Ze wspomnień cyklisty/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Ze wspomnień cyklisty
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Strapiony ciężkiem położeniem, stęskniony za domem, zwróciłem oczy w stronę Warszawy i wpatrywałem się, wpatrywałem… Po chwili, na białej wstędze szosy zauważyłem jakiś punkt ruchomy, który szybko zbliżał się w moim kierunku. Co to być może?… W każdym razie nie wóz i nie powóz… A może to który z kolegów cyklistów?… Także nie. Więc wpatrzyłem się jeszcze lepiej i poznałem, że jest to — samochód najnowszej budowy, a raczej nie samochód, ale — zupełnie nowa, dotychczas nieznana machina, do jazdy na gościńcach.
Wynalazł ją ów chłopak — mechanik, którego kształciłem na mój koszt w kraju i zagranicą, zapomniawszy, że chciał mi ukraść klucz angielski do muter. Wychowaniec mój był nietylko genjalny, lecz i wdzięczny: machinę bowiem, wynalezioną przez siebie, nazwał, jak to już wspomniałem, na moją cześć — „Systemem Fitulio.“
No i patrzcie, a ja myślałem, że to było marzenie!… Tymczasem jest to realna machina, która cichutko zbliża się, a gdy siadłem do niej — równie cicho i bez wstrząśnień wiezie mnie do Warszawy.
Założyłem ręce pod głowę, wyciągnąłem się, przymknąłem oczy i jadę, wciąż jadę, a raczej płynę. Jakiż to cudowny system komunikacji i jak powinna być mi wdzięczną ludzkość, że wykształciłem dla niej podobnego wynalazcę! To jeszcze nic, że jadę, ale jadę tak szybko, że w niecałe pół godziny jestem w Warszawie. I przez ten czas kiedy zastanawiam się, ile ja wiorst przejechałem… czuję, że cudowna machina nietylko przywiozła mnie do domu, ale nawet zaniosła na drugie piętro i położyła na mojej szerokiej, wygodnej sofie…
„— Rózia… Rózia!…“ — mimowoli zawołałem, ale gałgan dziewczyna i tym razem nie przyszła. Bardzo dobrze, niech nie przychodzi. Wolę rozmyślać o nowo wynalezionej machinie, o chłopcu, którego na mój koszt wykształciłem, i o niespożytych usługach, jakie złożyłem ludzkości, a przynajmniej własnemu społeczeństwu.
Wtem patrzę… wychodzi z drugiego pokoju jakaś elegancka dama w średnim wieku: blada, smutna, czarno ubrana… Spogląda na mnie załzawionemi oczyma i szepcze:
„— Szlachetny filantropie!… Chciałeś zakładać ochrony dla podmiejskich uliczników, przebaczałeś kobietom kradnącym kartofle, zbierałeś po miasteczkach genjalnych chłopców, ażeby ich wykształcić na wynalazców, opiekowałeś się podróżującymi chłopami, pragnąłeś leczyć tyfoidalnych, ubolewałeś nad niechlujstwem ludu wiejskiego, miałeś łzy nawet dla dręczonych jastrzębi… Ale gdy ciebie samego spotkała na szosie katastrofa, kiedy sam zwróciłeś się z prośbą do półdzikiego chłopa — nietylko odmówiono ci pomocy, ale nawet drwiono z twego nieszczęścia i z twoich odezwań się pełnych słodyczy…
„Oto masz dowód, że człowiek inteligentny nie powinien wdawać się z chamami, którzy nigdy nie potrafią ocenić jego serca, a zawsze opuszczą w dniu potrzeby!…“
„— Więc cóż mam robić?“ — zapytałem pobladłemi usty.
„— Przedewszystkiem unikaj tego, co rozmaici aferzyści nazywają — czynami… Czyny — dobre są dla pospólstwa, ale nie dla wyższych dusz, do jakich ty należysz. Natomiast naucz się pisać wiersze i wypowiadaj w nich to, co czujesz za miljony… Pięknie mówić i pięknie pisać — oto jedyna rola godna ciebie…“
Wtem nad moją głową rozległ się krzyk, na który od stóp do głów zadrżałem:
— Panie Rzempolski!… panie Rzempolski!…
Co to znaczy?… Ostrożnie zacząłem uchylać powieki… Gdzie ja jestem?… Więc nie w moim pokoju?… nie na szerokiej sofie?… Nieba!… Ależ ja jestem w otwartem polu i leżę na kopcu granicznym!… Obok mnie — zepsuty rower, a nade mną bryczka, z której wychyla się jakiś jegomość w płóciennym kitlu i wrzeszczy:
— Panie Rzempolski!… panie Rzempolski!…
Usiadłem, jakby mnie podrzuciła sprężyna i w okamgnieniu odzyskałem przytomność. Ja wcale nie jeździłem nowo-wynalezioną machiną do Warszawy, wcale nie byłem w mojem mieszkaniu, nie leżałem na mojej wygodnej sofie, nie rozmawiałem z dystyngowaną damą w średnim wieku… Ja poprostu zasnąłem tu, obok szosy, na kopcu i spałem… spałem pierwszy raz od tygodnia!…
O kochany doktorze!… o genjalny doktorze, którego przepis wrócił mi zdrowie… No, chociaż miałbym nierównie więcej do zawdzięczenia doktorowi, gdyby mi się nie zepsuł rower…
Wszystkie te myśli, długo ciągnące się w opowiadaniu, przeleciały mi przez głowę w ciągu sekundy… Miałem umysł tak świeży i wypoczęty, że nietylko logiczne kombinacje zapalały się we mnie z szybkością błyskawic, ale prócz tego, zrobiłem kilka ważnych spostrzeżeń, z równie zadziwiającym pośpiechem.
Przedewszystkiem — na koźle bryczki siedział woźnica z fioletowym nosem i pijacką fizjognomją. Cham ten przypatrywał mi się z uśmiechem impertynenckiej życzliwości, jakby chciał powiedzieć:
„My się znamy nie od dzisiaj!…“
Znamy się?… Skąd? gdzie? kiedy?… Także znajomość — z pijaczyną, który ledwo trzyma się na koźle…
Powtóre — jegomość w płóciennym kitlu i ryżowym kapeluszu był to człowiek nieduży, siwiejący blondyn, miał bardzo uczciwy, bardzo sympatyczny wyraz twarzy, na której jednak przebłyskiwał szczególny odcień: obawy, czy nieufności?… Mnie się obawia?… mnie nie ufa?…
I te spostrzeżenia trwały nie dłużej aniżeli sekundę. Tak wściekle wypoczęty miałem umysł!…
Tymczasem dziwny jegomość w kitlu mówi do mnie:
— Przypominam się… Jestem rejent Wierzgajło z Kulfonowa, a mam przyjemność rozmawiać z panem Rzempolskim?…
Podniosłem się z górki, syknąłem z bólu, roztarłem nogę potłuczoną i rzekłem:
— Byłbym prawdziwie szczęśliwy, gdybym mógł nazwać się znajomym panu dobrodziejowi — Rzempolskim, bo zapewne poratowałby mnie pan w mojej niedoli… Lecz niestety!… nie jestem Rzempolskim, tylko Fitulskim.
Szpakowaty jegomość klasnął w ręce.
— Z którychże to?… Jak na imię pańskiemu ojcu?…
— Teodor — odparłem, coraz mocniej zdziwiony.
— No, więc pan jesteś cioteczno-rodzonym siostrzeńcem mojej małżonki, z domu Fafulskiej… O Krystynie Fafulskiej musiałeś słyszeć…
— Ja nie jestem Fafulski, tylko Fitulski…
— A a a… Fitulski?… — powtórzył jegomość.
— Niech pan dobrodziej wyobrazi sobie — mówiłem z energją rozpaczy — że dziś o dziesiątej wyjechałem z Warszawy — tu, w tem miejscu, zepsułem rower i potłukłem się, a gałgan chłop, z tamtej chaty, odmówił mi wszelkiej pomocy… Nawet koni do stacji nie chciał mi wynająć, chociaż byłem gotów dobrze zapłacić…
Rodzina złego chłopa stała o paręset kroków od nas, przed zagrodą. Jegomość kiwnął w ich stronę ręką, a po chwili przybiegł tęgi, dwudziestoletni chłopak.
— Powiedz ojcu — rzekł rejent — że ten pan wcale nie jest Rzempolski, nawet nie zna Rzempolskiego… Więc niechaj stary da konia i wóz, a pan zapłaci wam do stacji, no — ile?… Dwa ruble!… Zgoda?…
— Owszem — odpowiedziałem, choć zamiast dwu rubli, wolałbym niegodziwemu chłopu dać ze dwadzieścia kijów…
Wyrostek pobiegł do zagrody, a rejent, usiadłszy w bryczce, począł badać mnie prawie jak sędzia śledczy.
— Ja także — mówił — znam trochę klub warszawskich cyklistów… Widziałem kiedyś wiceprezesa… Jakże on się to nazywa?…
— Fertner…
— O to… to… Miły człowiek!… A ten wasz kapitan… jakże mu tam?…
— Może Leppert?…
— Leppert… Leppert… To chwat człowiek!… — wykrzykiwał rejent. — Pan Fertner, jeżeli się nie mylę, to taki niski, gruby, brunet…
— Ale gdzież znowu!… — zaprzeczyłem. — Pan Fertner jest wysoki, dzielnie zbudowany blondyn…
— Przepraszam… w głowie mi się pomieszało!… Pan Fertner, zdaje się, mieszka gdzieś na Senatorskiej?… — badał dalej rejent.
— O ile wiem, mieszka tuż obok Sewerynowa… — odparłem już trochę zirytowany.
— Przepraszam… stokrotnie przepraszam za moją nieuwagę!… — wołał rejent, potrząsając mnie za rękę. — Ale stary jestem… skłopotany… więc nieraz mówię sam nie wiem co…
Chciałem potwierdzić, alem ugryzł się w język, a tymczasem rejent prawił dalej:
— Z przyjemnością wziąłbym pana do swojej bryczki, a chłopak wiózłby za nami rower… Ale, widzi pan — dodał tajemniczo — parę dni temu uciekł z więzienia Olejarek… Wie pan, ten sławny rozbójnik… Policja szuka go po wszystkich kątach, więc, gdyby nas spotkał jaki oddziałek a zaczepił o legitymacje, mógłby pan znaleźć się w kłopotliwem położeniu, no i ja z panem… A tymczasem ja jadę do Warszawy, i muszę być tam na szóstą, choćby pioruny biły…
— Ja mam przy sobie książeczkę legitymacyjną i bilet na rower — odparłem, ciągle dziwiąc się.
— A to dobrze!… bardzo dobrze… Ale pan dobrodziej śmiały!… — zaczął jegomość z innej beczki. — Taki kawał drogi puszczać się, gdy Olejarek uciekł z więzienia…
— Cha!… cha!… — wybuchnąłem szyderczym śmiechem. — A niechże tu przyjdzie ten pański Olejarek i niech mnie zaczepi!… Dostanie taką kulę w łeb…
— Pan dobrodziej masz broń? — pytał ciekawie rejent.
— Sześciostrzałowy rewolwer amerykański…
— I nie lękałbyś się pan Olejarka?…
— Nawet trzech…
— I legitymacje ma pan w porządku?
— Przecież powiedziałem…
Klasnął w ręce i podskoczył na bryczce.
— W takim razie niech pan siada i jedzie ze mną, a chłopak przywiezie za nami rower…
Ponieważ w tej chwili chłopak nadciągnął z wozem, więc rejent kazał mu wziąć maszynę, a mnie zaprosił do bryczki.
— Zawdy na mojem stanęło!… — mruknął furman z fioletowym nosem. Zaciął konie i wjechał na piaszczystą drogę boczną, która prowadziła do stacji kolejowej.
— Nie pyskuj!… — Walek, nie pyskuj, kiedy cię nie pytają — zgromił go rejent. — Co to tam widać na szosie?…
— Dwa Żydy! — odparł furman.
— Jędrek! — zwrócił się rejent do jadącego za nami chłopaka — trzymaj się synku bryczki jak ślepy sznura!… A kłonicę dobrą masz?… Bo pamiętaj, że Olejarek…
— Co nam to zrobi Olejarek? — wrzeszczał za nami chłopak. — On ino czypia się takich, co duże pieniądze mają przy sobie…
— Żeby ci język wykręciło!… — mruknął rejent.
Zacząłem przypuszczać, że jegomość wiezie pieniądze, może nawet grube… Ażeby go uspokoić, odezwałem się:
— Kto nas tu zaczepi, panie dobrodzieju?… Biały dzień… droga, wprawdzie piaszczysta, ale prosta jak strzała…
— Ze trzy wiorsty będzie szła przez las… — wtrącił rejent.
— Chociażby! — odparłem. — Przecież jedzie nas czterech… ja mam rewolwer…
— A ja to nie?… — odezwał się znowu rejent.
— No więc widzi pan… Ażeby nam dać radę, trzeba z dziesięciu napastników, a przecież tylu dziś skupić się nie może, jeżeli ściga ich policja…
— Dałby Bóg, ażeby pan miał rację! — mruknął rejent, już nieco spokojniejszy.
Mój nowy przyjaciel i protektor stanowczo miał ćwieka w głowie. W pierwszej chwili — jego pytania i obawy bawiły mnie tak, że z trudnością powstrzymywałem się od śmiechu. Wnet jednak przypomniałem sobie, że nie dawniej jak wczoraj i onegdaj, ja sam dopuszczałem się podobnych dziwactw, a między innemi — lękałem się — obłąkania. Czemże zaś ma być gorszą obawa przed Olejarkiem, aniżeli przed bzikiem?…
Te uwagi pohamowały moją wesołość i rozbudziły współczucie dla zacnego rejenta. Więc, ażeby jego myśli odwrócić w innym kierunku, zapytałem:
— Pan dobrodziej zna chłopa, który w tak niegodny sposób odmówił mi pomocy?…
— Znamy go i jeszcze jak! — odezwał się furman, przyczem odwrócił do mnie głowę i znowu mrugnął, jak na starego znajomego.
— Walek, nie pyskuj, kiedy cię nie pytają! — krzyknął rejent. A ja pomyślałem, że zrobiłby jeszcze lepiej, gdyby tak — czemś twardem — skrobnął przez łeb zuchwałego poganiacza. Bo i z jakiej racji ten pijaczyna mruga na mnie?… skąd może mnie znać?… gdzie mnie widział?…
— Chłopa tego znam od piętnastu lat — mówił rejent. — Nazywa się Mateusz Dzięgiel…
— Na imię mu Maciek — wtrącił furman.
— Walek! oducz ty się tego pyskowania, kiedy cię nie pytają! — zawołał rejent tak strasznym głosem, że furman mocniej zaciął konie i trząsnął głową ze złości, ale umilkł, tym razem na dłuższy czas.
Cóżto za nieznośna figura!
— Ten Dzięgiel musi być złym człowiekiem — odezwałem się. — Jak można odmawiać pomocy podróżnemu, w dodatku prawie skaleczonemu…
— Chłop źle uczynił, ani słowa — rzekł rejent — ale nie bez powodu. Pan dobrodziej jesteś trochę podobny do niejakiego Rzempolskiego, który także był blondyn, tęgo zbudowany i jeździł na rowerze… No a Dzięgiel wścieka się, ile razy wspomni o kimkolwiek z Rzempolskich.
— Cóż oni mu zrobili takiego? — zapytałem.
Bryczka powoli sunęła po piaszczystej drodze. Rejent uniósł się na siedzeniu, spojrzał przed siebie i za siebie, a nie dostrzegłszy nic podejrzanego, zaczął mówić:
— Nie wiem, czy pan zauważył, że istnieją rodziny będące jakby wcieleniem przymiotów albo wad ludzkich. Ja naprzykład znam jedną rodzinę muzykalną, dwie karciarskie, jedną pobożną, jedną oszczędną i tak dalej. Otóż rodzina państwa Rzempolskich jest wcieleniem historyczności — dodajmy: fałszywej i obłudnej.
U nich wszystko jest historyczne. Dzieci nazywają się: Rzepichami, Krakami, Bolesławami; sprzęty są odziedziczone po Piastach, Jagiellonach i Sasach. Mają zegar nienakręcany od chwili, w której Jan Kazimierz postanowił abdykować (ten sam zegar nie nakręcał się od dnia wyjazdu Stanisława Augusta), posiadają pióro Napoleona, papierośnicę Batorego, samowar Kościuszki i im podobne autentyki.
Oprócz historycznych sprzętów państwo Rzempolscy mają jeszcze mnóstwo historycznych wspomnień, do których stosują najzwyklejsze wypadki życia. Pewnego dnia, gdym trafił do nich na obiad, zawiadamia nas pani domu, że — nie będzie pieczeni. Zwyczajna gospodyni powiedziałaby: nie będzie pieczeni, bo nie dostaliśmy mięsa. Ale pani Rzempolska objaśniła to w taki sposób:
— Nie będzie pieczeni, ponieważ dziś mamy rocznicę zgonu Jana Zamojskiego.
Innym razem ogłosiła pani, że kartofle będą nieomaszczone z powodu rocznicy ucieczki Henryka Walezego, lecz gdy w chwilę później kucharka znalazła kawałek słoniny i podała kartofle omaszczone, pani, z najlepszą miną, oświadczyła, że będą jedli kartofle tłuste, ponieważ w tym dniu przypadają urodziny Rzepichy — małżonki Piasta.
Tacy to państwo osiedli, w roku zeszłym, na letniem mieszkaniu, niedaleko Dzięgielówki i zaznajomili się ze wszystkimi sąsiadami. Dzięgiel, chłop ambitny, bardzo prędko zaprzyjaźnił się z nimi na życie i śmierć. Naprzód bowiem pochlebiało mu, że państwo z Warszawy nazywają go bratem, a jego żonę — siostrą, a powtóre całkiem stracił rozum, gdy od pana Rzempolskiego dowiedział się, że Dzięglowie za czasów Piasta i Rzepichy byli senatorami a schłopieli dopiero skutkiem najścia do kraju Żydów i Niemców.
— Dlatego zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, że dobry obywatel nie powinien nic kupować ani od Żydów, ani od kolonistów Niemców! — zakończył stary Rzempolski.
— A kiedy u Żydów taniej — odparł Dzięgiel.
— Nic, że taniej. Kupuj drożej, ale od swoich.
— A jeżeli nie kupimy siana od Niemców, to trzeba jechać aż o dwie mile drogi — dorzucił Dzięgiel.
— Jedź o dwie mile, a od Niemców nie bierz! — odpowiedział Rzempolski.
Słuchałem tych teoryj, milcząc. Ale kiedy raz pani Rzempolska wytłomaczyła Dzięglowi, że 15-go lipca, jako w rocznicę bitwy pod Grunwaldem, żaden uczciwy obywatel nie powinien pracować (a lipiec na wsi to miesiąc najszaleńszej roboty), nie mogłem już wytrzymać i odezwałem się:
— Nie wiem po jakiego djabła cieszymy się z Grunwaldu, skoro w tej bitwie Polacy naprawdę nic nie zyskali… Usunęli Krzyżaków, ażeby zrobić miejsce Hohenzollernom…
Gdy to powiedziałem, pani Rzempolska wpadła na mnie z furją i oświadczyła, że jestem — złym obywatelem.
Od tej pory nikt z rodziny Rzempolskich nie kłaniał mi się, ja przestałem u nich bywać, a jednocześnie sympatja, jaką miał dla mnie Dzięgiel, ochłódła.
— To niedobrze — powiedział raz chłop do mojej żony — to niedobrze, że państwo Rzempolscy gniewają się na pana rejenta… Państwo Rzempolscy to ho!… ho!…
Wzruszyłem ramionami i postanowiłem czekać, co będzie dalej. Nie nudziłem się też zbyt długo, ledwie do jesieni, i doczekałem takich nowin:
Wyjeżdżając z letniego mieszkania do Warszawy, państwo Rzempolscy umówili się z Dzięglem, że on przetransportuje im rzeczy za osiem rubli. Ponieważ jednak Żyd z Kulfonowa zgodził się za siedem rubli i pół, więc wzięli Żyda, a Dzięgla zostawili na koszu. Skrzywdzili go na osiem rubli — jak mówił chłop.
W kilka dni po wyjeździe historycznej rodziny, pomiędzy chłopami i kolonistami, dotychczas żyjącymi zgodnie, wybuchły tak gwałtowne niesnaski, że ktoś podpalił kolonistę Szperlinga, a zato kum Dzięgla i jego brat cioteczny — poszli do kryminału.
Po tych wypadkach Dzięgiel wyglądał jak odurzony. Nietyle chodziło mu o brata i kuma podejrzanych o podpalenie, ile o to, że państwo Rzempolscy, aby oszczędzić sobie pięćdziesiąt kopiejek, dali zarobek Żydowi, nie jemu.
— Ja przecie wiem — mówił chłop — że Żyd jest człowiek i także jeść potrzebuje; i nie o to mi idzie, że wziął siedem i pół rubla… Ale nie mieści mi się w głowie, że tak zrobili ze mną państwo Rzempolscy… Przecie oni mnie nazywali bratem, przecie mówili, że Dzięglowie i Rzempolscy to jedno, przecie tłomaczyli bez cały kwartał, że jak się nie będziemy trzymać kupy, to zostaniemy żydowskimi i niemieckimi parobkami… No i widzicie, jak się trzymali kupy!
Tymczasem Dzięgla czekała większa niespodzianka. Pewnego dnia w aptece powiedziano mu, że pani Rzempolska i pan Rzempolski i panienki, które przebierały się za starolechickie dziewoje, że wszyscy oni, ile razy było im potrzeba, kupowali u Żydów, nietylko tkaniny, igły i nici, ale nawet cukier, herbatę i pieczywo, pomimo że w Kulfonowie była chrześcijańska piekarnia i sklep kolonjalny.
I jeszcze nie koniec: w tym samym bowiem czasie Dzięgiel dowiedział się, że młody pan Rzempolski niejednokrotnie jeździł rowerem do kolonistów i nietylko kupował u nich masło, ale mówił im, że Niemcy są czystsi od naszych chłopów, co zresztą jest prawda.
— Więc to tak u państwa — skarżył się rozgoryczony Dzięgiel — że szlachcic może brać od Niemców masło i jeszcze wydziwiać na chłopów, ale chłopu nie wolno od kolonistów nawet siana kupić dla bydlątek? Państwo mówią, że Żydy są chytre, ale ja powiem, że niejeden pan to i Żyda przeskoczył.
A chwilę pokiwawszy głową i podumawszy, dodał:
— I ja głupi poswarzyłem się z Moszkiem i z Szapsią, a mój kum i mój brat poszli do kryminału za Śperlinga!…
Od tej pory w sercu chłopa zagnieździła się i rozrosła nienawiść do Rzempolskich, której skutki widziałeś pan po sobie. Nie chciał panu dać pomocy, ponieważ wydało mu się, żeś pan podobny do młodego Rzempolskiego. A kiedy teraz przejeżdżałem około zagrody, Dzięgiel wyszedł, pokazał mi, że pan leżysz na kopcu i powiedział:
— Niech go pan rejent uprzątnie stąd, Rzempolszczaka, bo jak mi co do głowy uderzy, złapię siekiery i zgładzę pieskie nasienie…
Chłopami nie można się bawić, panie Fa… Fa…
— Fitulski — wtrąciłem.
— Tak!… tak!… panie Fitulski — kończył rejent — chłopami bawić się nie można, to niebezpieczna zabawka… No, dzięki Bogu, mamy tedy i las!…
Istotnie wjechaliśmy do lasu. Rosły w nim przeważnie sosny stare i wielkie, choć nie brakło młodych sosenek, lip dziwacznie powyginanych i krzaków. W głębi, po jednej i po drugiej stronie gościńca, było widać piaszczyste wzgórza.
— Jędrek… a jesteś tam? — zawołał rejent.
— Jestem!… jestem!… — odpowiedział jadący tuż za nami chłopak.
— Walek, uważaj — mówił rejent. — Nie myśl djabli wiedzą o czem, tylko oglądaj się na prawo i na lewo, ażebyś… ażebyś nie wjechał na korzeń i nie wywrócił. Szczególny las!…
Do tej pory nic osobliwego nie zauważyłem w tym lesie, lecz gdy rejent nazwał go „szczególnym,“ spostrzegłem na urwistym pagórku sosnę pochyloną w tak dziwny sposób, jakby nam się przypatrywała. Potem zobaczyłem drugą, garbatą sosnę, obok małej sosenki i zdawało mi się, że jest to babka z wnuczkiem. Na lewo od drogi dwie sosny coś sobie szepczą do ucha, a na prawo — znowu jakaś grupa familijna: wysoka sosna — niby mąż, niska a gruba — niby otyła żona, przed nimi mała sosenka — niby dziecko, a za nimi krzak jałowcu — niby piesek…
Wjechaliśmy na szczyt wzgórza, a jednocześnie rejent zawołał:
— Patrzaj!… patrzaj!… kogo tam widać?…
— Jakieś dwa idą, z miejska odziane — odparł niechętnie furman.
— Jędrek, pilnuj się!… — wrzasnął rejent. A potem rzekł do mnie zniżonym głosem:
— Miej pan rewolwer w pogotowiu… Nie podobają mi się tamci dwaj…
— To nasz rzeźnik i organista… — wtrącił furman, przypatrzywszy się uważniej.
— Nie łżyj Walek… nikt ci za to nie zapłaci… — ofuknął rejent.
— Przecie nie łgam… Rzeźnik i organista…
— Ich szczęście — mruknął rejent, ściskając krótki rewolwer dużego kalibru.
Dwaj podejrzani o niebezpieczne zamysły minęli nas i nietylko przywitali życzliwie, ale nawet uśmiechnęli się.
— Nareszcie!… — zawołał rejent, uderzając się w kolano. — Już i las się kończy. A ja tam zawsze będę dziękował Bogu, że obeszło się bez awantury…
— Co ta mogło być!… — mruknął furman.
— Nie pyskuj Walek, kiedy cię nie pytają — krzyknął rozweselony rejent.
— Ale pan rejent z Dzięglem jest znowu w dobrych stosunkach — odezwałem się.
— Stara znajomość, nie byle co ją zerwie — odpowiedział rejent. — Byłbym przysiągł, że któremu z tych dwóch gałganów będę musiał strzelić w łeb!…
Niedobrze jest z poczciwym rejentem… — pomyślałem i rzekłem głośno:
— Czy wolno wiedzieć, w jaki sposób pozyskał pan ufność tego dzikiego chłopa?…
— Dzięgla? — spytał rejent. — W bardzo prosty sposób. Naprzód — nigdy go nie oblagowywałem, co niekiedy trafia się panom z inteligencji… A powtóre — w stosunkach z nim i wogóle z chłopami nigdy nie narzucałem moich upodobań, lecz zawsze starałem się służyć ich własnym interesom.
Dzięglowi naprzykład, raz dałem garniec dobrych kartofli do sadzenia… Drugi raz ostrzegłem go, ażeby nie kupował ziemi od aferzystów… Innym razem moja córka wyleczyła Dzięglową z febry… A przy każdej sposobności powtarzam każdemu chłopu: im więcej włożysz w ziemię nawozu i pracy, tem większe będziesz miał dochody…
— A moralnego wpływu pan rejent nie stara się wywierać na nich? — spytałem.
— Pan myśli, że wskazywanie chłopu drogi do dobrobytu to wpływ niemoralny? Proszę pana — mówił, kiwając głową — z długoletniej praktyki mogę zapewnić, że gdy chłop nie lęka się głodu, ma porządną chatę i coś niecoś gotowizny, to zaraz prenumeruje „Gazetę Świąteczną“ albo „Zorzę,“ kształci dzieci i staje się tak dobrym obywatelem jak my dwaj… Wprawdzie nie deklamuje, nie blaguje, ale obywatelem jest.
Nagle poczciwy rejent zaczął znowu klaskać w ręce i zawołał:
— Stacja!… patrz pan, nasza stacja!… Walek dostanie ode mnie złotówkę a Jędrek dwadzieścia groszy…
Słuchając tych wykrzykników, nie mogłem opanować zdziwienia.
— Pan rejent zawsze jest tak… wzruszony w podróży?… — zapytałem.
Bystro popatrzył na mnie i odparł z uśmiechem:
— Chcesz pan powiedzieć, czy zawsze w podróży zachowuję się jak kandydat do Jana Bożego… Wcale nie!… Wyjeżdżam z domu przynajmniej raz na tydzień i podróżuję jak wszyscy ludzie. Ale dziś… Mój panie, od dwu dni biegam rozdrażniony, jak kot z pęcherzem, dwie noce nie spałem i ciągle trapiły mnie przeczucia, że dziś do stacji nie dojadę bez wypadku… Rozumie pan?…
— Najzupełniej rozumiem!… — odpowiedziałem z głębokiem przekonaniem. — Ja także przez kilka nocy nie spałem i ciągle zdawało mi się, że zwarjuję…
— No, tośmy obaj z tego samego pułku!… — zawołał rejent. — Chociaż, powiem panu, że jeżeli w tych dniach nie oszalałem, to muszę mieć tęgą głowę…
Zaczynałem nietylko rozumieć, ale i odczuwać stan duszy rejenta. Musiał mieć jakiś djabelny kłopot, z którego wypłynęły wszystkie ekscentryczności.
Bryczka zaturkotała po bruku i w chwilę później wysiedliśmy przed stacją. Rejent był jak odrodzony: poklepał pijaczynę furmana, Jędrkowi, zamiast obiecanych dwudziestu groszy, dał złotówkę i krokiem młodego chłopaka pobiegł do dworca.
Ja także zapłaciłem Jędrkowi obiecane dwa ruble, oddałem zepsuty rower posługaczowi i nareszcie ofiarowałem pół rubelka pijaczynie Walkowi, słusznie myśląc, że im mniej mu dam, tem on mniej przepije.
Fioletowonosy furman zdjął czapkę i kłaniając mi się, rzekł:
— Ja jakiem ino zobaczył na kopcu, zaraz poznałem wielmożnego pana i powiedziałem panu rejentowi, że trzeba odwieźć pana do stacji.
— Poznałeś mnie? — odparłem zdziwiony. — A gdzieżeś mnie pierwej widział?…
— Przecie na jarmarku w miasteczku widziałem pana i pan mnie. I jeszcze patrzył się wielmożny pan we mnie, jak w cudowny obraz…
— Ja?… w ciebie?… jak w cudowny obraz?… — zawołałem — i nagle błysnęła mi myśl, że nietylko rejent, ale i jego furman mają przewrócone klepki w głowie. — Gdzieżeś ty był?…
— Przecie mówię, że byłem na jarmarku z naszą panią i panienkami. Tylko nie byliśmy bryczką, ino powozem.
Serce zaczęło mi bić gwałtownie.
— Co, byłeś na jarmarku powozem?… A na koźle…
— Jużci, że byłem na koźle — odparł Walek. — Gdzieżem miał być…
Myślałem, że pijaczynę chwycę w objęcia. Więc powóz, który tak nagle uciekł przede mną z jarmarku, to był powóz rejenta, a słodkie dziewczę z niebiańskim owalem twarzy, z puklami ciemnych włosów, z nieskończonością w spojrzeniu, ta ukochana, ta jedyna, ta którą przeczuwałem w marzeniach, ta wyśniona… była córką — najpoczciwszego, najzacniejszego rejenta!… No, i niechże teraz ośmieli się kto twierdzić, że niema przeznaczenia!…
Dołożyłem Walkowi rubla i pędem wbiegłem do stacyjnego budynku, ażeby odnaleźć rejenta. Naturalnie, że nie ośmieliłbym się wspomnieć o jego ślicznej, o ukochanej córce… Chciałem tylko podziękować mu, podziękować z całego serca, że poratował mnie w ciężkiej potrzebie, no — i o ile będzie można — pragnąłem zawrzeć z nim bliższą znajomość.
Ale ani w poczekalni, ani w biurze, ani w bufecie nie było rejenta. Wtedy machinalnie otworzyłem drzwi do damskiego pokoju i zobaczyłem widok, na który serce we mnie zamarło.
Na stoliku stała flaszeczka z bezkolorowym płynem, obok niej kieliszek podzielony na gramy… A przy stoliku siedział rejent oparty na łokciach i — płakał!…
Przerażony schwyciłem go w objęcia i zawołałem:
— Co panu jest?… co pan pije?… dlaczego pan płacze?…
Rejent otarł łzy i spojrzał na mnie z wyrazem życzliwego zdumienia. Potem uśmiechnął się i odparł:
— Nic… nic… Uspokój się pan… Wypiłem łyżkę bromu na ułagodzenie nerwów i za godzinę będzie mi dobrze…
— Ale co się stało?… Przed kilkoma minutami był pan zupełnie wesoły…
— I jeszcze będę wesoły… będę… Tymczasem jestem rozdrażniony… Widzisz pan — mówił rejent, wciąż przypatrując mi się z życzliwością — trzeba wierzyć przeczuciom… Mówiłem, że musi mnie spotkać nieszczęście i spotkało… Pociąg spóźnił się o godzinę… Nie będę na szóstą w Warszawie…
— Ależ w spóźnieniu się choćby o parę godzin nie widzę żadnego niebezpieczeństwa! — zawołałem.
— Przeciwnie — odparł — jest niebezpieczeństwo… Mam do załatwienia ważny interes pieniężny, w którym już chybiliśmy dwa terminy… Obecnie nasz wierzyciel nie zechce czekać dłużej, zerwie układy… Moja dość bliska rodzina straci cały majątek, a ja sam kilkanaście tysięcy rubli.
Znowu zaczęły drżeć mu usta, a zaczerwienione oczy napełniły się łzami.
— Panie drogi! — zawołałem, chwytając go za rękę — ależ to przesada… Jestem urzędnikiem Banku Kredytowego i trochę znam się na interesach… Nikt nie może zerwać układów dlatego, że siła wyższa nie pozwala panu stawić się na godzinę szóstą… A przecież spóźniony pociąg to siła wyższa.
— Oni o tem nie wiedzą — odparł złamanym głosem.
Poznałem, że poczciwy rejent stracił wszelką energję. Więc rzekłem:
— Gdzie ma odbywać się pańska sprawa?…
— U rejenta Łabińskiego…
— No, panie, ależ ja go znam. To w całem znaczeniu porządny człowiek i on wszystkiemu zapobiegnie…
— Jakim sposobem? — pytał ojciec mojej najdroższej, mojej jedynej, mojej wyśnionej…
— Niech mi pan rejent pozwoli działać — zawołałem. — Niech mi pan zaufa na chwilę jak… synowi.
— Ależ ufam ci… ufam! — odparł rejent, całując mnie. — Gdybym wiedział, że jesteś urzędnikiem Banku Kredytowego, że znasz Łabińskiego, nigdy nie odważyłbym się robić z tobą głupich ceremonij tam… na kopcu…
Pobiegłem do biura telegraficznego, wysłałem pośpieszną depeszę do Warszawy i w dziesięć minut byłem zpowrotem u rejenta, który tymczasem nieco ochłonął z rozdrażnienia. Tylko nie wiem, czy już brom zaczął działać, czy to był moralny wpływ mojej energji…
— Uspokoił się pan? — zapytałem.
— Tak, troszkę… Rozumie się, że trzeba było wysłać telegram… ale już mi zabrakło konceptu…
— No, widzi pan, jak wszystko dobrze się składa…
Pokręcił głową i pokiwał ręką.
— Jeszcze daleko do dobrego!… Ponieważ rejent Łabiński zawiadomiony, więc nie lękam się katastrofy, ale nie wiem, co robić ze sobą… Do domu wracać boję się…
— Poco do domu? — wtrąciłem. — Niech pan jedzie do Warszawy…
Rejent zbliżył się do mnie i szepnął:
— W Warszawie nocować w hotelu także się boję…
— Pocóż nocować w hotelu? — zapytałem zdziwiony. — Ja mam dwa pokoje, skromne wprawdzie, ale przyzwoite i bezpieczne. I jeżeli tylko ma pan do mnie choć trochę zaufania…
— Jak do syna! — odparł rejent. — Skoro wiem, że jesteś urzędnikiem Banku Kredytowego, że znasz Łabińskiego…
Byłem tak wzruszony… tak wzruszony… że… pocałowałem staruszka w ramię… Zdawało mi się, że każde jego słowo zbliża mnie do mojej najdroższej… do mojej jedynej…
Nie wiem, czy pod wpływem hołdu, jaki mu złożyłem, czy nagłego natchnienia, poczciwy rejent rzekł do mnie:
— Wszystko ci opowiem, ażebyś wiedział, jakie czasem na człowieka spadają zgryzoty… Ale wyjdźmy stąd na otwarte powietrze… Ściany miewają uszy…
Cóżto za straszną tajemnicę ma mi opowiedzieć rejent… — pomyślałem.
Wyszliśmy wzdłuż plantu, za stację.
— Kiedy pomyślę — zaczął rejent — w jaki dziwaczny sposób zachowuję się od kilku godzin, nietylko wstyd mi, ale nawet lękam się, ażebyś nie poczytał mnie za warjata…
— Ależ panie!… — zawołałem — ja także wczoraj i onegdaj robiłem to samo. Kiedy nerwy rozigrają się z jakiegokolwiek powodu…
— Otóż mój drogi — przerwał rejent — u mnie nerwy rozigrały się z kilku powodów. Opowiem ci to jak najkrócej…
Chciałem mu wyrazić dozgonną wdzięczność, za ten dowód prawdziwie ojcowskiego zaufania, ale zacny rejent nie pozwolił mi zabrać głosu.
— Moja siostra cioteczna, musisz ją znać, Jarzębina Przewracalska…
— Słyszałem tylko o jej synu: wielki elegant…
— O tak!… — westchnął rejent. — Otóż moja siostra cioteczna ma spory majątek ziemski, dochodny, ale zadłużony i przytem głupio zadłużony. Dzięki warunkom umowy, jej główny wierzyciel mógł zażądać w kwietniu, ażeby do 10 maja wypłaciła mu dwadzieścia tysięcy rubli, których potrzebował na pokrycie jakichś tam należności…
Idąc ciągle wzdłuż plantu, rejent zatrzymał się w drodze, pomyślał i ciągnął dalej:
— Pomijam bardzo ważne i niesłychanie przykre okoliczności uboczne związane z wypłatą owej sumy. Dość, że chybiliśmy dwa terminy: nie zapłaciliśmy ani 10, ani 12 maja… Ja zaś dopiero we wtorek otrzymałem telegram od Łabińskiego, że jest źle i że jeżeli na dziś, na godzinę szóstą wieczór, nie dostarczę dwudziestu tysięcy rubli, nasz wierzyciel zerwie układy, postara się o pożyczkę gdzie indziej, a majątek siostry wystawi na licytację. Co gdyby nastąpiło, siostra byłaby zrujnowana, a ja straciłbym piętnaście tysięcy rubli, które mam u niej na czwartym numerze.
W tem, co opowiadam, niejedna rzecz wyda ci się niejasną i niedokładną, ale… pomijam szczegóły… Dość, że musiałem w ciągu dwu dni, w marnem miasteczku i okolicy, zebrać dwadzieścia tysięcy rubli, za które w grudniu roku bieżącego zapłacimy dwadzieścia trzy tysiące!…
— Cóż za warunki! — odezwałem się.
— Warunki szkaradne, ale — musieliśmy je przyjąć… Bądź co bądź, ja podczas tej gonitwy za pieniędzmi już byłem tak zirytowany, że przez dwie ostatnie noce literalnie oka nie zmrużyłem. I to mnie podcięło…
— Spodziewam się…
— A no widzisz. Ale słuchaj dalej. Kiedy dziś mam jechać na kolej, dowiaduję się, że z więzienia uciekł sławny rozbójnik Olejarek i że krąży w okolicach Kulfonowa. Skóra na mnie ścierpła, ponieważ w całem mieście wiedziano, że mam dwadzieścia tysięcy rubli i że zapewne gdzieś z niemi pojadę… Rozumiesz moją trwogę?… Bo przecie specjalnością Olejarka było napadanie i zarzynanie kasjerów, wiozących pieniądze…
— Tak, to nieprzyjemnie! — odezwałem się.
— Szczęściem — mówił rejent — miał dziś do Warszawy jechać nasz jeometra, człowiek odważny, silny i wybornie strzelający z dubeltówki. Więc wziąłem go na swoją bryczkę, on zabrał dubeltówkę i… jazda!… Tymczasem patrz, co się dzieje: o trzy wiorsty za Kulfonowem spotykamy komisarza, który przypomina jeometrze, że miał być dziś u niego, że do niego jedzie i… z drogi zabiera mi chłopa razem z dubeltówką!…
Przez dwa dni miałem jak najgorsze przeczucia; ale od chwili gdy jeometra opuścił moją bryczkę, niezachwianie uwierzyłem, że — musi mnie spotkać jakieś nieszczęście. pomimo to jechałem dalej… z dwudziestoma tysiącami rubli przy sobie — dodał rejent ciszej, choć dokoła nas nie było nikogo.
W drodze myślę: trzeba wstąpić do Dzięgla i zabrać go ze sobą. Jakoż wstąpiłem, ale Dzięgiel nie mógł jechać do stacji. Na szczęście powiedział mi, że obok drogi zemdlał czy zasnął młody Rzempolski, któremu zepsuła się maszyna.
Z Rzempolskimi, jak ci mówiłem, moje stosunki są zerwane; ale w takiej chwili zapomniałem o nieporozumieniach. Myślę sobie: Rzempolski chce dojechać do stacji, ja potrzebuję towarzysza, więc go zabiorę, a dla większego bezpieczeństwa każę Jędrkowi, ażeby jechał za nami.
Taki miałem projekt. Więc zrozumiesz moje przerażenie, kiedy usłyszałem od ciebie i przekonałem się, że nie jesteś Rzempolskim, że nawet nie jesteś Fafulskim, kuzynem mojej żony… Na szczęście dodał mi otuchy twój uniform cyklistowski i pomyślałem: jeżeli jest cyklistą, musi być porządnym chłopakiem… Tak… jeżeli jest!… Ale jeżeli jest przebranym bandytą?…
Oto dlaczego zacząłem wypytywać cię o Fertnera i Lepperta, których znam z widzenia i ze słyszenia. Prawda, że wypytywałem cię niezgrabnie; wybacz mi przez wzgląd na kłopot i trwogę, jaka wówczas nade mną panowała… Ale ciebie to nic nie obchodzi…
— Jako żywo! — zawołałem, chwytając go za ręce. — Tak mocno odczuwam pańskie niepokoje, jakgdyby chodziło o mego własnego ojca…
— To, że mi współczujesz, widzę, ale ciebie nic nie obchodzi, że… Że ja mam tu, przy sobie… a właściwie na sobie, dwadzieścia tysięcy rubli…
Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu.
— Proszę pana — odparłem — moi koledzy wożą sumy dziesięć razy większe i nic nas to nie obchodzi… W mojem skromnem mieszkanku, które pan dobrodziej raczy poznać, leżało przez noc osiemdziesiąt pięć tysięcy rubli i nawet nie myślałem o nich… My, bankowcy, dużo widujemy pieniędzy…
Poczciwy rejent wyciągnął do mnie ręce i, już nie wiem po raz który, ucałował w oba policzki.
— Owszem — rzekł — skorzystam z twojej gościnności, ale pod warunkiem…
Gorąco mi się zrobiło. Odgadywałem, jaki to będzie warunek, lecz mimo to odparłem:
— Niema warunku, na który, ze strony pana dobrodzieja, nie zgodziłbym się…
— Postawię ci jeden, ale mocny: oddasz mi wizytę jak najrychlej i od tej pory, ile razy pozwoli ci czas, będziesz do nas przyjeżdżał, do Kulfonowa…
W tej chwili uczułem, że moja najdroższa, moja wymarzona, moja jedyna… zbliżyła się do mnie nie dalej jak na wyciągnięcie ręki. W mojej duszy zapanował uroczysty nastrój, zrozumiałem bowiem, że ona jest tą właśnie kobietą, którą los mi przeznaczył… I nie wierzyć tu w przeznaczenie!…
Nagle rejent stanął na drodze. Widać było, że rozmyśla, że waha się… Wreszcie rzekł zniżonym głosem:
— Już powiem ci wszystko, ażebyś do dna zrozumiał stan mojej duszy…
Słyszałem bicie pulsu w skroni…
— A czy wiesz, dlaczego nie zapłaciliśmy dwudziestu tysięcy rubli na termin? I czy wiesz, dlaczego ja, Wierzgajło, przez dwa dni musiałem zbierać pieniądze od Żydów i zobowiązać się do ich lichwiarskiego procentu?… Oto dlatego, że mój siostrzeniec, wysłany przez matkę z gotówką do Warszawy, zamiast zapłacić dług, przegrał w karty dwadzieścia tysięcy rubli…
Dlatego już trzeci dzień biegam jak warjat, drżę o posag mojej córki, lękam się napadu Olejarka, piję brom, kompromituję się w oczach ludzi, którzy mnie nie znają… Dlatego płaczę z rozdrażnienia… Dlatego — szeptał, zaciskając pięści — że mojemu siostrzeńcowi podobało się przegrać dwadzieścia tysięcy rubli, które mu powierzyła matka!…
— Karciarz?… — zapytałem, nie wiedząc, co mówić.
— Do tej pory bawił się kartami, jak u nas wszyscy. Grał w domu z matką i z rządcą, grywał u sąsiadów, grywał w Warszawie, grywał wieczorami, grywał z rana… Wszystko to jednak były sumy niewielkie. Dopiero teraz, mając w rękach dwadzieścia tysięcy rubli, spróbował szczęścia na większą skalę, no — i udało mu się… Nasz wierzyciel wścieka się… matka leży ciężko chora… mnie widzisz jak wyglądam… ludzie drwią z nas, albo krzywo na nas patrzą…
— A cóż on?
— Rozmawiał wczoraj z jednym z naszych sąsiadów i zapewnił go…
— Że nie weźmie kart do ręki?… — wtrąciłem.
— Nie, że odegra się na pewno — odparł rejent.
— A skąd weźmie pieniędzy? — zapytałem.
— Czy ja wiem?… Może pożyczy, może kogo okradnie, a może sfałszuje weksel, czy ja zresztą wiem, co on zrobi. A ty grasz? — zapytał nagle.
— Jak żyję, nie grałem!… Mogę powiedzieć o sobie to, co pewien mędrzec: nie piję, nie palę, nie gram w karty, nie…
Ale poczciwy rejent znowu schwycił mnie w objęcia i znowu zawołał:
— Zazdroszczę twoim rodzicom… Jakże chciałbym mieć podobnego… siostrzeńca.
Z przerwy, jaką zrobił rejent, odgadłem, że nie chodziło mu o siostrzeńca, ale… zupełnie o kogo innego… To też czułem się jak nowonarodzony. A gdy weszliśmy do bufetu, zjadłem dwa spore kurczęta na zimno i głęboki talerz sałaty.
— No… no!… — mówił rejent — jeżeli w waszym banku wszyscy urzędnicy tak chorują, to chciałbym być…
— Naszym akcjonarjuszem?… — zapytałem.
— Nie. Waszym urzędnikiem — odparł rejent.
— A jednak — rzekłem — jeszcze onegdaj byłem naprawdę ciężko chory i kto wie, czy nie bardziej rozdrażniony, aniżeli pan… Ale trafiłem na genjalnego doktora, który jako lekarstwo zapisał mi podróż rowerem i… do śmierci pozostanę wdzięcznym temu wielkiemu lekarzowi…
— Ho!… ho!… — zaśmiał się rejent.
— Tak, panie. Mądra rada tego człowieka powróciła mi równowagę ducha, sen, apetyt!… A nadewszystko… umożliwiła mi znajomość z panem…
Lecz ponieważ rejent niespokojnie położył obie ręce na wypchanych bankocetlami piersiach, więc szybko dodałem:
— Ja tak lubię wieś, tak zawsze pragnąłem poznać kogo na prowincji, ażeby choć raz… dwa razy na rok…
— Co to dwa razy!… — przerwał rejent. — Dwadzieścia dwa razy i jeszcze w tym roku musisz nas odwiedzić w Kulfonowie. Pejzaż tam nieszczególny, ale zobaczysz, jak będą ci wdzięczne — moja żona… moja córka… za to, że ocaliłeś im ojca…
Chciałem zjeść jeszcze jedno kurczę na zimno, ale — już nie było…



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.