bowiem znalazłem się w domu rejenta, gdym spojrzał na Zosię, która obrzuciła mnie poważnym i rozmarzonym wzrokiem, ocknęły się we mnie wątpliwości. Jużci w łagodnej fizjognomji, w królewskiej postawie i ruchach pięknej Zofji jest coś, co w mojem sercu budzi przedbytowe wspomnienia. Ja nie mogę obojętnie traktować tej niebiańskiej istoty, która nigdy… nigdy… nie była mi obojętną.
A kiedy siedliśmy do obiadu, kiedy najdroższa dziewczyna wybierała dla mnie najlepsze kąski, gdy rumieniła się na każdą moją uwagę, musiałem zapytać sumienia, czy ja w rzeczy samej kocham Hanię i czy moje uczucie dla niej nie jest zwykłym hołdem, jaki mężczyzna składa każdej pięknej kobiecie?…
Co robić?… co robić?… Co za niesłychana sytuacja!…
Obiad skończył się, a ja, przypomniawszy sobie, że niebawem doktór przyjdzie z Hanią, zapytałem swego serca, jak powinienem zachowywać się wobec tych dwu tyle drogich mi, a tak różnych kobiet?… Która z nich powinna zostać moją małżonką, a która siostrą?… choć nie wątpiłem, że obie były dla mnie siostrzanemi duszami.
Kto zresztą wie, czy w przedbytowej krainie, owa doskonała istota, zwana przez poetów „androgyne“ składa się nie z dwu, lecz z kilku dusz ludzkich: jednej męskiej i dwu lub więcej kobiecych?
Gdyby tak było, gdyby fizjologja zdarła kiedyś zasłonę z tej tajemnicy, nasze dzisiejsze pojęcia o miłości i małżeństwie musiałyby się bardzo zmienić!
Kiedy w takich tonąłem myślach, odezwał się nagle rejent:
— Oho, coś się stało!… idzie doktór sam i jakiś rozhukany…
— Nie lubię tej jego miny — dodała rejentowa.
— Doprawdy, że pan doktór wygląda na rozdrażnionego — wtrąciła spokojnym głosem moja najdroższa, moja wyśniona Zosia.
W tej chwili wpadł doktór. Jego ruchy były gwałtowniejsze i bardziej szorstkie, aniżeli kiedym widział go po raz pierwszy.
— Witam państwa… witam! — zawołał, nikomu nie podając ręki. — Moja Zochno, może wpadłabyś na chwilę do Hani, bo ona cię bardzo potrzebuje…
— Stało się jej co? — zapytała, blednąc, Zosia.
— Tak… tak… Ale to nic wielkiego… Trochę sparzyła się…
— Boże… Boże! — szepnęła Zosia.
— Mówię ci, że to nic — odparł doktór. — Idź do niej natychmiast i powiedz, że i ja zaraz wrócę…
Zosia wybiegła. Rejent z żoną niespokojnie spojrzeli po sobie.
Doktór parę razy przeszedł się po pokoju, coś mruczał, machał rękami… Nagle stanął przede mną i szorstkim tonem zapytał:
— Cóż, panie warszawiaku, jak to było z tym rozpaczającym młodym człowiekiem, któremu doktór kazał szukać zdrowia na łonie pięknej natury?…
Zdumienie moje było tak wielkie, że nie mogłem odpowiedzieć ani słowa.
— Milczysz pan?… Więc nawet nie dowiemy się, jak wyglądał ów gołąb, który wskazał panu drogę do nas, do Kulfonowa?…
Milczałem jak posąg gniewu i tylko piorunującemi spojrzeniami karciłem impertynenta.
— Cóżto znaczy, kochany doktorze? — wmieszał się rejent. — Mówisz tak, jakbyś miał co przeciw naszemu gościowi…
— Ta!… ta!… ta!… Piękny gość… Ależ to skończony bałamut, który oświadcza się pannom już w pięć minut po zaznajomieniu się z niemi.
Na twarzy rejenta błysnęło przykre rozczarowanie…
— Skądże ty wiesz, że on się oświadcza… a właściwie… wypowiada uczucia życzliwości?…
Włosy stanęły mi na głowie, tem bardziej, że i rejentowej zaczęły drgać powieki. Czyliby i Zosia powtórzyła rozmowę ze mną swoim rodzicom?…
— Jakto, skąd wiem?… Przecież powiedziała mi Hania, że blagował jej o tęsknotach, nazwał ją aniołem, zażądał wiecznej pamiątki…
— No, fiołki nie są wieczną pamiątką… To do niczego nie obowiązuje — odezwała się rejentowa.
— Nie fiołki, tylko wstążeczkę wziął od niej…
— Ależ fiołki…
Myślałem, że oszaleję. Więc obie zdradziły moje — że tak powiem — incognito!…
— Panie doktorze — odezwałem się — rozmowy, jaką miałem z córką pańską, którą czczę i podziwiam za jej społeczną działalność, rozmowy tej nie mam potrzeby zapierać się przed nikim… Tak jest, nazwałem pannę Hannę aniołem, za to, że opiekuje się biednemi dziećmi i prosiłem ją na pamiątkę choćby o kawałek wstążeczki, ponieważ nie mam zwyczaju wozić ze sobą sztambuchów… Jeżeli to uważa pan za obrazę dla siebie, jestem gotów dać wszelką satysfakcję… Adres mój zna pan rejent…
A was — rzekłem, zwracając się do obojga rejentów — a was, szanowni i czcigodni państwo… żegnam… Raczcie wierzyć, że chwilowa znajomość z wami będzie dla mnie najpiękniejszem wspomnieniem, które poniosę do trumny…
Głos mi zadrżał… Ukłoniłem się rejentostwu, wyszedłem do sieni i schwyciwszy palto, wybiegłem na ulicę w stronę poczty.
— Fitulski… stój!… wróć się!… — wołał za mną poczciwy rejent.
Ale ja nawet głowy nie odwróciłem. Serce pękało mi na myśl, co powiedzą o mnie Zosia i Hania, gdy powtórzą między sobą rozmowę, jaką miałem z każdą z nich.

W pół godziny później leciałem ekstrapocztą w stronę stacji, kipiący gniewem na wszystkich doktorów i na tego z Kulfonowa i na tego z Warszawy, który kazał mi wyjeżdżać na spacery za miasto. Jak można było proponować tego rodzaju system leczenia i narazić mnie na tak ciężkie nieprzyjemności!
Czy on myśli, że podobna awantura nie rozstroi mi nerwów gorzej, aniżeli niesypianie?
Ale i panny z prowincji są też wyborne… Gdybyś jej grzech śmiertelny opowiedział, ona zaraz musi powtórzyć rodzicom!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.