Z dramatów małżeńskich/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Z dramatów małżeńskich
Wydawca Księgarnia nakładowa L. Zonera
Data wyd. 1899
Druk Zakłady Drukarskie L. Zonera
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Małgorzata.

Gdy mijali przedsionek, Mikołaj Bouchard zdjął zawieszony na szabli olbrzymi słomiany kapelusz i nakrył nim głowę. Przy czarnem ubraniu wizytowem, zabawnie wyglądało to sielskie przybranie.
Krętemi ulicami, wiodącemi wśród cienia lip, Mikołaj Bouchard i jego goście doszli do sielskiego pawilonu. Przez uchylone drzwi dobywały się dźwięki fortepianu, oraz młodzieńczy głos, śpiewający starą ludową piosnkę. Głos to był nie wielki, lecz dźwięczny i bardzo umiejętnie pokierowany; to też Paweł de Nancey, który szedł pierwszy, zatrzymał się, dając znak towarzyszom, by toż samo uczynili.
— Co pan robisz? — zapytał Mikołaj Bouchard.
— Słucham — odparł hrabia.
— Pan lubisz muzykę?
— Bardzo lubię.
— Słuchajmy, kiedy pan tego pragniesz — rzekł Bouchard. Przykro mi tylko, że Małgorzata wybrała jedną z tych nie nie znaczących pieśni ludowych, zamiast śpiewać wielkie arje z oper, które umie lepiej, niż jej nauczyciel śpiewu. Szczególniej arja z Lucji de la mére morte zawsze mi łzy wyciska.
— Ja zaś — odparł uśmiechając się Paweł — stokroć wolę tę ludową piosnkę. Ileż tu prawdy, prostoty, uczucia!
— To rzecz gustu... szepnął były sklepikarz zdziwiony. Pewnie pan hrabia lepszym jesteś znawcą, niż ja.
Dziewcze skończyło śpiewać... Pieśń ucichła zwolna, rozpływając się w westchnieniu.
— Chciałbym oklaskiem wyrazić moje uznanie, lecz nie śmiem — rzekł Paweł. — Dość już śmiałości z mej strony, iż pozwoliłem sobie słuchać pieśni, która płynęła z duszy śpiewającej.
— Małgorzato! — zawołał Mikołaj Bouchard.
— Ojcze! — odpowiedział głos ze środka pawilonu.
— Chodź tu moje dziecko! — Gruchałaś jak makolągwa, nie spodziewając się, iż masz słuchaczów.
Małgorzata stanęła w progu szałasu, a ujrzawszy ojca w towarzystwie obcych mężczyzn, oblała się gorącym rumieńcem. Niemniej podeszła ku przybyłym uprzejmie.
— Dziecię moje — przedstawiam ci p. hrabiego de Nancey, który nas zaszczyca swoją wizytą, — rzekł były sklepikarz, przybierając uroczystą minę. Panie hrabio... oto moja córka... panna Małgorzata... moje jedyne dziecię... mój skarb...
Spadkobierczyni Mikołaja Bouchard ukłoniła się jak pensjonarka. Paweł pochylił głowę z szacunkiem, mówiąc:
— Pozwoli mi pani złożyć sobie dzięki za przyjemność, jakiej doznałem, słuchając śpiewu jej.
Lebel-Girard stojący obok hrabiego, pochylił się i szepnął mu do ucha:
— Co to będzie za śliczna hrabina, prawda?
Paweł odpowiedział znacznym uśmiechem.
Skreśliliśmy portret ojca Małgorzaty takim, jakim był on od lat najmłodszych. Żona jego zmarła przed kilkunastu laty i nie wiele różniła się od męża. Oboje byli pospolici, niezręczni, szpetni i pobrali się w późnym już wieku.
Jakim sposobem ci ludzie mogli być rodzicami tej uroczej istoty, która nosiła imię Małgorzaty Bouchard, a która, zdawała się być zrodzoną z miłośnego związku genjusza z wieszczką?
Matka natura posiada swe tajemnice, wobec których nauka przyznać musi swą nieświadomość.
Małgorzata była prześlicznem dzieckiem, wyrosła też na niepospolicie piękną pannę. Pełną wdzięku twarzyczkę, okalały bujne ciemne zwoje jedwabistych włosów. Oczy jej niebieskie, łagodne, pełne były wyrazu, usteczka maleńkie i kształtne, płeć delikatna i przezroczysta. Figurka cudownie złożona, rączka maleńka, nóżki długie i wązkie. Wszystko w tej istocie było tak pełne dystynkcji, iż podobnej powierzchowności nie powstydziłaby się żadna księżniczka. Wszystko w niej miało wybitną cechę tak zwanej rasy, która to cecha znajduje się jedynie w rodach patrycjuszów. którzy swej krwi szlachetnej nie mieszali z krwią mniej czystą klas niższych, mieszczańskich i wieśniaczych.
Małgorzata posiadała nie tylko piękność, lecz i dziwny wdzięk, który zjednywał jej wszystkich. Nie była to zalotność... to niewinne dziecię obce było wszelkiej kokieterji... Lecz łagodne jej źrenice, patrząc, niepokoiły serce i duszę, zarówno, jak ogniste źrenice panny Lizely, niepokoiły zmysły. Dokoła tej dziewczęcej, wysmukłej postaci, wiał urok młodości i niewinności, któryby onieśmielił najwytrawniejszego nawet Lovelasa.
Lecz w zamian każdy uczciwy i wolny młodzieniec, patrząc na nią, zrozumiałby łatwo, iż szczęście zyska ten, kto pierwszy swe imię zapisać potrafi na białej, nieskalanej karcie księgi jej życia.
Wrażenie to owładnęło znienacka sercem Pawła.
Odrazu zapomniał o miljonach i śmiesznościach Mikołaja Bouchard. Zapomniał o wierzycielach i o tem, jakie okoliczności zmuszały go do szukania towarzyszki życia, i o tem, co go skłoniło do złożenia wizyty w Montmorency. Zapomniał, iż należy do złotej szajki młodzieży paryzkiej, która straciwszy złudzenia, przestała wierzyć w cnotę, a hołduje jednemu tylko bóstwu, Mamonie.
— Gdybym był bogatym, jak legendowi magnaci, a gdyby ona była biedną, jak żebraczka, ożenię się z nią, pomyślał hrabia.
Oczy Pawła zaświeciły jasnem promieniem, na twarzy jego zajaśniał wyraz takiego zadowolenia, że Lebel-Girard, tapicer, pełen doświadczenia, a przytem niezmiernie przenikliwy człowiek, gdy o jego interes chodziło, zadrżał z radości.
— Dobrze idzie — szepnął na stronie. Oczy Małgorzaty rzuciły czar, będzie ona hrabiną, a my będziemy zapłaceni.
Tymczasem Mikołaj Bouchard myślał:
— Wszystko w porządku... Ceremonja przedstawienia odbyła się prawidłowo. Teraz czwarta, obiad podadzą o szóstej... Przejdziemy się po parku, a potem, jeśli hrabia nie będzie miał nie przeciwko temu, zagramy w bilard.
Paweł przyjął uprzejmie propozycję gospodarza i zbliżył się do Małgorzaty podając jej ramię.
Dziewczę spojrzało badawczo na ojca i całe zapłonione, położyło końce swych paluszków na rękawie z cieniutkiego sukna,
Mikołaj Bouchard u szczytu zadowolenia, trącił łokciami swego przyjaciela Girarda.
— Patrz no pan, czy oni nie stanowią dobranej pary! — rzekł śmiejąc się. Idźmy sąsiedzie naprzód, niech sobie pogawędzą młodzi swobodnie.
To mówiąc, ruszył naprzód, pociągając za sobą przyjaciela. Paweł szedł wolno za nimi, patrząc na to dziecię, które szło przy nim, nie śmiejąc prawie dotknąć jego ramienia.
Małgorzata ubrana była w blado-różową muślinową sukienkę, która, zręcznie obciskała jej gibką kibić. Otwarte nieco rękawy odsłaniały kształtne i delikatne jej ręce.
Wybiegłszy szybko z pawilonu, nie wzięła kapelusza, wiatr rozrzucał w malowniczym nieładzie ciemne jej włosy, bujne i lśniące.
Paweł przypomniał sobie, że wczoraj, o tej samej godzinie, szedł obok innej kobiety, niemniej pięknej... lecz jakże odmiennego doznawał wrażenia! — Jak różnie działały na niego te dwie kobiety!
Prąd elektryczny, drażniący zmysły, zdawał się płynąć z oczów Blanche Lizely. Przy niej doznawało się zawrotu głowy, dziwnego podniecenia; w żyłach Pawła krew szybciej krążyła, gdy szedł obok tej syreny o blond włosach.
Obecność Małgorzaty uspokajała jego nerwy, a jej wdzięk dziewiczy — odświeżał myśl; wobec niej zrozumiał, iż można kochać kobietę miłością czystą, idealną, nie mającą nie wspólnego z brutalną pożądliwością zmysłów.
Blanche Lizely była wymarzoną kochanką, Małgorzata idealną żoną być mogła, żoną kochającą i wierną, aż do śmierci,
Paweł rozmyślał i porównywał, — a trwało to tak długo, iż towarzyszkę jego zaczęło dziwić milczenie. Spostrzegł to p. de Nancey i zaczął mówić o muzyce.
Umiał on poprowadzić rozmowę, nawykł-do tego, przestając wiele w towarzystwach. Umiejętność tę ludzie światowi czerpią wszędzie potrochu; w salonach, w teatrach, w pracowniach artystów, przyswajają sobie łatwo takową i posługują się nią na swój sposób.
Małgorzata, która prócz swoich profesorów, ojca i pana Lebel-Girarda, nie słyszała nigdy mężczyzn mówiących, została olśniona wymową Pawła. Ogarnęła ją wielka nieśmiałość, lecz po chwili odzyskała panowanie nad sobą, i odpowiadała na pytania trafnie, dowodząc, że intelligencja jej równała się piękności.
Paweł i Małgorzata zatrzymywali się po drodze. Ona rwała róże, układając z nich wiązankę, którą przypięła do stanika.
— Czy mogę panią prosić o jedną łaskę? — zagadnął nagle Paweł.
Małgorzata podniosła na mówiącego zdziwione oczy.
— Łaskę? — powtórzyła.
— Nie domyśla się pani?
— Nie...
— Chcę prosić o jeden kwiat róży...
— Nic łatwiejszego — rzekła pochylając się nad krzakiem róży mchowej, biorąc do ręki na wpół rozwinięty pączek.
Paweł powstrzymał ją.
— Nie zrozumiałaś mnie pani — ja pragnę mieć jedną z róż, które przystroiły ciebie pani.
— Czemu? — dodało dziewczę z zachwycającą naiwnością, — te są o wiele piękniejsze.
— Być może, lecz tamte mają dla mnie większą wartość.
Małgorzata przestała pytać. Twarz jej powlokła się szkarłatem, a serce silniej bić zaczęło.
— Czy pani odmawia?...
Dziewczę odczepiło jeden kwiat róży i drżącą ręką podało go towarzyszowi.
— Dzięki! zawołał Paweł — stokrotne dzięki! — Podniósł kwiat do ust i złożył na listkach pachnących gorący pocałunek.
— Brawo panie hrabio! otóż to co się zowie rycerskość tradycyjna!... postępek godny nieboszczyka Richelieu’go! — zawołał Mikołaj Bouchard zacierając ręce.
Obaj przyjaciele, ukryci za klombem bzu, byli świadkami wyżej opisanej sceny. Nagła interwencja ojca zmieszała Małgorzatę, która szybko podbiegłszy ku niemu, wsunęła swą rękę pod jego ramię.
Bouchard ucałował córkę, mówiąc sobie w duszy: — całuję hrabinę!!!
Ona wzruszona, przejęta, nie puściła już ramienia ojca, nie podnosiła oczów na Pawła, zapytywała samej siebie, co się z nią działo? i nie umiała znaleść odpowiedzi.
Lebel-Girard i p. de Nancey zostali nieco w tyle.
— A więc panie hrabio, czy przesadziłem mówiąc o wdziękach mojej małej przyjaciółki?
— Mówiłeś pan za mało. To anioł! anioł prawdziwy, który ukrywa swe skrzydła, ale je posiada. Jestem oczarowany... lecz chcę, żeby i ona mnie pokochała... Jak pan sądzisz, czy będzie mogła mnie pokochać?
— Pokocha cię panie hrabio, nie wątpię o tem. Nie uważałeś pan jej wzruszenia, gdy podawała ci różę?...
— Jeśli tak jest, będę panu winien szczęście.
— To najważniejsze, że tylko szczęście będziesz mi wtedy winien — pomyślał tapicer, a głośno dodał: — Oświadcz się pan zaraz. —
— Tak prędko? — zawołał Paweł.
— Nigdy za prędko, gdy idzie o dobry interes! Zresztą, poco zwlekać? Rezultat pewny, przecież rzecz naprzód ułożona. Chcesz pan, bym zabrał Małgorzatę? zostaniecie sam na sam z Bouchardem?...
— Nie, — odparł Paweł po chwili — to za prędko.
— Więc kiedyż?
— Może wieczorem, po obiedzie...
— Dobrze! — Tylko śmiało, odjedziemy świadomi rezultatu.
Weszli do sali bilardowej. Był to jedyny pokój, którego urządzenie było tegoczesne.
Zaczęto grać. — Małgorzata siedziała na uboczu, ojciec polecił jej znaczyć punkta. Obecność dziewczęcia czyniła p. de Nancey tak roztargnionym, iż przegrał dwie partje, z czego Mikołaj Bouchard był nadzwyczaj dumny. Nie spodziewał się bowiem zwycięztwa.
O szóstej we drzwiach ukazał się marszałek dworu, w towarzystwie dwóch lokai w liberjach, i oświadczył, że podano do stołu.
Paweł podał ramię Małgorzacie i towarzystwo przeszło do sali jadalnej.
Obiad był wyborny. Wina nieporównane, może korki od butelek pochodziły niegdyś ze sklepu Boucharda. Gospodarz pił bardzo wiele, język mu się zupełnie rozwiązał, mówił wiele o swym znakomitym rodzie, opowiadał anegdoty o swych przodkach de Montmorency i wznosił znaczące toasty na cześć starych rodów Francji, które się łączyły z sobą.
Wnkońcu stał się nie do zniesienia, ten poczciwy dziwak. Lecz Paweł nie słuchał go wcale, cały oddany Małgorzacie, z którą prowadził ożywioną rozmowę. Dziewczę oswojone z obecnością obcego gościa, nie krępowało się teraz, olśniewając rozmową, pełną sprytu, rozumu i wdzięku.
Nagle Mikołaj Bouchard powstał i z powagą pełną teatralnego komizmu, zaczął mówić:
— Moi przyjaciele, szlachectwo obowiązuje! — Nasi przodkowie byli więcej warci niż my — wskrześmy stare obyczaje, a staniemy się podobnymi do praojców. Niegdyś przy gościnnych stołach wśród biesiady piło co się zmieści, pijmyż i my. Oni byli mędrcami godnymi naśladowania. Pijmy, będzie to jeden krok w kierunku odrodzenia społecznego!
Usiadł, a marszałek dworu podał na srebrnej tacy kieliszki napełnione absintem (piołunówką).
— Na zdrowie dawnych obyczajów! — zawołał były sklepikarz, i wychylił kieliszek duszkiem.
Tak to poczciwiec ten rozumiał odrodzenie społeczne!
Paweł i Lebel-Girard uśmiechnęli się, maczając asta w szmaragdowym napoju.
Podano deser, potem kawę i likiery. Gospodarz wypróżniał kieliszki z zapałem. Gdy powstali od stołu, twarz jego była fjoletowa, oczy nieco błędne, język rozwiązał się zupełnie.
Lebel-Girard wziął na bok p. de Nancey.
— A co panie hrabio, nie mówiłem, czy nie wygląda ten poczciwiec na apoplektyka? Przejdźmy do salonu. Ja zajmę i oddalę Małgorzatę, pan rozmów się ze starym. Trzeba się spieszyć. Małżeństwo to musi być zawarte, nim atak ostateczny zabierze lub obezwładni ojca; to mogło by sprowadzić nieprzewidziane trudności.
Weszli do bawialni. Mikołaj Bouchard chwiał się na nogach. Małgorzata nie zwracała na to uwagi; pewnie przywykła widzieć ojca w tym stanie.
Lebel-Girard w towarzystwie Małgorzaty wysunął się do parku. P. de Nancey pozostał sam na sam z Mikołajem Bouchard, którego głośny oddech oznaczał ciężką pracę trawienia.
— Jak tu zacząć? pomyślał Paweł. — Czy mój przyszły teść jest obecnie wstanie zrozumieć mnie?
Lecz wahanie nie długo trwało. Stare wina, absint i likiery wywołały wzruszenie. Stary poczciwiec, zataczając się i ocierając łzę, zbliżył się do pana de Nancey, a wziąwszy jego rękę w swoje dłonie, zaczął mówić. Głośne napady czkawki przerywały mu słowa:
— Panie hrabio.. a raczej dziecię moje... drogie dziecię (wszak pozwolisz mi tak cię nazwać): czy niemasz nie do powiedzenia mi?.. Mów bez wahania... Otwórz mi serce swoje... Słucha cię ojciec... a tam z wysoka, słyszeć cię będą przodkowie nasi...
Słuchając patetycznego zaklęcia, które jak i inne przemówienia Mikołaja Bouchard’a musiało być wcześniej ułożone, Paweł zaczął mówić:
— Jestem do głębi serca przejęty i wdzięczny za okazywaną mi życzliwość... i ufam, że pan czytasz w sercu mojem i odgadujesz to, czego ja wypowiedzieć nie śmiem...
— Do licha! zgaduję — zawołał Mikołaj Bouchard, — ale niemniej chciałbym usłyszeć z ust pana, to, o czem już wiem... więc dalej, mówże pan!... niech wiem, czego się trzymać!
— Więc, zawołał Paweł, — ujrzałem pannę Małgorzatę i pokochałem ją!...
— Ha! ha! mój zuchu! — przerwał stary śmiejąc się, — masz dobry gust... Słowo daję, to skarb, ta Małgosia.
— I — ciągnął dalej p. de Nancey — proszę pana o jej rękę.
— Którą ci chętnie oddaję — kończył Bouchard. — Chodź w moje objęcia, drogi zięciu!
Paweł był posłuszny. Po gorącym uścisku, gospodarz domu mówił dalej:
Herb hrabiów de Nancey tak się przedstawia: Na błękitnem polu gwiazdy bez liku. —
— Lebel-Girard nie taił nic przedemną... wiem że masz długi... — Tem lepiej!... Bagatela! to dowód rasy... Wnuczka Montmorency’ch przyniesie ci tyle złota, iż pozapychasz nim wszystkie luki, zarównasz wszelkie szczerby... A teraz zawołać każę Małgorzatę, i uprzedzę ją, że za dwa tygodnie najdalej, zostanie hrabiną.
To mówiąc, Bouchard zwrócił swój chwiejny krok ku drzwiom. Lecz Paweł pospieszył za nim...
— Błagam pana! nie czyń tego! — zawołał.
— A to dla czego?
— Może wydam się panu marzycielem — odparł Paweł — lecz proszę cię, pozwól mi starać się o względy swej córki... Niech ona mnie pokocha, jak ja ją kocham, a wtedy dopiero poproszę, by mi oddała dobrowolnie swą rękę, którą dziś pan raczyłeś mi przyrzec.
— Zachwycające! zachwycające! zachwycające! — wybełkotał trzęsąc się ojciec Małgorzaty — pyszne! słowo daję! — Na honor szlachcica, to myśl prawdziwie wyższa — jestem zachwycony! Nie nie powiem Małgosi.
W tej chwili Małgorzata i Lebel-Gerard powrócili z ogrodu.
Paweł wstał i pożegnał się.
Siedząc w karecie tapicer zagadnął:
— A więc?...—
Za dwa tygodnie ślub — odparł hrabia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.