Z Pennsylwańskiego piekła/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Osada
Tytuł Z Pennsylwańskiego piekła
Podtytuł Powieść osnuta na tle życia naszych górników
Data wyd. 1909
Druk Dziennik Narodowy
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

W salunie Smitha gwarno dziś od samego rana. Po spaleniu się kopalni górnicy nie mają zajęcia, a że o czwartej popołudniu w sąsiedniem miasteczku otwartą zostanie konwencya, więc też kto żyje ściąga do szynku po nowiny.
Na ustach wszystkich — strajk.
Po meetingu na Czarnej Skałce, liczba jego przeciwników zmalała znacznie. Ogranicza się zaledwie do osobistych przyjaciół Borzemskiego i Macieja. Ale nie wiadomo jeszcze co ludzie myślą po innych “lokalach”.
— Słuchajta chłopy! — grzmi z za bary potężny głos Smitha. — Roboty niema dla was tak czy siak, bo kopalnie spalone, a tylko głupi chyba będzie przeciw strajkowi, kiedy kużdy jeden (Joe Smith z upodobaniem wtrąca w swe przemówienia gwarowe zwroty ze wszystkich stron Polski) bardzo dobrze wie o tem, że w czasie strajku dostanie z unii tygodniowe wsparcie po trzy albo i cztery dolary, a jak strajku nie uchwalą, to nie dostanie nic.
— Słusznie gada!
— Prawda czysta jak złoto.
— A co, nie mówiłem że ten Borzemski to zdrajca?
— Pewnie że zdrajca.
— Nasza “Trybuna” to samo powiada!
— Smith, przeczytaj co stoi w “Trybunie” o Borzemskim.
Podano mu gazetę, uciszyło się; lud polski w Ameryce ma dużo szacunku dla drukowanego słowa. Smith czytał z początku głośno a potem coraz ciszej, z przerwami. Było to sprawozdanie z meetingu na Czarnej skałce:
“...A że wśród rzesz pracującego ludu nigdzie i nigdy nie brakło zdrajców, więc i do naszych narodowych zrzeszeń, na wolnej ziemi amerykańskiej, zakradają się wilki w baraniej skórze, rycerze przemysłu, drapihrusty z pod ciemnej gwiazdy, i że się tak wyrazimy, trywialnie mówiąc, łotry ostatniego rzędu, którzy za judaszowskie srebrniki, gotowi zaprzedać krew własnych braci.
“Jednym z nich jest znany ogólnie “druh” (co za ironia!). Jan B. prowodyr tutejszych Sokołów, który, strojąc się w piórka patryotyzmu, usiłował okłamać ogół, zdobyć jego zaufanie, aby potem handlować jego krwią serdeczną.
“Słyszeli wszyscy co mówił wczoraj na zgromadzeniu ludowem....
“Dziwić się zaiste wypada, że rozgniewany lud nie zlynchował łotra na miejscu; miejmy wszelako nadzieję, że i jego cierpliwość raz się nareszcie z wyczerpie.
“Krew burzy się w żyłach, na samą myśl, że znalazł się pomiędzy nami człowiek, który na wolnej ziemi Washingtona stał się apostołem ohydnej inkwizycyi hiszpańskiej, który dzisiaj jeszcze paliłby na stosach i torturował tych, co stają w obronie ludu pracującego. Tak daleko nie posunął się dotąd, żaden parobas ajryskich infularzy.
“Czy to nie oczywisty dowód zdrady, za którą”....
W tem miejscu Smith zakaszlał się tak gwałtownie, że oczy zaszły mu krwią, i — zmiętą gazetę w kąt rzucił.
— No, a co dalej?....
— Czytaj dalej, czemu nie czytasz?
— Dalej nie ma nic ciekawego. Dajcie mi spokój. Odwrócił się do szafy i czegoś pilnie szukał pomiędzy flaszkami. Sumienie go ruszyło. Przypomniał sobie, że Jan to przecież jego kolega szkolny, przyjaciel jasnych dni młodości.
— A w szynku wzmógł się krzyk klątw i pogróżek, które krzyżowały się jak race po nad głowami skłębionego tłumu.
— Zdrajca — wołali jedni.
— Na takiego i stryczka szkoda — dodawali drudzy.
— A to mu dał! — cieszyli się inni, podziwiając stylistyczne zdolności redaktora “Trybuny”.
Byli jednak i tacy, co nie podzielali opinii większości. Pod oknem skupiła się gromadka wiernych przyjaciół Jana, którzy nie mieli jednak odwagi wystąpić w jego obronie. Jeden z nich zauważył:
— Ale czemu to Stifa jakoś nie widać!...
— Albo to nie wiesz? Przecie on deputy-szeryfem, ćwiczą się teraz w strzelaniu.... Co go tam obchodzą górnicy! Jak każą, a zapłacą, rodzonego ojca by zabił.
— A taki, zdawało się, zawzięty unista!
— Jeszcze niedawno tak ogniście wymyślał na kompanistów.
— Głupi mu wierzy!
— A ci wszyscy to nie wierzą?
— Bo głupi!
— Oj, że będzie bieda to będzie.
Zaś w innym kącie salunu, skupili się znowu tacy, co już popakowali manatki, wybierając się z powrotem do kraju.
— No to kielo wszystkich razem nas będzie — pytał się tęgi młody górnik z jasnymi faworytami, a la kronprinz Rudolf austryacki.
— Zaraz porachujema: jeden, dwa, trzy, cztyry, pięć, sześć — sześć nas stoi tutaj.
— No, a ty?
— Prawda, a ja, to siedem.
— A Wojtek Grzela z Jodłowy...
— To osiem.
— Marcin Sikora ze Skołyszyna...
— To dziewięć.
— Walek Chudziak z Tarnowca...
— Z Młodczówki, nie z Tarnowca.
— Dziesięć. Kto jeszcze?
— Jeszcze Bartek Kulas i Kuba Stojak mieliby ochotę, ale posłali na Zielnę pieniądze ojcom w Jodłowy i na szyfkartę nie starczy.
— To się złożymy i dobra. Oddadzom w domu.
— Ja by ta Kulasowi nie pożyczoł, to cygan!
— Ale famielija porządno. Moszko z austeryi tam sobie pewnie pejsy wyrywa z rozpaczy, że ich już nie wykurzy z chałupy — ja za niego poręczę, odezwał się Grzela — albo i sam wyłożę ile potrza.
— Toby było razem dwanaście. Jadę zaraz do Sawy i szteluje dwanaście szyfkartów. Dawajta po pięć dularów zadatku.
Ten i ów wyciągał z zapazuchy chuścinę i rozwijał ostrożnie, dobywając zatłuszczone i zmięte papierki.
— A możeby jeszcze poczekać, może strajku nie uchwalom — zauważył jeden, któremu się widocznie żal zrobiło piątki trzymanej w ręce.
— Może i prawda — zawtórowali inni.
— Jakie wyśta ludzie nie mądre — burczał górnik z faworytami. Będzie, czy nie będzie, to wszyćko jedno. Kopalnia spalona, roboty lo nas nima. Co mamy tu przejadać zarobek bez zimę; z wiesnom kto bedzie kcioł, to se wróci, a dobrze choć bez pół roku nacieszyć się ze swojakami.
— Jużci prawda — potwierdzili inni, składając swoje piątki na owe szyfkarty.
Ale do koła nich, kupić się już zaczęli inni górnicy i posypały docinki.
— A wejgo, galcyoki już po fertyku!
— Co, co zrobili, — dopytują się inni.
— A no wej, patrzajta jeno ludzie, co to grosiwa złożyli na szyfkarty.
— Co? odjeżdżają?
— Toć sami widzita, że prawda.
— Co to te psiąkrwie mają pieniędzy.
— Bośwa nie przepijali jak wy — odciął się któryś.
— Stul pysk galonie przeklęty!... — Ty sam stul!
— Ale, dajta spokój, co się mata wadzić z takimi, — odciągnął któryś zacietrzewionego.
— Pewnie że nie warto!
— Takie zdrajce!
— Sanowogany!
— Ameryckie pieniądze wywożom do tego żydowskiego kraju.
— Że tyż Ameryka puszcza tu takich złodziei, co żyją jak bydło za dolara na tydzień, i pieniądze wywożą. Ma tu potem być dobrze w tym kraju...
— Cicho bądź tam ty rusku przeklęty, mądralo jakiś, bo ci wszystkie zęby porachuję — odezwał się na to górnik z faworytami, który już schował pieniądze.
— Kto rusek?....
— A kto galon!...
I skoczyli do siebie jak dwa koguty. Obaj chłopy na schwał, młodzi, a jeden i drugi poduczył się już trochę sztuki boksowania. Patrzą sobie w oczy, zajadle, postawy zajęli dobre, bokserskie, nogami przebierają drobniutko, a pięściami raz po raz grzmocą po twarzy, po karku, po głowie, “Ruskowi” krew puściła się nosem.
— Nie daj się! — wołają koledzy!
Któryś “galicyakowi” podstawił nogę, w skutek czego ten runął jak długi na ziemię.
Kto wie do czego było by doszło, bo inni ujmując się za swojakiem, już rzucić się mieli na przeciwnika, gdy nagle otworzyły się drzwi a w nich ukazał się Borzemski. Po za oczy okrzyczeli go zdrajcą, ale gdy wszedł i spojrzał tak dziwnie jakoś, a krzyknął, pospuszczali oczy i wstyd im było tej awantury.
— I to mają być dzieci jednej matki — przemówił z wyrzutem — nie dość, że podzielił nas wróg, jeszcze wy dzielicie się między sobą. Stałem za drzwiami. Słyszałem.
I czego wy chcecie od tych biedaków z Galicyi, którzy ostatni kęs chleba odejmują sobie od ust, aby go poświęcić na wykupno ojczystego zagonu. Ciemny amerykański motłoch oskarża ich, a wy bezmyślnie powtarzacie. To wstyd! Ci którym żal tych krwawo zapracowanych centów polskiego górnika z Galicyi, powinni wiedzieć, że stu milionerów wywozi do Europy w jednym roku sto tysięcy razy więcej dolarów, niż wszyscy Polacy w Ameryce przez lat dziesięć.
Głupstwo!
Czas na konwencyę! Jeżeli są tu delegaci, to proszę za mną. I wyszedł.
Wyszła za nim spora gromadka, ale nie wszyscy.
Pozostałym ruda Mery, która od niejakiego czasu kręciła się za barą, nie szczędziła wyzwisk, po polsku i po angielsku.
— Nie sądziłam, że to polskie bydło jest takie głupie. Nie dawno wymyślali mu od zdrajcy, byliby go powiesili, gdyby tak był gdzie blisko, a gdy przyszedł i krzyknął, pospuszczali łby jak obatożona sfora psów. Tfu! Podła, głupia rasa niewolników!
Wyszła, silnie trzasnąwszy bocznymi drzwiami na podwórze, gdzie na nią czekał Stif z karabinem na plecach w towarzystwie dwóch innych detputy-szeryfów.
— No, więc jakże — zapytał.
— Czas wam na stanowisko!
— Już wyszli?
— Wyszło ich ze trzydziestu. Wszystko dobrze się składa. Muszą przechodzić koło strzelnicy i magazynu. Przywitać ich salwą, ale nie pierwej, aż jeden z nich puści się pędem w waszą stronę. To nasz człowiek i tego trzeba oszczędzić. Przed sądem będzie wymówka, że chcieli podpalić magazyn. A nie zapomnij w obec wszystkich głośno krzyczeć, że górnicy chcą wysadzić magazyny w powietrze. Ci dwaj głupcy — wskazała wzrokiem kolegów Stifa, — słyszeli krzyki, więc potwierdzą, rozumiesz?....
— Rozumiem, ale.....
— Nie ma czasu na “ale”. Pięćset dolarów w złocie masz u mnie, jeżeli ten przeklęty Bor nakryje się nogami. Gońcie na przełaj przez górę, żeby nie było zapóźno. Wypchnęła ich z podwórza a sama wróciła do salunu, gdzie jej mąż, traktował wódką po raz ostatni tych delegatów, którzy byli gotowi głosować za strajkiem i z którymi sam także wybierał się na konwencyę.
Ruszono niebawem w wielkiej gromadzie, bo wszyscy nieomal górnicy przez ciekawość pociągnęli za nimi. Szły nawet kobiety.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jan ze swoimi dochodził tymczasem do magazynów, najbogatszej kompanii antracytowej w całem zagłębiu, w których trzymano różne narzędzia górnicze, proch, dynamit, olej itd., sprzedawane górnikom we wszystkich okolicznych kopalniach.
Opodal tychże, urządził szeryf powiatowy, strzelnicę dla swoich deputowanych i teraz właśnie odbywały się ćwiczenia w strzelaniu do tarczy, w których brało udział z pięćdziesięciu ludzi ściągniętych z całego powiatu.
Już drugi dzień trzymano ich pod bronią.
Górnicy nie wróżyli sobie nic dobrego po tych manewrach.
— Szykują się na naszą skórę — przemówił jeden z towarzyszy Jana, gdy ominąwszy dosyć wysoką górę posłyszeli wyraźnie huk częstych wystrzałów.
— Pewnie że tak — potwierdził drugi — ale jak strajku nie uchwalimy to i powodu nie będą mieli.
— Żeby tylko — dodał trzeci — bo zdaje mi się, że większość będzie za strajkiem.
— W Bogu nadzieja, — odezwał się Jan, który po rozmowie z Jadzią nabrał jakoś otuchy i wiary w lepszą przyszłość.
Tymczasem zbliżyli się na jakie trzysta kroków do strzelnicy, a w tejże chwali z gromadki ich odłączył się jeden z górników, którego przedtem nie zauważyli i z krzykiem “Hurrah!” pędem puścił się w stronę magazynów.
Równocześnie, jakby z pod ziemi, z za parkanu wysunął się zastęp zbrojnych deputy-szeryfów i skierował lufy swych karabinów prosto w przerażoną gromadkę.
Stanęli jak wryci i tylko Jan wystąpił kilka kroków naprzód, podniósł rękę, chciał coś przemówić, ale w tej chwili huknęła salwa, a Jan pierwszy chwycił się ręką za lewy bok i runął w znak na ziemię. Za nim zwaliło się z nóg kilku innych. Jeden jęk bólu i przerażenia uderzył w niebo.
Gdy wiatr zwiał dym po morderczej salwie deputy-szeryfów, okropny widok przedstawił się ich oczom.
Zaledwie kilku oszczędziły kule. Na ziemi, leżało pięć trupów, a reszta tarzała się we krwi własnej.
Strach zjeżył włosy na głowach mordercom. Wszakże strzelali do bezbronnych....
Stif, który stał w pierwszym szeregu, na lewem skrzydle i pierwszy dał ognia biorąc na cel nieszczęśliwego Jana, rzucił karabin na ziemię, krzyk spóźnionego żalu i rozpaczy wydarł mu się z piersi, a siła, której oprzeć się nie potrafił pchnęła do nóg ofiary.
Przyczołgał się na kolanach do głowy Jana i zabobonną trwogą przejęty utopił wzrok w jego śmiertelną bladością okrytej twarzy.
Jan żył jeszcze, wargi drgnęły mu raz i drugi boleśnie, a z pod uniesionych powiek mgłą zachodzące źrenice wyrazem oskarżenia uderzyły w duszę mordercy.
— Szczepanie, to ty!... Widziałem!... niech ci Bóg przebaczy!... przemówił cicho i z wysiłkiem.
On zerwał się z kolan, rozpacz, żal i trwoga niby rozpalone kleszcze ścisnęły mu duszę, zwierzęcą, bezmyślną, duszę zbrodniarza. W oczach wyrazem obłąkania zapalił się blask tej męki. Ryknął jak raniony zwierz i pędem puścił się w stronę salunu Smitha.
Za górą huraganem wpadł na górników zdążających na konwencyę, obalił kilku, przeraził wszystkich i jak piorun przez wybite drzwi runął do wnętrza salunu.
Ruda Mery miała gościa. Jej brat, inżynier Sweeney stał przy barze. Zresztą nie było nikogo.
Z uderzeniem piorunu pojawiający się szatan nie przeraziłby ich więcej. Odruchowo cofnęli się wstecz.
On w pierwszej chwili miał wygląd tygrysa, który chce się rzucić na upatrzoną ofiarę. Przerażający był z włosem, który pojeżył strach, z płomieniem szaleństwa, czy obłędu w oczach i krwawą pianą, która sączyła się z ust, świeciła na rudych, krótko przyciętych wąsach.
Ale się nie rzucił.
Jakby go kto w pół chwycił, przegięty w kabłąk, nachylony w ich stronę syczał przez kurczowo ściśnięte zęby:
— Zamordowałem!... trup, trup... patrzy na mnie... To nie ja, to ona! ona kazała....
Odpychał rękami widziało jakieś, potem nimi oczy zasłonił i jak wpadł do salunu, tak wypadł szybko bocznymi drzwiami. Zatrzeszczały pod ciężarem jego nóg wątłe schody i potem zatrzasły drzwi na strych wiodące.
Suszono tam bieliznę, na całej sieci splątanych sznurów.
— Idź, zobacz, co on, poco.... odezwała się szczękając zębami Mery do brata.
Wyszedł i wrócił po chwili... Przerażenie świeciło mu w oczach.
— Cóż?
— Wi - wi - wisi!...
— Wisi?!....
— Tak!
— To... i czego się trzęsiesz głupcze?....
Sama trzęsła się jeszcze, ale strach mijał, w oczach zjawiły się inne błyski.
— Doskonale się składa. Idyota był, no, wiadomo, przecież to Polak... w sądzie byłby wypaplał, a tak... I cały tysiąc dolarów w zysku!..... Ciekawam ilu ich padło! W każdym razie, braknie kilku najzawziętszych przeciwników....
Brat słuchał, i patrzał na nią przerażony, ale i nie bez podziwu:
— Szatan z ciebie Mery, wcielony szatan!
— Hi, hi, hi, — zaśmiała się, już zupełnie uspokojona. — Dziękuję za komplement, ale na ciebie czas. Konwencya z pewnością otwarta. Idź! trzeba pilnować businessu!.....









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Osada.