Przejdź do zawartości

Wykolejeniec (Urke Nachalnik)/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke Nachalnik
Tytuł Wykolejeniec
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVIII.

Pewnego wieczora Roman wybrał się na dłuższy spacer. Szedł zamyślony, nie patrząc wcale na przechodniów. Nikt go nie interesował i on także nikogo. Płatki śniegu igrały w powietrzu, obsypując chodniki i przechodniów. Odczuwał wielką przyjemność z brodzenia po mokrym śniegu. Był szczęśliwy, że może bez strachu błąkać się po ulicach, a zarazem miniona przeszłość mąciła ten spokój, do którego całą duszą tęsknił.
Wzrok jego padł na przejeżdżające z hałasem auta i dorożki. — Kto wie — pomyślał, — jakie straszne przestępstwo popełnia być może ktoś w tej chwili w tym mknącym, ładnym aucie, gdzie tak szczelnie zasłonięte jest okno... Kobiecy śmiech obił się o jego uszy... Nagle przypomniał sobie Felcię. Napewno w tym aucie podobna do Felci kobieta usidla jakiegoś mężczyznę, wyciska od niego, co się da... Stanął obok wystawowego okna cukierni na Krakowskim Przedmieściu i obserwował przechodniów, którzy mijali się z pośpiechem. Dokąd dążą i śpieszą ci ludzie?... Czy wszyscy idą spełnić „niekaralne“ uczynki?... A może któryś z nich śpieszy do miejsca przestępstwa, o której nigdy gazeta nie wspomni i za którą ten człowiek nie poniesie zasłużoną karę. Wiele to przestępstw ludzie popełniają, o których nigdy opinia publiczna się nie dowie.
Im większe jest miasto i więcej tam ludzi, — filozofował sobie Roman, — tem więcej przestępstw tam popełniają. W wielkich masywnych, pięknych gmachach, wznoszących się dumnie ku niebu, dzieje się nieraz więcej przestępstw, aniżeli w małych zapadniętych i chylących się ku ziemi domkach przedmieść. W apartamentach zasłoniętych drogiemi, jedwabnymi firankami, mogą się dziać bardziej wyrafinowane zbrodnie, niż w ciasnych pokoikach robotniczych.
Elegancka kobieta, ubrana podług wymagań ostatnich wzorów mody, stanęła obok Romana i poprosiła go o ogień. Spojrzał uważnie i drgnął. Ona też go poznała.
— Ach, to ty... Co słychać?...
Nie dał jej na to odpowiedzi, wykręcając się na pięcie. Usiłował skręcić w najbliższą przecznicę.
— Czego tak uciekasz? Jeśli chcesz, to możemy się dziś przyzwoicie zabawić... — szepnęła mu kusząco do ucha. — Zabrałam dziś frajerowi na „podchód“ kilkaset dolarów. Całe życie mnie popamięta... — roześmiała się.
— Odknaj się! — zawołał zirytowany Roman. — Ja nie mam dolarów, a nawet i polskich pieniędzy nie posiadam.
Przyśpieszył kroku, skręcając w Plac Piłsudskiego. Ona także podążyła za nim.
Zatrzymał się nagle.
— Czego chcesz?... — zawołał groźnym tonem.
— Chcę ci pomóc. Poznaję po tobie, że jesteś mortusowy.
— Co to ciebie obchodzi? Odejdź!... bo zawezwę policjanta... — wyrwało mu się.
— Ha... ha... — wybuchnęła śmiechem. — Mnie straszysz policją. Nie wiem, kto się jej powinien więcej obawiać...
Odwrócił się od niej ze wstrętem i widząc, że ona nie zamierza opuścić go, wskoczył do przejeżdżającej dorożki i kazał się odwieźć do swego miejsca pracy.
Dorożkarz, jak Roman zdążył wywnioskować po jego minie, nie mógł zrozumieć, dla jakich powodów Roman wzbrania się przed towarzystwem tak pięknej i młodej kobiety. Cmokał wargami, kiwał głową niezadowolony. Zapewne myślał, widząc Romana obok niej, że dostanie suty napiwek.
Roman oddał ostatnie grosze za dorożkę i zabrał się prędko do pracy. Starał się zapomnieć o tej przygodzie. Jednak nie mógł pracować spokojnie. Był ogromnie zdenerwowany. Piękne oczy kusicielki prześladowały go, nie dając spokoju nerwom, skłonnym podążyć za naporem zmysłów. Walka, która toczyła się w nim, podrażniła jego nerwy i umysł. Gniewało go, że musi teraz tu pracować, zamiast wesoło spędzać czas w towarzystwie kapłanek wolnej miłości. Znów pociągało go to życie, które niedawno opuścił. Chorobliwa fantazja dążyła krok w krok za tę kobietą, przed którą uciekł. Chciał ciężką pracą i fizycznym wysiłkiem zmusić siebie, by myśleć wyłącznie o cieście, które wyrabiał.
Ten stan przygnębienia zauważyli koledzy w piekarni. Zauważył, że prowadzą szeptem rozmowę, która musiała dotyczyć jego osoby. To doprowadziło go do jeszcze większej wściekłości.
Wiedzą już kim jestem... — dokuczała mu uparta myśl w głowie. Nie mógł tego dłużej znieść i zbliżył się do nich. Równocześnie z jego zbliżeniem się, robotnicy oddalili się od siebie, co jeszcze więcej upewniło go w podejrzeniach. Wydawało mu się, że starszy majster jakoś drwiąco nieznacznie się uśmiecha. Roman uczuł, że rumieniec oblewa mu twarz, kiedy oczy któregoś z kolegów skierowywują się na niego. Wreszcie nerwy nie wytrzymały naporu różnorakich domysłów i Roman wybuchnął:
— Czego wy tak na mnie spoglądacie dziwnie?... Może znów zaczynacie mnie podejrzewać?
Robotnicy odpowiedzieli chóralnym śmiechem, co Romana jeszcze bardziej wyprowadziło z równowagi.
— Co za idjotyczne śmiechy! — krzyknął siniejąc ze złości. — Gwiżdżę na was, smoluchy!... Psia krew!... — wyrwało mu się nieopatrznie.
Obecni odrazu spoważnieli.
— Jakto?... Ty nas nazywasz „smoluchami“?... — wykrztusił pobladły z wrażenia starszy majster. — Aha!... teraz rozumiem już wszystko...
— Czego się tak drzesz, frajerze?... — Roman nie zauważył wcale, że zaczyna używać żargonu złodziejskiego, będącego całkowicie nie na miejscu wśród tych ludzi.
Wszyscy patrzyli teraz na niego, jakby mieli zamiar się nań rzucić, aby go wspólnie zdławić. Twarze ich wyrażały zdziwienie, łączące się z nienawiścią. Roman pojął, że jest zgubiony. Wyśledzili zapewne, kim jest, kiedy tak nagle przybrali względem niego wrogą postawę. Uważał ich już bowiem za swych przyjaciół, a tu naraz następuje tak wielka zmiana.
Zdecydował, że nie należy się załamywać.
— Co ty rozumiesz... — krzyknął w odpowiedzi starszemu czeladnikowi. — Gadaj, jak masz gadać nie bądź tchórzem!...
— Co tam gadać?! — powiedział jeden z czeladzi głosem, w którym brzmiała decyzja. — Słuchaj, ty jesteś prowokatorem... Wiemy już o wszystkiem.
— Kto!!... Ja prowokatorem?... Oszaleliście?...
— Poco tyle gadać!... — wtrącił się starszy majster. — Uciekaj lepiej stąd, pókiś cały. My prowokatorów między nami nie potrzebujemy. Wołałeś na nas „smoluchy“, bo ty jesteś burżujski synek. Szkoda, że udało ci się uciec z Rosji, a bolszewicy nie zrobili końca z tobą. Jesteś kontrewolucjonistą i dlatego uciekłeś. My już wszystko wiemy.
— Tak, my już wszystko wiemy... — powtórzyła reszta robotników. — Precz stąd!... Zdrajców nie zniesiemy wśród nas!...
Romana śmiech pusty ogarnął. Zrozumiał już teraz, że gadatliwy gospodarz zwierzył się swym pracownikom z tego, kim jest Roman. Roman był rad, że tylko tyle wiedzą. Nie namyślając się ani chwili, powiedział:
— Kto wam to natrajlował, głupcy?...
— To już nasza rzecz — odparło kilka głosów naraz.
— Słuchajcie, towarzysze... — zaczął łagodnym tonem.
— Nie nazywaj nas „towarzyszami“. Jak świat światem, prowokator nie był i nie będzie naszym towarzyszem.
— Wysłuchajcie mnie naprzód, a potem będziecie krzyczeć...
— Niech mówi, — powiedział starszy majster. I tak nie damy się nabrać. My od pierwszej chwili wiedzieliśmy, że z tobą nie tak gładko pójdzie. Tyle bezrobotnych się kręci, a nikt im tak łatwo pracy nie daje. A ten — tu wskazał na Romana palcem, — cholera wie, skąd przybył, a już dostał pracę. A jak gospodyni opiekuje się nim!... Ja zaraz zwąchałem, że tu pachnie jakąś prowokacją.
— Czy dacie mi mówić, czy nie?... — powiedział Roman, zniecierpliwiony już mocno.
— Niech mówi! Niech mówi... — ozwały się głocy czeladników, ciekawych, jak on też wybrnie z tej matni.
— Nie pochodzę wcale z Rosji...
Kilka głosów przerwało mu dalsze słowa. Robotnicy oponowali przeciw jego słowom, wymachując zapapranymi ciastem rękami w powietrzu.
— Nowa trajla... Już nie pochodzi z Rosji. Daremnie się tłomaczysz... Oczu nam więcej nie zamydlisz... Mamy fakty...
— Ale winniście mnie wysłuchać, a później mówić. Jeżeli przekonacie się, że kłamię, wtedy pójdę sobie. Zaręczam wam, że jesteście na fałszywej drodze.
Spojrzeli nań uważniej. Roman mówił dalej z przekonywującym spokojem:
— Powiedziałem umyślnie gospodarzowi, że pochodzę z Rosji, że uciekłem w obawie przed bolszewikami, którzy zamordowali moich rodziców. Opowiem wam prawdę, tylko dajcie mi słowo honoru, że wy nie będziecie prowokatorami, kiedy usłyszycie ode mnie prawdę.
— Między nami nie ma prowokatorów! — zawołano jednogłośnie. — Możesz mówić śmiało...
— Więc słuchajcie uważnie, a przekonacie się, jak bezpodstawne były wasze podejrzenia i jak bardzo mnie obraziliście nimi. Ja nigdy nie byłem „kapusiem“... to jest... chciałem powiedzieć... prowokatorem i nie będę...
Ugryzł się znów w język. Mimowoli posługiwał się żargonem złodziejskim. Postanowił być nadal ostrożnym i ciągnął dalej:
— Opowiedziałem zmyśloną bajeczkę gospodarzowi, by dostać pracę. Nikt mi rodziców nie za mordował, tylko zmarli sami, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Wychowała mnie ulica. Cierpiałem głód i chłód jak każda sierota, który nie ma osoby, opiekującej się nim. Wałęsałem się po świecie, jak bezdomny pies, aż trafiłem do piekarni. Nie potrzebuję wam chyba opowiadać, co ja się wycierpiałem w terminie u piekarza, który napozór z litości przyjął mnie do pracy. Musiałem pracować po nocach w piekarni, a w dzień taszczyć kosze z pieczywem na rynek. Każdy z was wie przecież, jak nacierpi się terminator piekarski, aż pozwolą wyuczyć mu się zawodu. Musiałem rąbać drwa i niańczyć dzieci gospodarza. Ukradkiem spałem po dwie, trzy godziny na dobę. Co ja się nacierpiałem u tego pierwszego pracodawcy... Nigdy tego nie zapomnę... Padałem z nóg z nawału pracy, jaką na mnie zwalano. Moje miejsce wypoczynku było na piecu, wśród brudu i różnego robactwa. Nieraz upadałem zmęczony, wyczerpany do cna, w jakieś ciemnej sieni i zasypiałem, nie odczuwając wcale niewygody twardych desek, które wrzynały się w moje ciało.
Przerwał na chwilę tok opowiadania i powiódł wzrokiem po czeladnikach. Milczeli, zasłuchani w jego opowieści.
— Zazwyczaj z tego twardego łoża — mówił dalej — przebudzał mnie kopnięciem w bok majster, który odnajdywał najczęściej moją kryjówkę. Trzymając mnie za ucho, prowadził mnie do piekarni, gdzie starszy czeladnik wymierzał mi karę szpauzlem. Trwało to do tego czasu, aż doszedłem do rozumu... i pewnego poranka uciekłem obdarty i bosy, nie wiedząc sam, dokąd pójdę.
— Niech je piorun trzaśnie te pijawki — gospodarzy!... — zawołał jeden z czeladników, który cały czas przysłuchiwał się opowiadaniu z zapartym tchem. — Mnie tak samo męczyli, kiedy byłem w terminie. Ale ja nie byłem głupi i zaraz zwiałem. Drugi gospodarz, u którego terminowałem, też był cholerę wart, ale jeszcze uszło. Opowiadaj dalej. Widzę, że mówisz prawdę!...
— Tak, prawdę mówi... — powtórzyli inni, którzy przysłuchiwali się jego zwierzeniom z niemniejszym zainteresowaniem. — Któż z nas, braci piekarskiej, na własnych plecach nie doznał tego wszystkiego... Oni potrafią nawet i małoletnie dzieci zamęczyć pracą. Dotychczas mówisz prawdę, a dalej zobaczymy...
— Tak, tak; smutne to było życie... — ciągnął dalej Roman, udając że patrzy w dal, jakby wywoływał wspomnienia już okryte pyłem czasu. Opowiadał zasłuchanym kolegom, że męczył się kilka lat w różnych miejscowościach i u różnych chlebodawców. Przekonał się, że każdy pracodawca chce jaknajwięcej pracy zeń wydobyć i jaknajmniej za nią zapłacić. Bolało go, gdy widział, że ludzie pracują w pocie czoła, nie zarabiając nawet na życie. Zaprzysiągł w duchu zemstę klasie posiadającej. Gdzie tylko mógł, szkodził jej, aż dostał się do więzienia.
— Do więzienia... — w głosie robotników przebijało współczucie.
— Rybki połknęły haczyk — pomyślał Roman w duchu. Zrobił odpowiednią pauzę, aby słowo „więzienie“ nie przebrzmiało odrazu, poczem ciągnął dalej:
— Więzienie... Jakże łatwo wymówić to słowo... Ale nie łatwo tam żyć... Zresztą, ja tam nie żyłem wcale... Z chwilą, kiedy mnie tam wtrącono, doznałem wrażenia, że ludzie przestali istnieć wraz ze mną. Nie będę wam opowiadał o wszystkich więzieniach, gdzie siedziałem i cierpiałem. Jedno tylko więzienie dało mi się tak we znaki, że nie zdolny jestem wam tego opisać.
— A długo tam siedziałeś... — zapytano znów jednogłośnie.
— Nie długo. Sześć lat tylko...
— Sześć lat, do jasnej cholery!... To niemożliwe... Żaden człowiek w więzieniu sześciu lat nie wytrzyma. Bujasz... — zawołał starszy majster.
— Wytrzyma, wytrzyma i więcej... — odparł jeden z czeladników. Czy Janek nie dostał dziesięć lat za politykę?... A Antek, ten, co pracował na Powązkach, nie dostał osiem lat?... Słyszałem, że podobno, są tacy ludzie, którzy dostają wieczne więzienie też.
— Dostać to można i trzy razy po wieczne więzienie, ale sztuka to wysiedzieć! — odparł starszy majster z przemądrzałą miną. — A za co siedziałeś w więzieniu, o ile można wiedzieć?...
— Przecież nie za kradzież — uśmiechnął się jeden z czeladników — za to ja wam ręczę... — roześmiał się.
— No, no, ty tylko nie bądź taki pohopny!... — powiedział ktoś z obecnych, patrząc nieco podejrzliwie na Romana. — W życiu różnie bywa, można siedzieć i za kradzież zupełnie niewinnie.
— Ja nie siedziałem za kradzież, możecie być o to spokojni... — powiedział Roman śmiało, starając się słowo „kradzież“ wymówić gładko bez zająknięcia się. — Siedziałem nie poraz pierwszy, lecz wszystko za politykę.
— Dobrze. Wierzymy ci, że siedziałeś za politykę. Ale chcemy dowodów, rozumiesz?... Udowodnij nam, że nie pochodzisz z Rosji i, że siedziałeś w więzieniu.
Roman podszedł do swego ubrania i wyjął z niego swój dowód osobisty. Przedstawił im także kartę zwolnienia z więzienia, którą dotąd przechowywał. Po przejrzeniu dowodów Romana, robotnicy jednogłośnie uznali, że przybysz stoi wyżej od nich wszystkich. Ściskano mu po przyjacielsku dłoń i przepraszano, zapewniając, że jutro zaprowadzą go do związku piekarskiego i że będzie przyjęty na członka zrzeszenia. Oni gwarantują za to... — mówił jeden z przejęciem.
Roman, chcąc upewnić swych kolegów, że nie skłamał, powołał się na znane powszechnie tak zwane „grube ryby“, którzy siedzieli z nim w więzieniu. Czeladnicy słysząc, że Roman przebywał w więzieniu wraz ze znanymi działaczami partyjnymi, nabrali dlań takiego respektu i przywiązania, że byli gotowi za nim nawet w ogień skoczyć.
Podczas powyższej rozmowy, która trwała dość długo, ciasto podrosło w bajtach i było gotowe do odrabiania. Każdy czymprędzej zabrał się do pracy, by powetować stracony czas. Romanowi praca szła opornie. Zdrętwiałe ręce wykonywały niezgrabnie mechaniczne ruchy. Kłamał jak najęty. Ze swojem sumieniem był jednak zupełnie w porządku. Nie oszukiwał przecież tych łatwowiernych ludzi dla zysku. Kłamał po to jedynie, by zataić swą smutną przeszłość, której nie mógł przeboleć, a która prześladowała go na każdym kroku. Był gotów pół życia poświęcić, aby tylko jego przeszłość została zmieciona z powierzchni kuli ziemskiej raz na zawsze. Był gotów wszystko uczynić, aby ci ludzie, których szczerze polubił, nigdy nie dowiedzieli się o ciemnej karcie w jego życiu.
Po skończonej pracy, współtowarzysze Romana zaproponowali mu, aby się udał z nimi do związku. Wykręcał się jak mógł, tłumacząc się zmęczeniem. Oni zaś nalegali, zapewniając Romana, że owa wizyta długo nie potrwa, jednakże ustąpili. Musiał im jednak przyrzec, że najbliższej soboty uda się tam wraz z nimi.
Położenie jego było okropne. Z jednej strony nie mógł przecież pokazać się w związku. Z drugiej zaś drżał o to, żeby majster nie dowiedział się od robotników o Romana tajemnicy, która tak samo była kłamstwem, jak i tajemnica jemu powierzona.
Prócz tego drżał na samą myśl, że koledzy i gospodarz mogą się dowiedzieć prawdy, o której tylko żona gospodarza wiedziała. Jednym słowem, Roman zabrnął w ślepą uliczkę z której nie widział wyjścia.
W ciągu tego czasu był dwukrotnie wzywany przez swą opiekunkę, która prowadziła z nim rozmowę we cztery oczy. Rozmowa tyczyła się wyłącznie jego osoby. Kobieta wypytywała Romana macierzyńskim tonem, o to, jak on się czuje w roli pracownika. Powiedziała mu też, że mąż jej podejrzewa Romana, ponieważ zauważył, że on zanadto koleguje się z robotnikami. — Gdyby to było prawdą, — mówił — że uciekł z Rosji, jako burżujski synek, nie byłby w takich koleżeńskich stosunkach z tą hołotą. —
Nie upłynęły jeszcze dwa tygodnie od chwili, w której znalazł się w tym otoczeniu, a już czuł, że grunt usuwa mu się spod nóg. Nie mógł żyć w ciągłym strachu przed zdemaskowaniem. Zauważył też, a może mu się wydawało tylko, że opiekunka drży o swoją skórę przed mężem. Ta szlachetna kobieta zainteresowała się nim bezinteresownie, o czym się przekonał. Czy mógł być na tyle podłym i czekać, aż go zdemaskują. Nie chciał tego, aby ona cierpiała z jego powodu. Postanowił w duchu, że usunie się corychlej. — Pójdę na daleką prowincję, — powiedział sobie, — gdzie mnie nikt nie zna. Spróbuję tam szczęścia. A może tym razem szczęście mi dopisze...
Do świata, z którym zerwał, nie chciał już za nic wracać. Choć nieraz, gdy wieczorami wysuwał się na ulicę, by zaczerpnąć powietrza, kiedy wprawnem okiem dostrzegał dziewczęta na rogu, czuł tęsknotę za dawnym życiem. Ale trwało to tylko jedną sekundę. Starał się wytłumaczyć swym złym podszeptom, że chwila przyjemności przynosi w konsekwencji wielkie nieprzyjemności i straszne skutki.
Zadecydował, że opiekunce o swoim postanowieniu nic nie powie. Wiedział bowiem, że ona będzie cierpieć z tego powodu. Postanowił stąd odejść w sobotę wieczór. Weźmie skromne wynagrodzenie i pójdzie sobie. Przypadek jednak przyśpieszył rozwój wypadków.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.