Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

naucz się pisać wiersze i wypowiadaj w nich to, co czujesz za miljony… Pięknie mówić i pięknie pisać — oto jedyna rola godna ciebie…“
Wtem nad moją głową rozległ się krzyk, na który od stóp do głów zadrżałem:
— Panie Rzempolski!… panie Rzempolski!…
Co to znaczy?… Ostrożnie zacząłem uchylać powieki… Gdzie ja jestem?… Więc nie w moim pokoju?… nie na szerokiej sofie?… Nieba!… Ależ ja jestem w otwartem polu i leżę na kopcu granicznym!… Obok mnie — zepsuty rower, a nade mną bryczka, z której wychyla się jakiś jegomość w płóciennym kitlu i wrzeszczy:
— Panie Rzempolski!… panie Rzempolski!…
Usiadłem, jakby mnie podrzuciła sprężyna i w okamgnieniu odzyskałem przytomność. Ja wcale nie jeździłem nowo-wynalezioną machiną do Warszawy, wcale nie byłem w mojem mieszkaniu, nie leżałem na mojej wygodnej sofie, nie rozmawiałem z dystyngowaną damą w średnim wieku… Ja poprostu zasnąłem tu, obok szosy, na kopcu i spałem… spałem pierwszy raz od tygodnia!…
O kochany doktorze!… o genjalny doktorze, którego przepis wrócił mi zdrowie… No, chociaż miałbym nierównie więcej do zawdzięczenia doktorowi, gdyby mi się nie zepsuł rower…
Wszystkie te myśli, długo ciągnące się w opowiadaniu, przeleciały mi przez głowę w ciągu sekundy… Miałem umysł tak świeży i wypoczęty, że nietylko logiczne kombinacje zapalały się we mnie z szybkością błyskawic, ale prócz tego, zrobiłem kilka ważnych spostrzeżeń, z równie zadziwiającym pośpiechem.
Przedewszystkiem — na koźle bryczki siedział woźnica z fioletowym nosem i pijacką fizjognomją. Cham ten przypatrywał mi się z uśmiechem impertynenckiej życzliwości, jakby chciał powiedzieć: