Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   75   —

Jan rzucił się na ratunek. Podniósł z ziemi i nie wiedząc nawet co robi, tulił spazmatycznie drżącą w ramionach.
— Jadziu, dziecko, co tobie, uspokuj się na Boga!...
Łkała cicho, coraz ciszej, a równocześnie tuliła mu się do piersi, jak wystraszone dziecko do łona matki.
On drżał. Moc woli, którą chciał zmusić do milczenia serce, opuściła go najzupełniej.
— Jadziu, Jadziu, co tobie — szeptał tłumiąc łzy gwałtem napływające do oczu.
Wysunęła mu się łagodnie z ramion, oczy z łez nie oschłe utkwiła w jego źrenicach i przemówiła.
— O, pan Jam dobrze wie, odczuwa, rozumie, tylko nie chce... na mękę skazuje i za co... Boże mój... za co.
— Ja... ciebie dziecko... na mękę...
— Nie trzeba przeczyć, nie trzeba... nic się nie ukryło przed mojem sercem...
Zdumienie jego rosło. W niebieskich oczach dziewczęcia paliły się dziwne iskierki.
— Czy pan Jan myśli, że ja mogę być jeszcze szczęśliwą... bez... pana...
— Drogie dziecko, co ty mówisz, o... gdbyś ty znała stan mojej duszy...
— Duszy, duszy, twej duszy Janie — mówiła topiąc palący wzrok w jego źrenicach — ona czarna w tej chwili, obsiadło ją zwątpienie i rozpacz, ostatkiem sił broni się przed... nieszczęściem.
— Więc ty...