Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obiad skończył się, a ja, przypomniawszy sobie, że niebawem doktór przyjdzie z Hanią, zapytałem swego serca, jak powinienem zachowywać się wobec tych dwu tyle drogich mi, a tak różnych kobiet?… Która z nich powinna zostać moją małżonką, a która siostrą?… choć nie wątpiłem, że obie były dla mnie siostrzanemi duszami.
Kto zresztą wie, czy w przedbytowej krainie, owa doskonała istota, zwana przez poetów „androgyne“ składa się nie z dwu, lecz z kilku dusz ludzkich: jednej męskiej i dwu lub więcej kobiecych?
Gdyby tak było, gdyby fizjologja zdarła kiedyś zasłonę z tej tajemnicy, nasze dzisiejsze pojęcia o miłości i małżeństwie musiałyby się bardzo zmienić!
Kiedy w takich tonąłem myślach, odezwał się nagle rejent:
— Oho, coś się stało!… idzie doktór sam i jakiś rozhukany…
— Nie lubię tej jego miny — dodała rejentowa.
— Doprawdy, że pan doktór wygląda na rozdrażnionego — wtrąciła spokojnym głosem moja najdroższa, moja wyśniona Zosia.
W tej chwili wpadł doktór. Jego ruchy były gwałtowniejsze i bardziej szorstkie, aniżeli kiedym widział go po raz pierwszy.
— Witam państwa… witam! — zawołał, nikomu nie podając ręki. — Moja Zochno, może wpadłabyś na chwilę do Hani, bo ona cię bardzo potrzebuje…
— Stało się jej co? — zapytała, blednąc, Zosia.
— Tak… tak… Ale to nic wielkiego… Trochę sparzyła się…
— Boże… Boże! — szepnęła Zosia.
— Mówię ci, że to nic — odparł doktór. — Idź do niej natychmiast i powiedz, że i ja zaraz wrócę…
Zosia wybiegła. Rejent z żoną niespokojnie spojrzeli po sobie.
Doktór parę razy przeszedł się po pokoju, coś mruczał, ma-