Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mecenasie, dobrodzieju, szanowny — jak się zowie — nie gniewaj się zaklinam... Jeżelim przyszedł tu z tem... macierzyńska, że tak powiem troskliwość... ale nie ma nic — nie ma nic — panna konsygnowana... Słowo panu daję...
Maciej stojący w progu oznajmywał w tej chwili nowego klijenta, i pan profesor trąc łysinę, zżymając ramionami, sycząc, mrucząc, spuścił się ze wschodów.
Widziany na ulicy, profesor Filipowicz wyglądał równie pociesznie jak w pokoju... Śpieszył się idąc, niewiele widział, potrącał często, niekiedy zdawało mu się minąwszy, że kogoś poznawał i kłaniał się, gdy już go nie było... Czasem wyrwało mu się słowo głośne, jakby jakiegoś monologu używał — to znowu śmiał się do siebie... Na czerwonej do zbytku twarzy, przybrany uśmiech, jakiś krążył prawie ciągle...
Na Miodowej ulicy wpadł do pierwszej cukierni, potykając się na progu, zgubił kapelusz, który mu się pomiędzy stojących potoczył, pobiegł za nim, potrącił kilku, przeprosił, zaczął się śmiać bardzo głośno, kazał sobie dać wódki, w kieszeni poszukał pieniędzy i rozsypał je po podłodze... nowy kłopot i śmiech nowy — pięciogroszówka zaleciała w szparę...
Narobiwszy hałasu i ambarasu, wyrwał się z paletocikiem w ręku na ulicę, zapomniawszy laski, wrócił po nią i dopiero jakoś opamiętawszy się, nieco spokojniej, obciągnąwszy kamizelkę, poprawiwszy chustki której węzeł zwieszał się za ucho poszedł dążąc do Saskiego ogrodu.
Zbliżając się doń, kilka razy stanął jakby dla