Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   71   —

— Dla czego?...
— Czyś pan nie słyszał.... On mówił, on coś wie, a ja przeczuwam... Panie Borzemski, oni pana chcą zamordować... Boże, tyle nieszczęścia na raz! Zlituj się pan, zostań, zostań, ja pójdę po lekarza.
Na klęczkach go wstrzymywała, z wyrazem takiej trwogi w niebieskich oczach i taką potęgą uczucia brzmiał jej głos drżący, że w oczach Jana pomimo całej grozy położenia, błysnął płomyk radości... Błysnął i zgasł niedostrzeżony.
— Ależ dziecko kochane, — mówił dźwigając ją z ziemi i nieznacznie tuląc do piersi, — uspokój się! Minęła północ, choćby i był spisek, wiedzieli, że tu zanocuję; zasadzka nie miałaby sensu. Nic mi nie grozi. Za pół godziny sprowadzę lekarza; rób tymczasem zimne okłady...
Po chwili piął się już stromą ścieżką w stronę miasteczka, wybrawszy najkrótszą drogę, aby jak najprędzej sprowadzić lekarza. — Żeby tylko nie było za późno, myślał przejęty żalem i obawą. Taki upływ krwi, tyle wrażeń, a potem jeszcze to coś, co go przejmuje takim strachem o mnie... Co to być może, czego on się dowiedział, co słyszał...
Nagle stanął jak wryty. Błyskawicą nowa myśl przeszyła mu głowę i serce:
— Tak, to jasne jak słońce. Owe rumieńce, tam na górze przed katastrofą, a teraz, ten strach, to przejmujące spojrzenie, ta prośba na kolanach... Ona mię kocha!... Po przed oczyma przelatywały mu z niesłychaną szybkością czerwone płatki! Miał wrażenie, jakby ciepła krew falą zalewała mu serce.