Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   88   —

cą, bezmyślną, duszę zbrodniarza. W oczach wyrazem obłąkania zapalił się blask tej męki. Ryknął jak raniony zwierz i pędem puścił się w stronę salunu Smitha.
Za górą huraganem wpadł na górników zdążających na konwencyę, obalił kilku, przeraził wszystkich i jak piorun przez wybite drzwi runął do wnętrza salunu.
Ruda Mery miała gościa. Jej brat, inżynier Sweeney stał przy barze. Zresztą nie było nikogo.
Z uderzeniem piorunu pojawiający się szatan nie przeraziłby ich więcej. Odruchowo cofnęli się wstecz.
On w pierwszej chwili miał wygląd tygrysa, który chce się rzucić na upatrzoną ofiarę. Przerażający był z włosem, który pojeżył strach, z płomieniem szaleństwa, czy obłędu w oczach i krwawą pianą, która sączyła się z ust, świeciła na rudych, krótko przyciętych wąsach.
Ale się nie rzucił.
Jakby go kto w pół chwycił, przegięty w kabłąk, nachylony w ich stronę syczał przez kurczowo ściśnięte zęby:
— Zamordowałem!... trup, trup... patrzy na mnie... To nie ja, to ona! ona kazała....
Odpychał rękami widziało jakieś, potem nimi oczy zasłonił i jak wpadł do salunu, tak wypadł szybko bocznymi drzwiami. Zatrzeszczały pod ciężarem jego nóg wątłe schody i potem zatrzasły drzwi na strych wiodące.
Suszono tam bieliznę, na całej sieci splątanych sznurów.