Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wało go, że musi teraz tu pracować, zamiast wesoło spędzać czas w towarzystwie kapłanek wolnej miłości. Znów pociągało go to życie, które niedawno opuścił. Chorobliwa fantazja dążyła krok w krok za tę kobietą, przed którą uciekł. Chciał ciężką pracą i fizycznym wysiłkiem zmusić siebie, by myśleć wyłącznie o cieście, które wyrabiał.
Ten stan przygnębienia zauważyli koledzy w piekarni. Zauważył, że prowadzą szeptem rozmowę, która musiała dotyczyć jego osoby. To doprowadziło go do jeszcze większej wściekłości.
Wiedzą już kim jestem... — dokuczała mu uparta myśl w głowie. Nie mógł tego dłużej znieść i zbliżył się do nich. Równocześnie z jego zbliżeniem się, robotnicy oddalili się od siebie, co jeszcze więcej upewniło go w podejrzeniach. Wydawało mu się, że starszy majster jakoś drwiąco nieznacznie się uśmiecha. Roman uczuł, że rumieniec oblewa mu twarz, kiedy oczy któregoś z kolegów skierowywują się na niego. Wreszcie nerwy nie wytrzymały naporu różnorakich domysłów i Roman wybuchnął:
— Czego wy tak na mnie spoglądacie dziwnie?... Może znów zaczynacie mnie podejrzewać?
Robotnicy odpowiedzieli chóralnym śmiechem, co Romana jeszcze bardziej wyprowadziło z równowagi.
— Co za idjotyczne śmiechy! — krzyknął siniejąc ze złości. — Gwiżdżę na was, smoluchy!... Psia krew!... — wyrwało mu się nieopatrznie.
Obecni odrazu spoważnieli.