Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale bo ty zawsze!! jakże było można?
— A! nie ja winien... on tępy jest, tępy! alem mu wytłomaczył przecież... Zostają rzeczy jak były... o ile jednak — jak się zowie zrozumieć mogłem, Rabsztyński go nie zachwyca... Oni wyżej pewnie dla niej partyi szukać myślą. Ho! ho!
— A jego by mi szkoda było — odezwała się pani z Villamarinich, chłopak miły, ładny, dobrze wychowany, zakochany...
— E! e! mruknął Filipowicz.
— Co to ma znaczyć?
— Gdyby nie to że mu się widzi księżniczką.
— Proszęż cię! cóż to jest! ofuknęła przeciw samoistnemu pojęciu męża pani. Co to jest?
Ruszyła straszliwie ramionami a profesor począł patrzyć na swoje paznokcie jak najniewinniejszy w świecie człowiek — i zamilkł.
— On się w niej śmiertelnie kocha!
Nieśmiano zaprzeczyć... Uspokoiła się pani... Wtem na szczęście Filipowicza zadzwoniono, w sąsiedniej sali powstał hałas, śmiechy i bieganina. Dawano do stołu... Sama pani wyszła... Filipowicz skierował się — ku kredensowi obok jadalni.
Tu powoływały go jego funkcye administratorskie. Z kuchni przez kredens szły dania do stołu, tu się odbywała kontrola półmisków, a w razie ich niedostateczności, wypełnianie nowych środkami — administracyjnemi... Sosy odgrywały tu rolę bardzo ważną... innych tajemnic może się nie godzi wyjawiać, aby nie psuć czytającym apetytu... Tutaj także fabrykowało się piwo i tak zwane wino czerwone do wody,