Zaklęta księżniczka/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zaklęta księżniczka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wszyscy, którzy znali bliżej pana Narcyza Borusławskiego oddawali mu sprawiedliwość, że był najzacniejszym w świecie człowiekiem, ale zarazem niektórzy mówili że był nieznośny. Polegać na nim mógł każdy jak na Zawiszy — mało kto wszakże potrafił się z nim spoufalić i zyskać przyjaźń jego. Trudnym był wielce w obejściu z ludźmi, chociaż nie uchybiał nigdy nikomu, nadzwyczaj był grzeczny, ale zimny i zamknięty nad podziw. Długiego czasu potrzebował nim do kogo przystał.
Żył też w bardzo małem kółku przyjaciół — a ci których miał byli mu zupełnie oddani.
Mówiono powszechnie, iż smutne doświadczenia z młodych lat takim go uczyniły. W istocie wiadomem było iż rodziców miał bardzo bogatych, wziął po nich majętności ziemskie znaczne, które nie wiedzieć jakim sposobem stracił. Nie miał naówczas nad lat dwadzieścia kilka, kiedy go prawie całkowita ruina spotkała i znalazł się sam jeden wśród szerokiego świata bez przyszłości, bez zasobów i bez przyjaciół, bo ci co mu do zmarnotrawienia majątku pomogli, rozpierzchli się jak od zapowietrzonego.
Szczęściem za życia rodziców jeszcze, z woli ojca chodził na wydział prawny i otrzymał nawet stopień doktora U. J. Gdy mu ten jeden tytuł tyko został, przybył z nim do Warszawy, udał się do sławnego wówczas Mecenasa Z., odbył u niego kilkoletnią praktykę kancelaryjną, oddawszy się całkiem pracy, i jako prawnik potem otworzył własne biuro.
W przeciągu lat tych kilku pobytu w Warszawie, zarobił sobie postępowaniem niezmiernie bacznem, pracą i rozsądkiem na taką wziętość i poszanowanie że gdy się potem samoistnie urządził, na swoją rękę podejmując interesa, nigdy mu ich nie zabrakło. Miał ich prawie za wiele, tak że zaledwie mógł im wydołać.
Z dosyć wesołego i płochego młodzieńca, w którego ręku stopniało parę miljonów złotych, stał się człowiekiem wytrawnym, zimnym, milczącym, oszczędnym, i — domyślano się, że musiał dojść do znacznego majątku — lecz żył nawykłszy już do tego — bardzo skromnie. Dla siebie równie jak dla swej kancelaryi, niezmiernie był surowym, wymagał wiele — ale z ojcowską pieczołowitością dbał też o młodzież, którą miał u siebie.
W zajęciach prawniczych postarzał zwolna mecenas Borusławski. Chciano go nie raz ożenić, bardzo nawet ładne i majętne panienki, a więcej jeszcze rodzice wielu panien starali się o niego; ale do ożenienia najmniejszej ochoty nie miał, a od kobiet unikał.
Nic nie równało pracowitości tego człowieka, który w potrzebie i noc całą nad papierami umiał prześlęczyć, zaspokajał głód jak najprostszą strawą, bodaj kawałkiem chleba i szklanką wody; ubierał się niepokaźnie, chodził pieszo, innej zabawy nie znał nad czasem jaką godzinę strawioną nad szachami w cukierni na Miodowej ulicy, do której na czarną kawę chodził.
Zwykle milczący był tak, że się słowa od niego dopytać było trudno, w dysputę żadną nie wdał się nigdy, znajomości nowych raczej unikał niż szukał, i z tego powodu zyskał nazwanie — dziczka i oryginała.
Zdala nawet poznać w nim było łatwo postać już skamieniałą i jakby wykutą tak, jak do śmierci miała pozostać. Nosił suknie zawsze jednej barwy i kroju, czarne lub szare, na wyłysiałej głowie bez pretensyi nałożoną rudawą peruczkę, okulary stalowe, rękawiczki stare dające się prać — i kapelusz rzadko zmieniany na nowy. Twarz cała wygolona, mogła być niegdyś piękną, teraz w zastygłych jej rysach, z których życie uciekło gdzieś do głębi, widać tylko było energję panującą nad człowiekiem. Czasem mu jeszcze ciemne oczy błysnęły resztką ognia, ale usta zacięte jeśli się otworzyły, to na słowo nieodzownie potrzebne, krótkie i obrachowane.
Ci co go znali lepiej, przyznawali iż go nie znali wcale.
Do tego wnętrza w którego głębi kryje się właściwy człowiek nikt nigdy nie ścignął wzrokiem.
Kancelarya Mecenasa od pierwszego roku znajdowała się zawsze w tym samym domu, gdzie ją niegdyś na drugiem piętrze otworzył. Zwiększyła się klijentella, papierów przybyło, dobrano dwa pokoje, ale Borusławski został w dawnem mieszkaniu. Pomocnik JMPan Zakulski, młody chłopak aplikant Łomaka, i stary sługa, jeszcze pono ze wsi, pan Maciej, dobrze już włóczący nogami, składali całe gospodarstwo. Kancelarya i bióro zajmowała trzy pokoje z przedpokojem i sionką, jeden pokoik przy niej zamieszkiwał Zakulski; sam Borusławski miał dwa licho i ubogo urządzone, a Maciej z kuferkami i całym zasobem, mieścił się w dwóch ciupkach od tyłu.
Wszystko to, choć czysto niby wyglądało, ale w najwyższym stopniu skromnie i łatano. Ani nowego sprzętu, ani żadnej rzeczy ku ozdobie służącej, nikt tu nie zobaczył. Maciej czuwał nad tem, ażeby wszystko trwało jak można najdłużej. Szczotka, którą zamiatano zużyta niemal aż do drzewa... świadczyła o tej oszczędności.
Była ona tu praktykowaną jak cnota, sama dla siebie, gdyż pan Borusławski familji blizkiej nie miał — i celu w takiem skąpstwie widomego. Mogło się zdawać tym co zasłyszeli o historyi jego młodości, iż sobie zadał pokutę, za jej grzechy.
O godzinie ósmej Mecenas był już w kancelaryi lub pokoju w którym przyjmował klijentów, śniadanie sobie przynosić kazał z lichej garkuchni obok, wracał po niem do roboty, siedział do objadu, a po krótkiem wypoczynku przychodził jeszcze na parę godzin do kancelaryi, po której zamknięciu dopiero przechadzał się lub grał partyę w szachy.
Życie płynęło tak regularnie, tak jednostajnie, iż gdy nadeszły święta, które nadwerężały porządek, pan Borusławski nie wiedział co robić z sobą. Najczęściej choć kancelarya była zamknięta, a Zakulski i Łomaka używali świeżego powietrza, Mecenas się grzebał w papierach. U niewielu osób bywał, i był to w ogóle gość nie zabawny, milczący, nie dający się niczem ożywić, wnoszący z sobą jakby chłód jakiś, który go owiewał. Szanowano go, ale się razem obawiano.
Pokój w którym się odbywały konferencye z klijentami — był nadzwyczaj niewykwintnie urządzony. W pośrodku stół zielonem suknem okryty, z tem co potrzeba do pisania — kanapa czarnym włosieniem wybita, takichże sześć krzeseł, fotel, dwie szafy z książkami i zegar niepoczesny... firanki zapylone, obicie szare i okopciałe, czyniły go nad wyraz wszelki smutnym.
Ci co tu wchodzili, mogli mieć przedsmak wrażeń, jakie każdy proces i procedura z sobą niesie. Dodawszy na tle takiem postać szanownego gospodarza, surową, wystygłą i onieśmielającą — nie trzeba się było dziwić, że każdy ztąd wynosił tęskne jakieś przeczucia. A było w charakterze Mecenasa, że klijentów, wprawdzie nie zastraszając — nigdy im nie czynił zbytnie świetnych nadziei. Wskazywał trudności, odkrywał wątpliwości — obiecywał mało. Mimo to sprawy, których się podejmował, gdyż były i takie, których podjąć się nie ofiarował — wszystkie niemal szły szczęśliwie. Słynny był z tego iż żadnej prawie nie przegrał. Nadzwyczaj bystro sięgał do dna każdego interesu, umiał z gmatwaniny dobyć jądro jego i przedstawić jasno. Wzywanym też bywał często i do porady, gdy zawikłaną sprawę należało rozplątać i uprościć.
O godzinie jedenastej rano pan Borusławski siedział sam jeden, nad kilką foljantami jakiemiś, robiąc wypisy i notatki, gdy Maciej wszedł powoli i oznajmił pana Filipowicza.
Mecenas spojrzał na zegarek i kazał prosić.
Przybyły, który śmiejąc się uradowany z siebie szybko i popędliwie wbiegł do pokoju, był niemłodym już człowiekiem, niewielkiego wzrostu, z twarzą czerwoną, z oczyma niegdyś niebieskiemi, mocno zbladłemi, z bakenbardami rzadkiemi i rozproszonemi nieporządnie na policzkach. Brak zębów górnych na przodzie, czyniły jego fizyognomiję mniej jeszcze znośną niż była, gdyby się z całym sprzętem zachowała. Czoło nizkie, cera niezdrowo rumiana, duże wystające pargaminowe uszy... wreszcie ruchy niezręczne, zbyt porywcze, czyniły go niemal śmiesznym.
Zdawał się ciągle czegoś spieszyć i niepokoić.
Gdy śmiejąc się wbiegł do stojącego jak słup Mecenasa i pochwycił go za ręce, coś bełkocząc niezrozumiale, gospodarz wskazał mu krzesło.
Filipowicz mając je tuż za sobą, nie dojrzał i pobiegł po drugie, potem zobaczywszy że je niósł niepotrzebnie, śmiać się zaczął głośno, nie wiedział na które się zdecydować i padł nareszcie na jedno z nich, nadzwyczaj uniżenie i pokornie pochylając się ku prawnikowi...
Jedna rękawiczka leżała na ziemi, kapelusz przycisnął do piersi, a usta otwarte niepotrzebnie obnażały dziąsła pozbawione zębów, i śmiały się niewiedzieć z czego.
Przeciw tym ruchom gorączkowym, Mecenas stawił zrezygnowany chłód.
— Czem panu profesorowi służyć mogę? zapytał.
— Prawdziwie — zawołał Filipowicz — rzeczywiście — istotnie — jak się zowie — wiem jak drogi jest czas pana Mecenasa dobrodzieja, ale w poufnym, zupełnie poufnym interesie — i — jak się zowie, zdaje mi się najwyższej wagi, przychodzę.
Po tym wstępie, poprawiwszy rozwiane włosy, Filipowicz w ziemię się zapatrzył, widocznie szukał na podłodze tego od czego dalej miał snuć wątek...
Mecenas milczał, jedną ręką po stole coś wygrywając palcami, bo czas schodził marnie.
— Wiedząc jak drogi jest czas pana Mecenasa, jak się zowie — powtórzył Filipowicz — otóż, prosto przystępuję do rzeczy.
Chrząknął — nie szło.
— Otóż — jak się zowie — wiadomo najlepiej panu Mecenasowi szanownemu, z jaką zawsze nadzwyczajną, mogę powiedzieć, rodzicielską troskliwością, ja i moja żona czuwaliśmy nad powierzoną nam pupillą pańską, panną Teklą Sierocińską... otóż, jak się zowie... (tu się zatrzymał) tak przeszłych zapust, jak zwykle, moja żona, która dba o to, jak się zowie, aby panienki miały też w czasie wolnym od nauk i przyzwoitą rozrywkę, ażeby też i maniery nabierały — dała kilka wieczorków tańcujących. Nie przyszło to bez wydatków, ale słowo honoru Mecenasowi daję — jak się zowie — że my na to nie zważamy i chętnie się sakryfikujemy... Nie mogę też powiedzieć, ale pensya nasza, chcę mówić mojej żony, używa najlepszej reputacyi... Dość nadmienić, że dwie hrabianki, i to rzeczywiste, mamy na wychowaniu — historyczne, panie dobrodzieju imiona, a reszta wszystko najlepszych familji, jak się zowie!
— Niech pan profesor będzie łaskaw, jak najtreściwiej — bo mało mam czasu — odezwał się Mecenas.
Filipowicz kapelusz przycisnął mocniej do piersi i cały się zatrząsł.
— Skracam, jak się zowie — ale niech mi Mecenas dozwolić raczy jasno się wyłuszczyć — to jest wytłómaczyć, czyli rzecz wyłożyć — jak się zowie.
Były tedy wieczorki — tańcowano. Co się tyczy męzkiego towarzystwa, rozumie się że na te zwróconą była baczność największa, najsurowsza, najostrzejsza. Młodzieńcy przypuszczeni, wszystko bracia lub kuzyni naszych pensyonarek, z pierwszych domów, chłopcy skromni, najpiękniej wychowani. Jeden z nich, jak się zowie pan Maksymilijan Rabsztyński, pięknej rodziny, mający siostry u nas... znajdował się na tych wieczorkach, krótko mówiąc — zakochał się śmiertelnie w pannie Tekli.
To mówiąc głowę spuścił i ręce rozstawił Filipowicz. Mecenas się zmarszczył.
— Zmiłujże się pan, profesorze, przerwał — chociaż panna Tekla moja pupilla ma lat blizko dwudziestu... ale ten stosunek... na pensyi, zdaje mi się w najwyższym stopniu niewłaściwym... Państwo po prostu powinniście mu wzbronić przystępu...
Filipowicz zerwał się z krzesła i chwycił za rękę Mecenasa...
— Raczże posłuchać! jak się zowie — błagam, proszę, zaklinam... Moja żona, osoba najsurowszych zasad, jak to panu wiadomo, a niezmiernie bystrego wejrzenia, jak tylko coś dostrzegła, naturalnie.... zamknęła drzwi, ale jakże? Rabsztyński ma dwie siostry na pensyi... Ile razy je odwiedzał, panna Tekla była konsygnowaną, słowo honoru — jak się zowie — konsygnowaną, niewolno jej było ani nosa pokazać — cóż z tego, siostry... stosunki utrzymywały.
Mecenas chciał coś powiedzieć, Filipowicz pochwycił go znowu za rękę i mówił dalej:
— Muszę tu dodać że Rabsztyński jest ze znacznej familji. Fiu! fiu! kolligacye ogromne.... Majątek — no tego tam tak dobrze nie wiem — ale ma... wyszedł z opieki, samowładny czyli inaczej i lepiej mówiąc — sobą władny — albo raczej samoistny.... bądź co bądź, jak się zowie.... mówi że się chce żenić.....
Tu się tryumfalnie rozśmiał, spojrzał na mecenasa, ten miał oczy spuszczone i głową kręcił. Już pan Borusławski usta otwierał, gdy Filipowicz jakby na to czekał tylko, pochwycił go za rękę i nie dając mówić, począł szybko:
— Za pozwoleniem Mecenasa — jedno słowo.... Ot idzie — jak się zowie, iż pańskiej pupilli origo pochodzenie, familija, — ciemne są i zakryte... niewiadome....
— Tak — rzekł mecenas — a ja nie mam prawa wyjawiać tej tajemnicy, bo mi została powierzoną nie bez przyczyny — pod uroczystem zapewnieniem iż jej bez zezwolenia — nie zdradzę.
Filipowicz gębą i brwiami poruszał, na krześle się rzucając i podrygując.
— Szanuję tajemnicę, szanuję, szanowaliśmy, jak panu Mecenasowi wiadomo.... szanujemy, szanować będziemy... mówił profesor, lecz dla naszych pupilli mamy serce rodzicielskie. Trafia się partya nadzwyczajna.
Mecenas milczał, Filipowicz korzystając z tego, niezmiernie pośpiesznie pędził dalej.
— Niepotrzeba nam tego mówić, panie mecenasie dobrodzieju — mnie i mojej żonie, która ma tak bystre pojęcie jak rzadko — że panna Tekla niby to Sierocińska — musi być też pochodzenia wysokiego, nie wchodząc z jakiej ręki jak się zowie... Widząc, co na nią łożą, jak jest utrzymaną kosztownie... łatwo się tego domyśleć... nawet na pensyi powszechnie wszyscy ją zowią księżniczką i tak się to utarło...
— Ale to bardzo źle! — przerwał Mecenas.
— A rozumie się, iż tego moja żona nie pochwala i nie dopuszcza — ale koleżanki, guwernantki — to znowu trudno — jak się zowie — nosy mają... otóż...
Mecenas wstał nagle, znudzony paplaniną; obejrzał się na zegar z flegmą rzekł do Filipowicza:
— Prosiłbym profesora, ażeby o żadnych amorach i projektach więcej mowy nie było... i żeby panny Tekli nie psuto dziwacznemi domysłami i przezwiskami. Do tych co mi ją powierzyli odniosę się — ale — uprzedzam, że być bardzo może, iż będziemy musieli odebrać ją z pensyi.
Profesor już uchwycił za rękę Mecenasa, ale ten mu nie dał mówić, i ciągnął dalej powoli.
— Pan to wiesz dobrze, iż dłużej zatrzymując na pensyi powierzoną mi pupillę, spełniłem wolę tych, co się jej losem zajmują. Życzyli oni sobie, aby się przysposobiła do stanu nauczycielskiego.
Filipowicz zaczął się śmiać głośno, kapelusz wdusił w piersi, głowę zarzucił na tył, nogę jedną podniósł do góry i kręcił się a zwijał nie mogąc wstrzymać od tego śmiechu konwulsyjnego.
— Pan Mecenas mi daruje! Jak Boga kocham! jak się zowie — to są tylko blichtry... to są finesy... to są zaćmienia, albo rzekłbym parawany osłaniające niby prawdę... aby panience nie dać odgadnąć jej przyszłości! Finesy! finesy! sposobią na nauczycielkę, a sprawiają jej suknie atłasowe, salopy aksamitne... zegarki złote i tym podobnie.
Borusławski ruszył ramionami.
— Jednem słowem — rzekł krótko — pannę Teklę odebrać będę zmuszony natychmiast jeśli najmniejsza wzmianka...
— Mecenasie — krzyknął i rzucając się i porywając go oburącz Filipowicz — tego nie uczynisz — tego nie zrobisz — dla żony mej, dla pensyi, dla mnie, nie! tego nie uczynisz! Nie zasłużyliśmy na to, nie mamy sobie nic do wyrzucenia... nic.
Palnął się mocno w piersi.
Nic! czyści jesteśmy! Serca rodzicielskie... opieka dniem i nocą nieuśpiona!! Nic! ale zakochaniu się zapobiedz? jak? jak się zowie, jak? zakochać się może przez okno, w kościele, na ulicy! wszędzie! Elektryczność wzroku, magnetyzm serca. W tem nie ma przecie nic przeciw najsurowszym wymaganiom obyczajności, bo panna ciągle jest konsygnowana...
— O niczem wiedzieć nie chcę! — odpowiedział Mecenas niecierpliwie — żegnam pana.
Filipowicz ściskał przestraszony...
— Mecenasie, dobrodzieju, szanowny — jak się zowie — nie gniewaj się zaklinam... Jeżelim przyszedł tu z tem... macierzyńska, że tak powiem troskliwość... ale nie ma nic — nie ma nic — panna konsygnowana... Słowo panu daję...
Maciej stojący w progu oznajmywał w tej chwili nowego klijenta, i pan profesor trąc łysinę, zżymając ramionami, sycząc, mrucząc, spuścił się ze wschodów.
Widziany na ulicy, profesor Filipowicz wyglądał równie pociesznie jak w pokoju... Śpieszył się idąc, niewiele widział, potrącał często, niekiedy zdawało mu się minąwszy, że kogoś poznawał i kłaniał się, gdy już go nie było... Czasem wyrwało mu się słowo głośne, jakby jakiegoś monologu używał — to znowu śmiał się do siebie... Na czerwonej do zbytku twarzy, przybrany uśmiech, jakiś krążył prawie ciągle...
Na Miodowej ulicy wpadł do pierwszej cukierni, potykając się na progu, zgubił kapelusz, który mu się pomiędzy stojących potoczył, pobiegł za nim, potrącił kilku, przeprosił, zaczął się śmiać bardzo głośno, kazał sobie dać wódki, w kieszeni poszukał pieniędzy i rozsypał je po podłodze... nowy kłopot i śmiech nowy — pięciogroszówka zaleciała w szparę...
Narobiwszy hałasu i ambarasu, wyrwał się z paletocikiem w ręku na ulicę, zapomniawszy laski, wrócił po nią i dopiero jakoś opamiętawszy się, nieco spokojniej, obciągnąwszy kamizelkę, poprawiwszy chustki której węzeł zwieszał się za ucho poszedł dążąc do Saskiego ogrodu.
Zbliżając się doń, kilka razy stanął jakby dla namysłu i powziąwszy stałą determinacyą puścił się ku cukierni.
Zdala już dojrzał go stojący jakby na czatach młodzieniec, strojny, ładny, zręczny i paniczykowaty... i począł iść na spotkanie. Mógł mieć lat dwadzieścia i kilka. Strój dowodził zamożności, był bowiem aż do zbytku wykwintny i przesadnie bijący w oczy. Jaskrawa krawatka, wspaniała laska, breloki, fryzura... podwójna kamizelka i wyszywane buciki, oznaczać się zdawały zakochanie w sobie i zbytnią cześć dla własnych powabów.
Twarzyczkę miał wcale ładną ale nie męzką, pieszczoną, zbyt różową i delikatną... W czarnych oczach więcej było ognia, namiętności niż inteligencyi. Wargi też jakby niewieście, uśmiechnięte, wydatne, zmysłowe usposobienie i temperament zdradzały.
Gdy profesor go ujrzał, zaczął niemal biedz, a dopadłszy pochwycił za rękę i pociągnął z sobą na ławkę...
— No cóż! co? pytał młodzieniec.
— Ale czekajże pan, kochany Prezesowiczu — jak się zowie — odetchnę, zaraz.
Zdjął kapelusz i wachlować się nim zaczął.
Młodzieniec oka z niego nie spuszczał.
— O jedno, jak się zowie, proszę, błagam, zaklinam — odezwał się Filipowicz — o jedno. Proszę być spokojnym, bo kiedy my, moja żona, największa dyplomatka pod słońcem i ja — ja też — coś umiem, bierzemy interes w ręce nasze to dosyć...
— Ja nie wątpię, rzekł młodzieniec — ale...
— Żadnego, ale — jak się zowie — żadnego ale — przerwał profesor.
— Cóż, Mecenas? pytał młody panicz.
— Mecenas! Mecenas! Sfinks! z przeproszeniem — oho! ja go znam! my go znamy — spytaj pan Prezesowicz mojej żony, co o nim trzyma. To ona go Sfinksem nazwała... Sfinks milczy! Nic dobyć! Ja mu wprost powiedziałem że ją nazywają księżniczką... ale tu rzucił się — jakbym mu na nagniotek nastąpił... Z niego nic nie dobyć...
— Mówiłeś mu pan o mnie? spytał młody.
— A jakże... wysłuchał — ale zaoponował — zdaje się że on to zreferuje gdzie należy... tymczasem patientia! już kiedy moja żona wzięła interes w swoje rączki — możesz pan być spokojnym.
— Ale jabym się czegoś napił? Ckli mnie — wszak to około południa.
Młodzieniec ruszył się z ławki, i, chociaż likwor na Miodowej ulicy połknięty, zajedzony pasztecikiem od profesora czuć było, pospieszył napoić go i nakarmić, przy czem i sam łakomie zjadł ciastek kilka...
Wyszli wprędce nazad do ogrodu... Młodzian dobył cygara które zapalono.
— Panie Rabsztyński — odezwał się Filipowicz — jedno, jak się zowie — przypominam panu, z flegmą, zwolna, z zaufaniem!.. a dojdziemy do celu...
Mam to najmocniejsze przekonanie iż to jest księżniczka w istocie... Bywają okoliczności że nawet prawowite dzieci muszą się do pewnego czasu chować i ukrywać pod zmyślonemi imionami, jak się zowie. Czyta się o tem nieraz... Ja ją mam za księżniczkę, żona moja, guwernantki — pan... zdradza ją krew, panie dobrodzieju, zdradza jak się zowie, dystynkcya wrodzona, zdradza wreszcie, ten zbytek z jakim ona jest utrzymywaną... Salopa z futrem — moja żona powiada — dwa tysiące złotych za nią dać — mało, a suknie — a bielizna... a pierścionki...
Począł się Filipowicz śmiać mocno.
— Miałeś pan nos — jak się zowie...
Młodzieniec zaczął się też śmiać, nos mu pochlebił — zapatrzył się w pień drzewa i rzekł:
— Pan mu mówił — Rabsztyński?
— Mówiłem! a jakże — pochwycił rączo Filipowicz, uczyniło to na nim wrażenie — nie mogę inaczej powiedzieć — ale to Sfinks... z niego nic nie dobyć...
— Cóż w ogóle powiedział?
— W ogóle i w szczególe — mówi... referować będę — a nim się rzeczy wyświecą, wyjaśnią, wyklarują — nie chcę o tem słyszeć... Naturalnie że ja mu dla zaspokojenia zaręczyłem iż pan jej nie widujesz już wcale... (tu się rozśmiał klepiąc po kolanie młodzieńca). Przy mojej żonie, w obec świadków — to się nie liczy... w tem niema nic zdrożnego...
Młodzieniec dał dwa cygara profesorowi, który je nic nie mówiąc utopił w kieszeni...
— Potrzeba będzie w tych tygodniach zażyć — jak się zowie, szczególnych ostrożności — widzi pan panie Prezesowicz, myślę że szpiegować będą... Lękam się... niech się pan nie okazuje tak często...
Rabsztyński rozśmiał się...
— Ja też suponuję, szepnął, że ona jest książęcego rodu... Przypuszczam że zbocznej linii, że coś tego — że nazwiska mieć nie będzie, albo urwane jakieś, niekompletne... jak dawniej robiono z Ogińskich, Gińskich, z Sapiehów, Piechów i t. p... ale co się tyczy fortuny — ta pewna.
— O! ta pewna! zaśmiał się profesor... to się okazuje z tego jak ją utrzymują, a kłamią że chcieliby niby na nauczycielkę sposobić! Jak się zowie! Co? gdzie?
Gdy tak rozmawiali — na zegarze gdzieś wybiły trzy kwandranse na pierwszą — profesor spojrzał na swój kieszonkowy i zerwał się jak oparzony biedz do domu.
— Żegnam kochanego Prezesowicza bo mnie tam żona czeka, a jest nieubłaganą co do godzin...
— Ja pana profesora przeprowadzam...
— Ale czy to będzie bezpiecznie?
— Po drodze jeszcze raz wódeczki? odpowiedział Rabsztyński.
Profesor się ogromnie rozśmiał.
— No! — cóż robić! chodźmy razem, chodźmy.
Jakoż poszli, wstąpił jeszcze do cukierni, profesor wyszedł z niej zarumieniony mocno, i uściskawszy młodego przyjaciela popędził do domu na Nowy Świat.
Pensya pani Filipowiczowej, znajdująca się w dwóch piętrach bardzo poważnie wyglądającego domu, nie nazywała się jednak tem nazwiskiem, ale dawną firmą wdowy pani Montant, która wyszedłszy za owego Filipowicza w widokach tylko administracyjnych — zaślubiła go niby morgantycznie, zowiąc się zawsze urzędownie panią Montant i pensyi nie zmieniając dobrze już znanej denominacyi.
Nie chcemy osłaniać tajemnic małżeńskiego pożycia — ale godzi się napomknąć, że choć Filipowicz akomodował się żonie z uległością niezmierną (kasa była pod jej kluczem), choć był dla niej z uwielbieniem, czcią i miłością podniesioną do potęgi najwyższej — pani Montant wcale z niego nie była zadowolnioną. Był roztargniony, papla bez taktu — i choć w potrzebie dawał w niższych klasach lekcye wszystkiego co umiał i czego nie umiał, nie odpowiadał ideałowi jaki oddając mu rękę stworzyła sobie wdowa.
Widząc obok siebie to małżeństwo na pierwszy rzut oka, tłomaczył się jego stosunek. Trudno sobie wyobrazić coś poważniejszego, uroczystego, więcej dystyngowanego nad panią z Villamarinich de Montant... O Villamarinich ona sama mówiła iż byli gałęzią panującego, książęcego w jakichś Włoszech domu. Mąż pierwszy zwał się wprawdzie Montant bez de, lecz tylko przez skromność — nie będąc na odpowiedniem urodzeniu stanowisku...
Pani Eliza z Villamarinich de Montant secundo voto Filipowiczowa... miała około lat czterdzieści kilka, ale zachowała się mimo losu przeciwności wspaniale... Trochę otyła, co jej dodawało powagi, twarz miała pełną, z podbródkami rasowemi, oczy wypukłe, rączkę śliczną... Ubierała się ze smakiem, i profesorowie młodzi, którzy na pensyi lekcye dawali, doznawali niewymownych tentacyi, gdy na nich nieco zmrużone skierowała oczy, oczy, które tyle mówiły że aż strach... ale osoba była surowa nader, i choć grzeczna wielce dla młodych, nie dopuszczała ich nigdy nawet do poufalszej rozmowy... Królewskie sobie nadawała tony.
Obok niej ruchawy Filipowicz ledwie śmiał stanąć... a co było najnieprzyjemniejszem dla niego, iż nieustannie poprawiała go, monitowała, dziwiła się jego niezręczności, brakowi zastanowienia, i mówiła o tem głośno... zdając się mieć upodobanie w okazywaniu niezmiernej wyższości swojej. Poczciwy, skromny profesor nie obrażał się tem, zbyt wielbił tę żonę, jakiej nigdy w życiu podobnej się nie mógł spodziewać, zbyt był przejęty wielkością rodu Villamarinich, aby śmiał zostać rebelizantem. Całował w ręce i przepraszał — cieszył się wszystkiem i nie miał pretensyi najmniejszej, kiedykolwiek, w czemkolwiek mieć słuszność.
Zbliżając się do bramy domu, profesor starał się już poskromić rozdrażnienie w jakie go wprawiły, trzy jeden po drugiem pochłonięte kieliszki likworu. Wprawdzie był oswojony z napojami, i te nie działały nań zbyt porywczo, krzepiły go, nie odejmując mu władz umysłowych — jednakże pani Eliza miała dar nadzwyczajny rozpoznawania w nim cokolwiek podnieconych funkcyi żywotnych. Spojrzawszy nań ruszała ramionami i szeptała tylko dwa słowa, które on rozumiał.
— A już!
Często zaprzeczał śmiało.
— Ale nie.
Na co pani z Villamarinich tylko odpowiadała:
— Ja mówię.
Na to — Ja mówię, tonem stanowczym wyrzeczone — nie było repliki.
I teraz profesor ułożył swa postać, chustkę ściągnął z buntowniczej pozycyi, jakiej zwykła była przybierać, idąc węzłem pod ucho, kamizelkę gwałtownie wyrywającą się do góry zmusił do zajęcia właściwej roli i zakrycia szelek... wyprostował się, pogładził rzadkie bakenbardy, chustką otarł twarz, i krokiem mierzonym wpadł na górę, gdzie już szmer i śmiechy panien zwiastowały, że lekcye były skończone i pora objadowa się zbliżała.
Jak w ulu brzęczało na górze... Minął jednak te pokoje Filipowicz i udał się wprost do pokoju żony.
Siedziała ona w oknie, wsparta na ręku jakby oczekując na niego, z uwagą mu się przypatrzyła, gdy ją zaczął witać pokornie — i szepnęła:
— A już...
— Ale nie — jak się zowie.
— Ja mówię.
Filipowicz umilkł i dodał tylko:
— Spotkałem Rabsztyńskiego, to znowu trudno nie ludzkim być.
— Cóżeś zrobił?
Sprawozdanie wymagało pewnego zastanowienia. Przyznając się do tego że nic lub tak jak nic nie zrobił, Filipowicz wiedział że zasłuży na epitet nieprzyjemny, mówić całkowitą prawdę nikt go nie mógł zmusić — postanowił, wedle swego wyrażenia, lawirować.
— Ja idąc do tego Borusławskiego, dobrze wiedziałem co mnie czeka — rzekł — kuty wyga — jak się zowie, tylko mu w oczy patrz... i zgaduj gdzie skoczy. Ale też zażyłem go z mańki... i — na swem postawiłem.
— Na czem?
— Że oto tego — objawiłem mu, jak się zowie, staranie się i miłość Rabsztyńskiego.
— A on na to...
— Ignorować chce... a naturalnie, jak się zowie, będzie referował wyżej!
Z całego jego znalezienia się, to tylko mogłem widzieć jasno, że nie myliła się moja królowa i pani — że to istotnie... książęce dziecko... familji wielkiej... do czasu się ukrywające...
— Ja się nigdy nie mylę — zimno odezwała się pani z Villamarinich.
— Na tem się tedy skończyło, iż wszystko w zawieszeniu... ale mu dałem słowo, iż kawalera dopuszczać nie będziemy i że panna jest konsygnowana...
W milczeniu głowę spuściła pani.
— Cóż ten biedny Rabsztyński... spytała po chwili.
— A cóż! prosiłem go o rezygnacyą... o cierpliwość...
Chwilkę milczenia zajęły śmiechy panienek wybuchające w sąsiedniej sali, pani z Villamarinich wstała, otworzyła drzwi tylko, i nic nie mówiąc — popatrzała — wszystko ucichło.
Wprawdzie natychmiast po drzwi zamknięciu śmiano się znowu, ale troszeczkę ciszej.
Filipowicz tymczasem wody się napił dla zneutralizowania w sobie spirytusu, który zaczynał mu się dawać czuć nieco.
— Czy nie obiecał tu być Borusławski? spytała żona.
— Ale ty go, moja królowo, słusznie Sfinksem nazywasz, z właściwą sobie genijalnością, bo ty jesteś genijalna — co z niego dobyć?
— Sfinks! powtórzyła pani... Cóż przecie mówił.
— Nie chce o niczem wiedzieć — ignoruje... Niezrozumiał mnie z początku i wziął to z tej strony jak gdybyśmy chcieli z tego powodu pozbyć się panny Tekli, i oświadczył że może ją odebrać.
— Ale bo ty zawsze!! jakże było można?
— A! nie ja winien... on tępy jest, tępy! alem mu wytłomaczył przecież... Zostają rzeczy jak były... o ile jednak — jak się zowie zrozumieć mogłem, Rabsztyński go nie zachwyca... Oni wyżej pewnie dla niej partyi szukać myślą. Ho! ho!
— A jego by mi szkoda było — odezwała się pani z Villamarinich, chłopak miły, ładny, dobrze wychowany, zakochany...
— E! e! mruknął Filipowicz.
— Co to ma znaczyć?
— Gdyby nie to że mu się widzi księżniczką.
— Proszęż cię! cóż to jest! ofuknęła przeciw samoistnemu pojęciu męża pani. Co to jest?
Ruszyła straszliwie ramionami a profesor począł patrzyć na swoje paznokcie jak najniewinniejszy w świecie człowiek — i zamilkł.
— On się w niej śmiertelnie kocha!
Nieśmiano zaprzeczyć... Uspokoiła się pani... Wtem na szczęście Filipowicza zadzwoniono, w sąsiedniej sali powstał hałas, śmiechy i bieganina. Dawano do stołu... Sama pani wyszła... Filipowicz skierował się — ku kredensowi obok jadalni.
Tu powoływały go jego funkcye administratorskie. Z kuchni przez kredens szły dania do stołu, tu się odbywała kontrola półmisków, a w razie ich niedostateczności, wypełnianie nowych środkami — administracyjnemi... Sosy odgrywały tu rolę bardzo ważną... innych tajemnic może się nie godzi wyjawiać, aby nie psuć czytającym apetytu... Tutaj także fabrykowało się piwo i tak zwane wino czerwone do wody, preparat nieszkodliwy i niekosztowny a elegancki; tu obliczały się także chleba kawałki i cukru...
Pani z Villamarinich znajdowała zawsze, że z żywotnych zadań wychowania kwestya stołu najtrudniejszą była do rozwiązania.
Dla tego zwracano na nią baczność szczególną, i pan Filipowicz był odpowiedzialnym za ład, oszczędność, dobór pokarmów i utrzymanie sług w rygorze, aby nie nadużywali resztek, których rozporządzenie do nich należało, a psuło ich moralnie.
Resztki schodzące ze stołu — natychmiast obejmował w swój zarząd administrator i rozporządzał niemi na korzyść własną lub na zapas, dla dalszego użycia w innej postaci.
Trafiało się że Filipowicz, nie umiejąc się oprzeć pokusie, zamiast oczekiwać na zwrot półmisków, ośmielał się z nich brać pierwociny, lecz gdy się to parę razy wydało i został pociągnięty do surowej odpowiedzialności, wolał z kucharką wejść w kompromis i kazać sobie na talerzu przynosić lepsze — kawałki.
Mogło i to się wydać zapewne — lecz kucharka była zbyt interesowaną o utrzymanie przyjaznych z nim stosunków, aby zdradzić go chciała. Pan Filipowicz też nie napierał się o przypuszczenie go do stołu, bo to mu było wygodniej i swobodniej. Ze wszystkich jego a wielce urozmaiconych funkcyi administracyjnych, ta może była dlań najlżejszą i najwdzięczniejszą. Pełnił ją z namaszczeniem i powagą.
Wyższa dyrekcya naukowa i moralna była w rękach pani z Villamarinich, i do tego mieszać się małżonek nie miał prawa ani ochoty. Naczelniczka umiejąca rodzicom wykładać teoryą swą wychowawczą w bardzo pięknych i wiele obiecujących wyrazach, nie kłopotała się znowu o swój zakład zbytecznie w praktyce i tradycye miejscowe z pomocą dwóch starszych guwernantek prowadziły go jakoś same. Pani szło głównie o to, aby wszystko było w porządku i żeby utrzymanie elewek jak najmniej kosztowało. Oszczędzano o ile możności na nauczycielach i metrach, w ciągu roku dając im tymczasowych zastępców, sam pan Filipowicz zresztą, mający reputacyą pedagoga znakomitego, dawał wszelkie możliwe lekcye i stawał z książką w zastępstwie kogokolwiekbądź.
Nauki szły, jak Bóg dał, ni lepiej ni gorzej niż gdzieindziej, rutyną, książkami, a kto chciał, uczył się, mimo utrudnień jakie znajdował na drodze.
Prawą ręką pani z Villamarinich była przyjaciółka jej dawna, panna Eufrozyna Pfirsich, nie młoda, brzydka ospowata, roztropna, żywa, która w istocie rządziła tu całym domem, pani zostawując tylko reprezentacye i pozory panowania. Na przemiany podchlebstwem i surowością umiała władać naczelniczką, kadząc jej gdy tego była potrzeba, a w wielkich wypadkach udając że się podaje do dymisyi.
Środek ten nieochybny zapewniał jej zawsze zwycięztwo. Panny Eufrozyny obawiali się wszyscy, nie wyjmując samego Filipowicza, który był dla niej z nadzwyczajnem uszanowaniem i słuchał jej na równi z żoną.
Mocna w teoryi i głównie zawsze do wykładu jej przed rodzicami używana, naczelniczka pensyi, zajmowała się zresztą tylko kassą i ogólnemi rachunkami, wykonawczą władzę i nadzór (policyę) sprawował sam profesor: ministrem odpowiedzialnym była panna Eufrozyna.
Ona jedna znała swoje panny najlepiej i zapobiegała, aby starsze się nie emancypowały. Nie młoda bardzo nie ładna, wyrzekłszy się już dla siebie marności światowych, skazana na marynowanie siebie i drugich w cierpkim moralności surowej wyskoku panna Eufrozyna miała przyjemność łapać intryżki, zbierać plotki i powtarzać po cichu skandaliki z bruku miejskiego zbierane. Szczególniej awanturki miłosne mocno ją interesowały, ale o tych tylko z pomocnicą swą panną Hermancyą i z samą panią po cichu czasem poszeptać mogła. Dla panien była niezmiernie surową.
Przy stole obok prezydującej pani z Villamarinich siadała po prawej ręce panna Eufrozyna, po lewej panna Hermancya... Tuż przy pierwszej zabierała zwykle miejsce, już dłuższym na pensyi pobytem i opłacanemi kontrybucyami, wreszcie zagadkowem swem położeniem, wyróżniająca się, panna Tekla Sierocińska.
Była to dwudziestoletnia, pełnych form, ładna i świeża blondynka, ze łzawemi niebieskiemi oczyma, z białemi i starannie pielęgnowanemi rączkami, z przepysznym warkoczem złocistych włosów, z wyrazem zadumy i melancholyi na czole... Nawet obok najstarszych panien zajmowała zupełnie odrębne stanowisko, nie należnie już prawie do pensyi i będąc tu tylko na pół wyemancypowaną pomocnicą guwernantek. Miała też i swój osobny pokój a w nim własne pianino, i używała więcej daleko swobody niż inne uczennice, a na lekcyach zwykle kogoś zastępywała jako nauczycielka.
Wpatrując się w tę piękność zadumaną zawsze i najczęściej milczącą, trudno było odgadnąć charakter. Oczy mówiły mało, życie nie objawiało się zbyt gorąco, coś zamkniętego, tajemniczego, nosiła jak piętno na sobie.
Na pensyi na której już była od lat przeszło dziesięciu... opowiadano sobie dziwne o niej i jej pochodzeniu historye. Ponieważ opiekun mecenas Borusławski, dostarczał hojnie wszystkim jej zachciankom środków urzeczywistnienia, a pieniądze płynęły ciągle, i szafować niemi mogła jak chciała, domyślano się jakiego magnackiego pochodzenia i zwano ją zaklętą księżniczką. Ona sama o swej przeszłości niewiele powiedzieć umiała; wychowywała się przed oddaniem na pensyę u starej jakiejś i poczciwej kobiety; która miała o niej staranie: o rodzicach swych nie słyszała nigdy, ani ich widziała. Mówiono jej zawsze że była sierotą i że dobroczynny jakiś opiekun łożył na wychowanie. Stara owa jejmość z płaczem ją odwiozła do miasta i oddała Borusławskiemu, który umieściwszy na pensyi, dowiadywał się czasami o nią i płacił co było potrzeba. Pani z Villamarinich przez szpary patrzała, iż panna ani metryki w porządku, ani żadnych innych papierów z sobą nie przyniosła. Ponieważ na czas wakacyi i świąt panna Tekla zostawała na pensyi, opłacano za nią więcej, co roku z tajemniczych źródeł płynęły prezenta dla pani, pana, starszej guwernantki i t. d. Szanowano więc to dziecko więcej nad inne... Dostatek który ją otaczał, najwięcej się do tego przyczyniał.
Domysły o owem książęcem pochodzeniu, zrazu nieśmiałe i nie wiedzieć zkąd wyrosłe w ciągu lat wielu nabrały pewnej odwagi, ugruntowały się samem trwaniem. Dość już i pani i panna Eufrozyna i Filipowicz, byliby oburzeni nadzwyczaj, gdyby się kto ośmielił powątpiewać o tem, że panna Tekla była zaklętą do czasu księżniczką. Prędzej, później, spodziewano się odsłonięcia tajemnicy — jakiegoś tryumfu i świetnego piątego aktu dramatu.
Na tych to domysłach opierając się sama pani z Villamarinich, która z ciocią dwóch panien Rabsztyńskich, była w niewielkiej, serdecznej przyjaźni, osnuła projekt wyswatania tej niezawodnie bogatej dziedziczki, panu Rabsztyńskiemu, młodzieńcowi, który umiał sobie od razu pozyskać serca naczelniczek pensyi obu i pana Filipowicza.
Rodzeństwa tych Rabsztyńskich było troje, dwie panienki wychowujące się na pensyi, i pan Maksymilijan młodzieniec wielkiej nadziei, już wyemancypowany, który znaczny majątek, nadwerężony mocno przez rodziców, dojadał z zapałem i ufnością w przyszłość niezachwianą. Posagi sióstr były zabezpieczone, on zaś swoją ojcowiznę pospieszał puścić, aby być do przyszłej pracy zupełnie swobodnym. Uczyniono mu jednak uwagę, i wierzyciele przypominali to ciągle, iż powinien się był co najprędzej ożenić bogato.
Maks nie był wcale przeciwko temu, a że się nic jakoś lepszego nie trafiło a to coś nadzwyczajnego obiecywało, za poradą i pomocą pani z Villamarinich, począł się kochać mocno w pannie Tekli.
Przyszło mu to z łatwością wielką. Chłopak był dobroduszny i uprzejmy, nie bardzo zastanawiający się nad tem co czynił, a przedewszystkiem szukający w życiu przyjemności jego. Panna była młodziuchna i bardzo ładna, podobała się cioci, wychwalała ją pani z Villamarinich, która ją przecież najlepiej jak własne dziecię znała, posag problematyczny wydawał się zdala olbrzymim... pan Maks więc zakochał się z największym apetytem i wielkiem przejęciem swą rolą.
Naczelniczka pensyi była pewną, że bądź co bądź rodzice bogatej panny, ukrywający się tak starannie, nie mogąc jej dać imienia swego, szczęśliwi będą i wdzięczni, wydając ją za pana Maksymilijana Ludwika, z Rabsztyna Rabsztyńskiego.
Snuło się to już powoli od roku, gdy nareszcie dobre intrydze założywszy fundamenta, uznała pani z Villamarinich, że należało objawić o tem opiekunowi panu Borusławskiemu, aby ten doniósł gdzie należy.
Co się tyczy panny — jakkolwiek ona dosyć była grzeczną dla pana Maksymilijana, który się często bardzo z nią spotykał w pokoju pani z Villamarinich, nikt jednak nie mógł zaręczyć co się w jej sercu działo... i jak była w istocie usposobioną dla pretendenta.
Panna Eufrozyna wyrażała się o niej że jest charakteru flegmatycznego i temperamentu lodowatego, czasem ją zwano nieodgadnioną — pochlebiano sobie jednak iż piękny Maks serce jej podbić musi. Maks Rabsztyński pięknym był w istocie, ale mimo iż mu tu wiele zalet przyznawano — nie odznaczał się niczem tak dalece, oprócz wielkiej do życia ochoty... Jako bardzo ładny chłopak miał łaski u starszych pań, i wdzięk jego młodzieńczy zaślepiał równie panią samą, jak pannę Eufrozynę z którą, mimo jej szpetoty, umiał być bardzo czułym... Miał ten szczęśliwy temperament i usposobienie pan Maks, że dla niego dosyć było być niewiastą, aby zyskać jego względy.
Uśmiechał się i do panny Tekli, i do pani z Villamarinich, i do panny Eufrozyny i do Hermancyi i do służącej, która mu drzwi otwierała. Wszystkie nim były oczarowane.
Z tego powodu nawet wydziwić się nie mogły starsze panie, iż stosunkowo ta, która winna była zająć się nim najwięcej, w istocie była może dlań najobojętniejszą.
— Natura taka zimna! to darmo! mówiła panna Eufrozyna; ale to i lepiej!
I śmiała się ruszając ramionami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.