Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   77   —

— Janie, Jasiu! I zarzuciła mu ręce na ramiona — odepchnij precz te myśli czarne, może jeszcze i dla nas jaśniejsze zaświeci słońce. Tatuś wyzdrowieje, — o, patrz jak śpi spokojnie, wyjedziemy z tego piekła, gdzie tyle wrogów sprzysięgło się przeciwko tobie, między innych ludzi, lepszych, poczciwszych, znajdzie się inne pole do pracy, a ja z tobą duszą całą...
— Jadziu, dziecko najdroższe, duszo duszy mej, — ręce jej okrywał pocałunkami — o, jakże ja mogłem być do tego stopnia ślepym, żeby tego nie widzieć! O jakże wdzięczny ci jestem, za te słowa pociechy, otuchy i wiary... Wiary,... A jednak mnie braci moich opuścić teraz nie wolno, przed walką, którą wypowiedzieliśmy łotrom, cofać mi się nie wolno...
— Wiary, tak wiary; Jasiu mój, trzeba nam wierzyć, że Bóg miłosierny, nie opuści swojego ludu, że zbrodniczy zamach uknuty przez jego ciemiężycieli i zdrajców nie uda się i że prawda zatryumfuje...
— Jadziu, Jadziu, dziecko moje, — odezwał się w tej chwili jakąś trwogą nabrzmiały głos chorego.
— Czego ojczulku?...
Podbiegli oboje do łóżka, na którem siedział Maciej, ręce wyciągnął przed siebie, oczy nieprzytomnie patrzyły w dal.
— Jak tu ciemno Jadziu, dym oczy wygryza, idź, idź, uciekaj.... słyszę głos Jana. Boże ratuj nas, bo zginiemy.
Zapłakali oboje. Biedny Maciej bardzo był chory.