Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

który odnajdywał najczęściej moją kryjówkę. Trzymając mnie za ucho, prowadził mnie do piekarni, gdzie starszy czeladnik wymierzał mi karę szpauzlem. Trwało to do tego czasu, aż doszedłem do rozumu... i pewnego poranka uciekłem obdarty i bosy, nie wiedząc sam, dokąd pójdę.
— Niech je piorun trzaśnie te pijawki — gospodarzy!... — zawołał jeden z czeladników, który cały czas przysłuchiwał się opowiadaniu z zapartym tchem. — Mnie tak samo męczyli, kiedy byłem w terminie. Ale ja nie byłem głupi i zaraz zwiałem. Drugi gospodarz, u którego terminowałem, też był cholerę wart, ale jeszcze uszło. Opowiadaj dalej. Widzę, że mówisz prawdę!...
— Tak, prawdę mówi... — powtórzyli inni, którzy przysłuchiwali się jego zwierzeniom z niemniejszym zainteresowaniem. — Któż z nas, braci piekarskiej, na własnych plecach nie doznał tego wszystkiego... Oni potrafią nawet i małoletnie dzieci zamęczyć pracą. Dotychczas mówisz prawdę, a dalej zobaczymy...
— Tak, tak; smutne to było życie... — ciągnął dalej Roman, udając że patrzy w dal, jakby wywoływał wspomnienia już okryte pyłem czasu. Opowiadał zasłuchanym kolegom, że męczył się kilka lat w różnych miejscowościach i u różnych chlebodawców. Przekonał się, że każdy pracodawca chce jaknajwięcej pracy zeń wydobyć i jaknajmniej za nią zapłacić. Bolało go, gdy widział, że ludzie pracują w pocie czoła, nie zarabiając nawet na życie. Zaprzysiągł w duchu