Z Pennsylwańskiego piekła/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Osada
Tytuł Z Pennsylwańskiego piekła
Podtytuł Powieść osnuta na tle życia naszych górników
Data wyd. 1909
Druk Dziennik Narodowy
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

A stary Maciej skoro tylko przestąpił próg ubogiej izdebki, którą zajmował wraz z Jadzią, w malutkim domku u podnóża skalnego urwiska, usunął się z cichym jękiem na podłogę i zemdlał.
Wyczerpała się nareszcie owa moc ducha, którą dźwignął się z łoża boleści, spiesząc na zebranie. Pod naciskiem fizycznego bólu i z nadmiaru przykrych wrażeń doznanych tam, na meetingu, runął jak podcięty dąb, pierwej jeszcze, nim przerażony Jan, któremu się z rąk wysunął, zrozumiał co się stało.
— Boże! co ojcu — zawołała szukająca zapałek Jadzia, usłyszawszy jego jęk i upadek.
— Prędzej, światła — odezwał się drżący głos Jana.
— Co to się stało, co to, panie — mówiła zapalając lampę.
— Ojciec zdaje się zemdlał.
— Boże!...
Wnet oboje pochylili się nad ociekającą żywą krwią głową Macieja.
— Odwagi pani! Nie czas na rozpacz i żale. Trzeba go ratować!
Przenieśli omdlałego na łóżko. Po chwili był już rozebrany, a Jadzia drzącymi rękami obmywała mu zimną wodą skrwawioną głowę.
Maciej drgnął lekko, otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad sobą twarz córki, w której odbijała się radość i nadzieja.
— A, Jadzia, — przemówił szeptem. — Słabo mi, ciemno, gdzie jestem?
— W domu, ojczulku, powróciliśmy z meetingu.
— Prawda! a pan Borzemski?
— Jestem, ojcze.
— A no, to chwała Bogu!...
Przymknął znowu powieki, i mówił dalej z widocznym wysiłkiem:
— Uknuli spisek... Strzeżcie się, panie Borzemski... Stif... Oh, słabo mi... wody!
Połknął kilka kropel, otworzył znowu oczy, ale już jakieś mętne, z wyrazem trwogi wpatrywał się w sufit:
— Stif, ruda Mery... zbrodniarze! — Jęk bolesny wyrwał mu się z piersi a ręce kurczowo targały pościel.
— Boże! co począć — łkała Jadzia. — I znowu mdleje — mówiła z trwogą wpatrując się w twarz ojca.
Jana również ogarnął niepokój. Chwilkę stał bezradny, ale to wnet minęło.
— Nie ma co, sami nie damy rady. Pilnuj go, pani, rób co możesz, ja sprowadzę lekarza.
— Nie, o nie! pan nie może wychodzić, — rzuciła się ku niemu.
— Dla czego?...
— Czyś pan nie słyszał.... On mówił, on coś wie, a ja przeczuwam... Panie Borzemski, oni pana chcą zamordować... Boże, tyle nieszczęścia na raz! Zlituj się pan, zostań, zostań, ja pójdę po lekarza.
Na klęczkach go wstrzymywała, z wyrazem takiej trwogi w niebieskich oczach i taką potęgą uczucia brzmiał jej głos drżący, że w oczach Jana pomimo całej grozy położenia, błysnął płomyk radości... Błysnął i zgasł niedostrzeżony.
— Ależ dziecko kochane, — mówił dźwigając ją z ziemi i nieznacznie tuląc do piersi, — uspokój się! Minęła północ, choćby i był spisek, wiedzieli, że tu zanocuję; zasadzka nie miałaby sensu. Nic mi nie grozi. Za pół godziny sprowadzę lekarza; rób tymczasem zimne okłady...
Po chwili piął się już stromą ścieżką w stronę miasteczka, wybrawszy najkrótszą drogę, aby jak najprędzej sprowadzić lekarza. — Żeby tylko nie było za późno, myślał przejęty żalem i obawą. Taki upływ krwi, tyle wrażeń, a potem jeszcze to coś, co go przejmuje takim strachem o mnie... Co to być może, czego on się dowiedział, co słyszał...
Nagle stanął jak wryty. Błyskawicą nowa myśl przeszyła mu głowę i serce:
— Tak, to jasne jak słońce. Owe rumieńce, tam na górze przed katastrofą, a teraz, ten strach, to przejmujące spojrzenie, ta prośba na kolanach... Ona mię kocha!... Po przed oczyma przelatywały mu z niesłychaną szybkością czerwone płatki! Miał wrażenie, jakby ciepła krew falą zalewała mu serce.
Oprzytomniał atoli prędko i puścił się w dalszą drogę.
— Nieszczęście, myślał, nowe nieszczęście. Miłość w takich warunkach i dla takiego jak ja człowieka, to tylko nowy ból i nowy szereg katuszy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sprowadzony lekarz skonstatował przekrwienie mózgu, zapowiedział zapalenie i nie robił zbyt wielkiej nadziei. Zapisał jakieś proszki, wziął trzy dolary za nocną wizytę i odszedł.
Jadzia i Jan zostali sami.
Chory Maciej, po zażyciu proszków, uspokoił się trochę, czasem, zdawało się zasypiał na chwilę, ale jakieś upiorne widziadła trapiły mu duszę, bo znów zrywał się, jęczał, groził komuś, to znowu prosił o zmiłowanie, trwożąc serce córki i przyjaciela.
Przez długi czas milczeli oboje. Nietylko troska o chorego Macieja przygniatała im dusze, nietylko bolesny jęk jego skargi rozraniał serca.
Stanęło pomiędzy nimi uczucie, które w innych warunkach niebo na ziemię sprowadza, ludzi w aniołów zamienia, wiosnę nieci w sercu i raj w duszy.
On odgadł, a teraz widzi, że dobrze odgadł tajemnicę serca dziewczyny. Jej pomięszanie i niepokój, przy każdem jego zbliżaniu się do niej, nieuniknionem przy obsłudze chorego, jej częste rumieńce wreszcie, nie mogą przecież pochodzić z samego współczucia i strachu o ojca... Ale chociaż serce rwie się do niej całą potęgą, on milczy upornie i dziwi się, że milczenie to sprawia taki dotąd nieznany mu ból... Zdawało mu się dawniej, a nawet dziś jeszcze, tam, na ścieżce, gdy szedł po lekarza, że rozumem zdusić można każdy poryw serca rozumowi przeciwny.
Czyżby naprawdę tak słabą posiadał wolę?... Czuł, że jest nędzarzem i że z nędzy tej nie wybrnie tak prędko. Wypadki ostatnich dni odsłoniły przed nim taki ogrom przewrotności ludzkiej i do tego stopnia zatrzęsły jego na wskroś uczciwą duszą, że wprost przeraził się tej potęgi zła, którą, czuł, że chwyta go ze wszech stron, jak przepotężny polip, albo złowrogi malstrom.
Widział, że ginie bez ratunku. Ostatnie zgromadzenie przekonało go, że siew szatański ludzi przewrotnych, czcicieli czarnego amerykańskiego boga, zbyt głęboko w masach ludu zapuścił korzenie, by on, nędzarz silny jedynie prawdą i wiedzą, mógł liczyć na ich poparcie.
Zbyt krótko zresztą i zbyt mało był znany. Poznał, że do tych szerokich mas nie trafia żaden argument, bo na to zbyt mało są oświecone, że porwać je łatwo, ale porywa je prędzej każdy łotr, byle był znany szeroko i miał majątek, niż człowiek najuczciwszy, a nawet najwymowniejszy, ale — nędzarz, jak on.
Nawet ta garstka przyjaciół, którą zdobył prawością swą i poświęceniem i dobrocią serca, to na teraz dla niego nowy tylko dowód, że nie ma w sobie potrzebnych sił, aby się przeciwstawić potędze, którą tak butnie wyzwał do walki. Kochają go, w ogień by za nim poszli, ale tylko dla tego, że... wierzą. Wierzą zaś nie idei, którą reprezentuje, ale jemu, bo zdobył ich zaufanie.
Otoczyła go ciemna noc zwątpień i rozpaczy.
I wolnoż jemu, nędzarzowi, przeciwko któremu zmawiają się wszystkie potęgi piekieł, przeznaczonemu na zagładę, myśleć teraz o najwyższem osobistem szczęściu, jakiem mogłaby być miłość takiej gołąbki czystej, jaką jest Jadzia?.. Wolnoż mu tę duszę jasną, którą okrutny los i bez tego tak boleśnie dotyka, wciągać w wir własnych przeznaczeń?...
Więc milczy i cierpi.
Chociaż serce rwie się do niej całą potęgą, milczy i zacina się w swem milczeniu, jak głaz.
Chory Maciej po drugim proszku śpi spokojniej, dusza chorego ma widać chwilę ukojenia, ale dusze czuwających nad nim córki i przyjaciela zmagają się z bólem, który szarpie im serca i targa nerwy na strzępy.
Siedzą naprzeciw siebie; ona przy głowie, on u nóg chorego. Lampa mdłem światełkiem wypełnia izdebkę, słychać tylko ciężki oddech chorego i żałobny tik-tak starego zegara. Godziny płyną długie jak wieczność, a oni milczą, unikając nawet spojrzeń, które kilkakroć skrzyżowane w sercu Jana zwiększyły ból, a w Jadzi lęk niewytłomaczony. Aż wyczerpana męką dziewczyna, tłumiąc gwałtowne łkanie, usunęła się z krzesła na ziemię i chusteczką z całych sił przycisnęła usta, by nie wybuchnąć krzykiem.
Jan rzucił się na ratunek. Podniósł z ziemi i nie wiedząc nawet co robi, tulił spazmatycznie drżącą w ramionach.
— Jadziu, dziecko, co tobie, uspokój się na Boga!...
Łkała cicho, coraz ciszej, a równocześnie tuliła mu się do piersi, jak wystraszone dziecko do łona matki.
On drżał. Moc woli, którą chciał zmusić do milczenia serce, opuściła go najzupełniej.
— Jadziu, Jadziu, co tobie — szeptał tłumiąc łzy gwałtem napływające do oczu.
Wysunęła mu się łagodnie z ramion, oczy z łez nie oschłe utkwiła w jego źrenicach i przemówiła.
— O, pan Jam dobrze wie, odczuwa, rozumie, tylko nie chce... na mękę skazuje i za co... Boże mój... za co.
— Ja... ciebie dziecko... na mękę...
— Nie trzeba przeczyć, nie trzeba... nic się nie ukryło przed mojem sercem...
Zdumienie jego rosło. W niebieskich oczach dziewczęcia paliły się dziwne iskierki.
— Czy pan Jan myśli, że ja mogę być jeszcze szczęśliwą... bez... pana...
— Drogie dziecko, co ty mówisz, o... gdybyś ty znała stan mojej duszy...
— Duszy, duszy, twej duszy Janie — mówiła topiąc palący wzrok w jego źrenicach — ona czarna w tej chwili, obsiadło ją zwątpienie i rozpacz, ostatkiem sił broni się przed... nieszczęściem.
— Więc ty...
— Wszystko odczuwam, wiem wszystko, wiem to nawet, że kochasz mnie i że się tej miłości zaprzeć chciałeś, aby oszczędzić mi męki, a może śmierci...
Słuchał zdumiony, drżący jak liść targany wiatrem. Jasnowidząca potęga duszy dziewczęcia, którą tak wysubtelnił cudzy ból i głębia uczucia, zabobonną trwogą przejęła mu serce. Usunął się kornie do jej kolan i szept głuchy jak jego rozpacz wydzierał mu się z głębi piersi:
— ...A może śmierci... Odgadłaś mię, dziewczyno, kocham cię, jak może nikt nie kochał na świecie, bo miłością człowieka, który stojąc nad grobem, uświadomił w sobie po raz pierwszy w życiu potęgę takiego uczucia, że mógłby jego szczęściem żyć wiek cały w rozkoszy... A nad moją głową śmierć krąży i ja ją czuję nieomal dotykalnie... więc chciałem je unieść z sobą nieodkryte, bom nie przypuszczał...
— Aby drugie serce odczuć mogło taką głębię twojego bólu — prawda?... Ale ono już tak dawno biło tylko dla ciebie Janie, tak dawno... dawno... Tylko tyś o tem nie wiedział, nie odczuwał, twoja myśl zajęta niedolą braci, nie miała czasu zaprzątać się uczuciami biednego dziewczęcia, które duszą całą towarzyszyło każdej twej pracy, każdemu przedsięwzięciu, każdemu twojemu słowu...
— I ja dopiero dzisiaj — palce kurczowo w bujnych włosach zatopił, pierś rozsadzał mu ból, milczał chwilę i jeden tylko wyrzucił wyraz:
— Nieszczęście!
— Janie, Jasiu! I zarzuciła mu ręce na ramiona — odepchnij precz te myśli czarne, może jeszcze i dla nas jaśniejsze zaświeci słońce. Tatuś wyzdrowieje, — o, patrz jak śpi spokojnie, wyjedziemy z tego piekła, gdzie tyle wrogów sprzysięgło się przeciwko tobie, między innych ludzi, lepszych, poczciwszych, znajdzie się inne pole do pracy, a ja z tobą duszą całą...
— Jadziu, dziecko najdroższe, duszo duszy mej, — ręce jej okrywał pocałunkami — o, jakże ja mogłem być do tego stopnia ślepym, żeby tego nie widzieć! O jakże wdzięczny ci jestem, za te słowa pociechy, otuchy i wiary... Wiary,... A jednak mnie braci moich opuścić teraz nie wolno, przed walką, którą wypowiedzieliśmy łotrom, cofać mi się nie wolno...
— Wiary, tak wiary; Jasiu mój, trzeba nam wierzyć, że Bóg miłosierny, nie opuści swojego ludu, że zbrodniczy zamach uknuty przez jego ciemiężycieli i zdrajców nie uda się i że prawda zatryumfuje...
— Jadziu, Jadziu, dziecko moje, — odezwał się w tej chwili jakąś trwogą nabrzmiały głos chorego.
— Czego ojczulku?...
Podbiegli oboje do łóżka, na którem siedział Maciej, ręce wyciągnął przed siebie, oczy nieprzytomnie patrzyły w dal.
— Jak tu ciemno Jadziu, dym oczy wygryza, idź, idź, uciekaj.... słyszę głos Jana. Boże ratuj nas, bo zginiemy.
Zapłakali oboje. Biedny Maciej bardzo był chory.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Osada.