Przejdź do zawartości

Wykolejeniec (Urke Nachalnik)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke Nachalnik
Tytuł Wykolejeniec
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Dawno już zapadł mrok, kiedy Romek wybrał się pewnego wieczora, próbować szczęścia poraz dziesiąty. Od chwili, gdy mieszkał razem z Felcią, jakoś mu nie szło. Wspólnicy stronili od niego wiedząc o całym zajściu z Brytanem. Bryłka i Pechowiec szkodzili mu, gdzie tylko mogli. Brytan dawno już wrócił do zdrowia, ale „na miasto“ jeszcze nie chodził. Romek spodziewał się, że porachunki nie są jeszcze załatwione. Nosił stale przy sobie rewolwer dla własnej obrony. Felcia tego dnia ze „świeżutko zrobioną twarzą“, weselsza jak zazwyczaj, też wychodziła na miasto. Nie chcąc uchodzić za zazdrosnego, nie pytał dokąd. W ostatnich dniach zaczęła się znów na nowo stroić, a nawet parę razy wróciła późno wieczorem. Pewnego dnia, w toku rozmowy, dała mu do zrozumienia, że chciałaby zarabiać, aby tylko on nie był zmuszony do ryzykowania swej wolności. Domyślił się, o jakim zarobku mówi... Udawał jednak że nic nie rozumie. Podejrzewał, że jej więcej idzie o to, by zaspokoić swą pobudliwość erotyczną, aniżeli o zarobek.
Całą duszą czuł Roman zawsze wstręt do tego rodzaju handlu. Odczuł to tembardziej teraz, gdy zdawało mu się że ją kocha. Bolało go bardzo, gdy słyszał jej niskie projekty, a jednak starał się o tym nie mówić. Wieczorem, gdy zasypiała, rewidował jej torebkę, pończochy i inne miejsca, gdzie kobiety tego rodzaju przechowują pieniądze; jednak nic podejrzanego nie znajdywał. Pocieszał się myślą, że go jeszcze nie zdradziła. Zegarek złoty i inne wartościowe rzeczy dawno sprzedał na potrzeby codziennej egzystencji. Dziś właśnie postanowił za wszelką cenę zarobić i zerwać raz na zawsze z Warszawą. Zabierze ją do innego miasta, nie będzie miała znajomych, może tam zapomni o Brytanie, z którym, podejrzewał, że ma zamiar skomunikowania się na nowo.
Wyszedł z domu z zamiarem udania się do jednej kawiarenki, gdzie umówił się z koleżką „po fachu“, który został zwolniony trzy dni temu z Mokotowa.
Znał on Romana oddawna. Gdy dowiedział się o zajściu z Brytanem, odrazu zadeklarował się po stronie Romana. Postanowili zawrzeć „spółkę“. Teraz mieli poraz pierwszy razem udać się w „teren“, aby wypróbować talenty i wspólne szczęście. Gdy Roman przekroczył próg kawiarni, nowy wspólnik wyszedł mu na spotkanie. Obaj mężczyźni skierowali swe kroki w kierunku Marszałkowskiej.
Szli w pewnej odległości od siebie. Długo wałęsali się po ulicach Warszawy. Jakoś „nie szło“. Zerkali z nienawiścią na spóźnionych przechodniów. Księżyc stał w pełni i toczył się wśród gwiazd, oświetlając Dworzec Główny swoimi srebrzystymi promieniami. Wskazówki wieżowego zegara dworcowego wskazywały dziesięć minut przed dwunastą. Szli po chodniku, prowadzącym do dworca, okrążając starannie policjanta, który stał na rogu. Policjant, kierujący ruchem u wylotu krzyżujących się ulic, zmierzył ich podejrzliwym okiem. Mimo późnej, wieczornej pory, ruch był jeszcze dość znaczny.
— Wstąpimy tu na chwilę, by się ogrzać — zaproponował Romek. — Może tam da się zarobić przy takim tłoku masy ludzkiej.
— Możemy wstąpić! — zgodził się Lipek. Ale co zrobimy ze „statkami“, które mamy ze sobą? Niebezpiecznie kręcić się na dworcu, mając to przy sobie.
— Masz rację! Możemy wstąpić, a gdy zauważę, że można tam zarobić, „odpalę“ wszystko tobie. Poczekasz na mnie przed Dworcem. „Dolę“ dostaniesz odemnie na równe. Jak spólnik, to spólnik! Nie bój się, ja ci grosza nie „nawalę“.
— Dlaczego ja mam stać na ulicy, a ty masz ryzykować? Wszak kiedyś latałem za „doliną“! Zabieraj ty moje „statki“, a ja wpadnę do środka; może da mi się „skóry“ jakiemu frajerowi wyciągnąć! Ty tego nie umiesz! — zaprzeczył Lipek.
— Nie przyjacielu, na to ci nie pozwolę! Ty dopiero trzy dni na wolności, a możesz się znów „zasypać“. Nie chcę, byś przy mnie miał nieszczęście. Powiem ci prawdę, że chciałbym jak najprędzej być na Pawiaku i trochę odpocząć. Wszystko już mnie obrzydło: kradzieże, kobiety.. Mam już tego dosyć!!
— Fe! Ty tak nie mów! Wolę na wolności być głodnym i bez dachu nad głową, niż za kratą najedzonym! Wolność — to najdroższy skarb człowieka! — tak zawsze mówił mój ojciec.
— Wolność jest dobrą rzeczą — odparł Romek zgorzkniały, kiedy jest co robić ze swoją wolnością. Żyć pod strachem, że lada chwila można ją utracić jest gorzej, niż więzienie. Tam nie boisz się już niczego. Eksmisji tam nie dostaniesz nigdy! Chyba, że aż na tamten świat!!!
Tak! taki już nasz los, kochany przyjacielu; Jesteśmy jeszcze młodzi, poco więc myśleć o śmierci? Pomyślimy lepiej, jak dziś zarobić na jutrzejszy obiad — roześmiał się na pozór beztrosko Roman.
— Masz rację! Niech będzie, jak ty chcesz! Wal do środka, może Pan Bóg nam dopomoże i podsunie ci tłustego frajera. Ja będę na ciebie czekał na ulicy. Nie myśl czasem, że we mnie serce tak samo nie będzie bić na ulicy, jak u ciebie przy robocie. Przeżyję to samo, co ty! Powiem ci prawdę! Wolę samemu działać, niż czekać na ulicy.
Romek wszedł nareszcie do hali dworca. Dworzec aż roił się od ludzi, i pełen był hałasu. Usiadł na jednej z ławek, obserwując pasażerów. Wprawnymi oczyma wyławiał z pośród wszystkich kandydatów, ofiary... Ten frajer z żółtą skórzaną walizką, z pledem przerzuconym przez ramię, widać jest cudzoziemcem. Ta frajerka w żałobie niepewnie trzyma w ręku torebkę. Ta starsza otyła kobieta, siedząca naprzeciw, drzemie smacznie, zapominając, gdzie się znajduje... Chłop w kożuchu, siedzący obok, maca się co chwila za pierś. Widać ma tam coś zaszytego! Zapewnie przyjechał do „hadwokata“, albo do rejenta w sprawie majątkowej.
Tam znów spaceruje elegancka dama, ubrana w karakuły i brylanty, które drażnią go swoją wartością. Tu znów stary jegomość zmienia wielką sumę przy kasie. Romkowi niemal oczy nie wylazły na wierzch, patrząc na to wszystko. W myślach układał sobie różne plany działania, na żaden z nich, jednak, nie mógł się zdecydować. Złapać walizkę i ulotnić się stąd?!! Kto wie? Może tam znaleźć starą bieliznę, albo inne bezwartościowe łachy, — Spróbować szczęścia, by wyciągnąć portfel — nigdy tego jeszcze nie robił. Do tego, wiedział, trzeba mieć długą praktykę. Puścić tu Lipka, aby on to uczynił za niego? Nie. „Honor“ nie pozwala mu. Lipek jest dopiero trzy dni na wolności...
Policjant, spacerujący tam i z powrotem, zerka na wszystkie strony, a dworcowa pani z opaską żółto-białą na ramieniu, zwraca się do młodej dziewczyny, wypytując skąd, i dokąd się udaje.
Tu na tym rynku ludzi, obojętnych sobie, czyhają hyjeny ludzkie w postaci Romka i Lipka. Handlarze żywym towarem i inni kombinatorzy polują tutaj na niedoświadczone, wiejskie i małomiasteczkowe dziewczęta, które przybywają do stolicy z pustą kieszenią i pełnym sercem nadziei na przyszłość. Jedna marzy o karierze „służącej do wszystkiego“. Druga zaś chce zasłynąć jako gwiazda filmowa. Łowcy serc tych naiwnych dziewcząt, uciekających z domu i chcących się usamodzielnić, znają doskonale ich słabostki. Sypią złotymi propozycjami, obiecują złote posady, natrafiając przy tym u każdej na jej słabą stronę. Dziewczęta, oszołomione propozycjami, myślą sobie: „Jacy dobrzy ludzie w tej Warszawie! Jaka byłam durna, że tak długo siedziałam na wsi, albo w domu u macochy i głodowałam. Tu człowiek jakoś nie zginie!!!“
Na myśl nawet im nie przychodzi, że poznani przez nich dżentelmeni i chlebodawcy są nikim innym, jak hienami w ludzkich ciałach. Nic dziwnego nawet, że te prowincjonalistki ufają tym „dobrym“ warszawiakom. Są za uczciwe jeszcze i nie zepsute na tyle, by mogły kogoś podejrzewać o podstęp.
Romek zauważył młodą kobietę, ubraną z wiejska, z włosami, związanymi na supeł, jak u konia ogon, z kraciastym tobołkiem w ręku. Siedziała i liczyła kapitał swój. Romek drgnął.
— Tę chamkę można zrobić — myślał — dowalę się do niej.
— Jak ci nie wstyd? — uderzyła ambicja — nie liczysz się wcale z „honorem złodziejskim“. Co ta „chamka“ może mieć za kapitał? To jest jej cały majątek. Przyjechała zapewne tu szukać pracy. Zabierzesz jej te grosze, a ona rzuci się pod tramwaj. Ty do takich „robót“ nigdy nie należałeś!!! I nigdy należeć nie potrzebujesz.
Lecz złe podszepty nie dają mu spokoju. Mówią one: — Jesteś goły, musisz koniecznie zarobić. Nad tobą nikt z „frajerów“ także się nie lituje!! Nie szkodzi, ona ma ładny cyferblat i niczego sobie figurkę. Znajdzie sobie amatorów, jak zechce. W Warszawie nie brak hultajów. Ty zaś innym sposobem nie możesz wyżyć, jak „dziesięcioma palcami“.
Romek zrywa się zły, przenosząc się w inny kąt dworca. Nagle spotyka się z Lipkiem.
— Chodź stąd! Mam przeczucie, że wpadniemy. Słyszałem, jak pies zawył przeraźliwie. Zmykaj! Dopóki czas!
Romek zmierzył go lekceważąco.
— Bzdury pleciesz, przyjacielu.
— A ja ci mówię! — upierał się Lipek przy swoim. — Chodź lepiej stąd, bo mam złe przeczucie. Dzisiejszej nocy śnił mi się las, a ty sam wiesz, co oznacza las we śnie złodzieja.
— Las mieć własny, to nie źle! — żartował Romek — ale nie we śnie. Wszystko głupstwo. Patrz! Widzisz tego „buca“, co tam przy kasie biletowej 1-wszej kl. stoi w kolejce?
— Tak. Widzę. Ten w denczaku na głowie, we futrze.
— Tak, ten. Sam widziałem, jak wyciągnął „skórę“, mocno wypchaną „Lolami“.
— Puść mnie! Ja tego „zrobię“! — zapalił się od razu Lipek, zapominając momentalnie o złych przeczuciach i snach.
— No, a twoje sny, i ten pies, co szczekał?
— Ach, tak! Za nic w świecie tu na dworcu nie będę dziś „robił“! Chodź lepiej ze mną na ten „kaber“, o którym ci mówiłem. Tam robota stu procentowo pewna. Statki mam przy sobie przecież.
— Ja tę twoją „robotę“ muszę sam wpierw obejrzeć. Masz moją „spluwę“ i czekaj na mnie przed dworcem. Muszę dziś „zrobić“ tego frajera.
— Patrz, aby czasem on cię nie „zrobił“. Pamiętaj! Ja nie radzę, chodź lepiej stąd!
Romek nie słuchał go więcej. Odszedł od niego i zbliżył się w kierunku ludzi, stojących w ogonku przed kasą, między którymi znajdowała się wybrana przez niego ofiara.
Widział jeszcze, jak Lipek wysunął się z dworca na ulicę. Po chwili jednak wrócił i nieznacznie przesunął się mimo, szepcąc Romanowi do ucha:
— Ale ja też należę do „doli“.... po czym znów wysunął się na ulicę.
Romek stanął obok tego frajera, udając, że szykuje pieniądze na bilet. Głowa pracowała usilnie, układając plany, co będzie robił z tylu pieniędzmi. Pocieszał się myślą, że nareszcie będzie miał możność pokazania Felci, że jeszcze potrafi „zarobić“ i że nie będzie potrzebował, aby ona myślała o zarobku. Felcia, co prawda, nie czyniła mu wyrzutów, iż nie zarabia, ale czyniła to bardziej delikatnie, opowiadając o cudownych interesach Brytana. Nawet wychwalała go, że nie było wypadku, aby nie wrócił z wyprawy bez prezentu dla niej.
Wreszcie decydująca chwila nadeszła. Nie obchodziła go teraz cała chmara ludzka, otaczająca go dokoła. Widział jeno jedynego człowieka przed sobą, albo raczej... portfel tego człowieka. Nie zauważył nawet, że ktoś śledzi go uporczywie i dąży do tego, by go zgubić!... Już prawa ręka, choć nie wprawiona do „doliny“, wsunęła się lekko w boczną kieszeń futra. Sam dziwił się, jak fachowo czynił ten ruch. Portfel zetknął się już z lekko drżącymi palcami... Kurcz owładnął go nagle w palcach, zmuszając do ich bezwłocznego wyciągnięcia z kieszeni. Uczynił to, trzymając portfel w zaciśniętych palcach. Frajer, oparty rękoma o barierkę, ułatwił mu tylko sytuację. Jeden moment decyzji i energiczny ruch a portfel zostałby wywindowany w górę. Wtem nagle ktoś go chwycił za rękę. Prąd strachu przeszył go całego, a portfel upadł na podłogę.
— Nareszcie mam cię ptaszku! — Poznał go od razu. Przed nim stał chuderlawy człowiek, z uśmiechem szyderczym na ustach.
— Podnieś portfel! — zawołał, nie puszczając jego ręki. Oczy ich nienawistnie zetknęły się.
— Co?! Pan mnie każe podnieść cudzy portfel! — Udał urażonego, sam nie wiedząc, co mówi.
Podnieś, mówię ci! — powtórzył. Zbiegowisko wokoło z każdą chwilą wzrastało.
Gwizdek policyjny przeszył powietrze, a za chwilę wyrósł policjant i bez pytania ujął Romana pod ramię. Za nimi podążył triumfujący chuderlawy człowiek z portfelem w ręku.
— Niech pan przypadkiem nie wykrada pieniędzy z portfelu! — rzucił Romek chuderlawemu z ironią — bo później pan powie, że ja to uczyniłem.
— Jazda, jazda! Nie bądź taki mądry! — zwrócił mu uwagę policjant.
W chwilę później Roman stanął przed dostojnym obliczem dyżurnego komisariatu kolejowego. Zrozumiał, że tu już żadne mądrości nie pomogą.
Za chwilę przybył i frajer. Wygląd miał trupioblady. Już z proga krzyczał drżącym głosem: — Gdzie mo... je, gdzie moje pieniądze?!!!
Dyżurny przodownik podsunął mu portfel pod sam nos. — Tu są pańskie pieniądze! — Frajer, na widok portfelu zemdlał i usunął się jak długi, na podłogę.
Była taka chwila, w której Roman mógł skorzystać z zamięszania i ulotnić się stąd. Lecz jeden tylko chuderlawy człowiek stał na przeszkodzie, nie spuszczając oka z Romka.
Doprowadzono frajera do przytomności. Wskazano mu Romka, oświadczając, że on jest tym złodziejem, w co nie chciał uwierzyć:
— Nigdy bym nie przypuszczał, że pan jest złodziejem! — oświadczył dobrodusznie. — Wcale na takiego pan nie wygląda. Cały majątek miałem przy sobie! Pięć tysięcy dwieście pięćdziesiąt dolarów mam w portfelu! Mój Boże! Na jedną tylko chwilę wsunąłem portfel do bocznej kieszeni futra, a już złodziej to spostrzegł! Dobrzy złodzieje są w tej Warszawie!!!
— Niech pan się strzeże, aby drugi raz pana nie zrobili. U nas w Warszawie wszystko jest możliwe! — śmiał się dobrodusznie przodownik.
Spisano odpowiedni protokół. Frajer wcale nie „kapował“. Twierdził, że Romana wcale na oczy nie widział. A nawet próbował go bronić:
— Może portfel sam mi się wysunął z kieszeni, gdy się oparłem o barierkę? Nic nie wiem!
Romek myślał sobie: — Porządny frajer. Zupełnie uczciwy człowiek. Żałował już, że nie posłuchał Lipka. Trudno, stało się. Ale nie przyznam się do niczego — postanowił. — Zobaczymy, co z tego wyniknie!
Na swoje usprawiedliwienie, tłumaczył, że agent jest podpity i czepia go się bez dania racji, że nie jest wcale złodziejem, że przyjechał do Warszawy za interesem i o niczym nie wie. Ten agent dobrze go jednak znał.
Wreszcie agent załatwił swoje i wyniósł się. Przodownik począł go znów wypytywać o przebieg zajścia. Roman domyślił się, że przodownik nie bardzo miał zaufanie do prawdomówności agenta.
— Trudno — rzekł łagodnie. — Muszę pana zatrzymać w areszcie do jutra rano. Rano na Daniłowiczowskiej dowiemy się, co pan za jeden. Jeżeli się okaże, że biuro nie zna pana, to będzie pan wolny.
— Bardzo panu dziękuję! Może pan mnie w zupełności wierzyć, że nie mam nic wspólnego ze złodziejami! — zawołał półgłosem, czerwieniąc się.
— Naturalnie, że panu wierzę! — odparł. — Ale wolę przetrzymać pana do jutra rano i przekonać się, co pan za jeden. — Dobrą chwilę stali tak obaj, badając się wzajemnie wzrokiem, po czym przodownik kazał odprowadzić Romana do aresztu.
Policjant, widać, mniej wierzył w jego niewinność, gdyż w drodze do aresztu, ujął go dla pewności za rękę, aby mu czasem nie „wsiąkł“ wśród tłumu pasażerów zalegających dworzec.
Dotarli wreszcie do celu. Przy wejściu do piętrowego budynku wisiała tabliczka, na której czerwonymi literami wypisane było „Komisarjat Kolejowy“. Wchodząc do środka, policjant udzielił mu pierwszeństwa, wpuszczając go pierwszego. Dyżurujący policjant przyjął go niechętnie. Okazało się, że „trzy umeblowane pokoje“ zbite są z desek, a chwilowo zaś służą za tymczasowy areszt. Areszt ten, największą frekwencją poszczycić się może w porze nocnej. Jest on wtedy przepełniony „gośćmi“.
— Masz jeszcze jednego, zabieraj go! — zawołał „opiekun“ i odrazu znikł za drzwiami.
Dyżurny zrewidował Romana, nie omieszkając przy tej czynności zmarszczyć groźnie brwi. Uwierzył widać, że człowiek który został przed chwilą powierzony jego pieczy, istotnie jest złodziejem. Otworzył drzwiczki, zbite na kształt kraty, tak by policjant mógł widzieć, co się w celi dzieje.
Nie było tam żadnych okien, tylko światło z korytarza wdzierało się skąpymi blaskami do środka. Za całe umeblowanie tej celki służyła szeroka ława, również z desek zbita, na której rozłożyli się dwaj obdartusy, chrapiąc głośno. Byli widocznie bardzo zadowoleni z gościnności, jakiej im udzielono. Gdy się przebudzili, opowiedzieli przybyszowi o sobie, a gdy on im skolei opowiedział, za co go aresztowano, patrzyli na niego zawistnie.
— Co się martwisz? — mówił obdartus. — Pójdziesz do więzienia. Tam będziesz miał wszystkiego pod dostatkiem: ubranie, spanie i jedzenie. Nas to nawet do więzienia nie chcą przyjąć! Zawsze przetrzymują tylko przez noc, a rano znów wypędzają na ulicę. Za zimna pora teraz pod mostem się ulokować. To też przychodzimy przynocować na dworcu, a policja zaraz lokuje nas tutaj.
— Musimy kradzież zrobić! — uśmiechnął się smutnie drugi obdartus — to nas raz dwa zabiorą do więzienia. Tam chyba nie tak trudno się dostać, jak ty myślisz?
— Kiedy my kraść nie umiemy! W tym cała bieda! Nie wiemy, jak to się robi — dodał, jakby zawstydzony.
— Właśnie w więzieniu siedzą tylko tacy, którzy kraść nie umieją. Ten, który kraść potrafi, jest na wolności i nigdy nie siedzi! — rzucił Romek zły.
— Pan widać jest rozgoryczony i dlatego tak mówi. Kraść jest grzechem i tego robić nie wolno — odparli jednogłośnie obaj obdartusy.
— Być takimi nędzarzami, jak wy jesteście, jest gorszym grzechem! — odparł Romek. Gdyby was nie okradano, nie bylibyście tu! Jakie zajęcie macie? Jestem ciekaw — dodał.
— Ja byłem subjektem na Marszałkowskiej — odparł z ciężkim westchnieniem starszy obdartus. — Mój gospodarz zbankrutował, a pracy nie mogę dostać. Zajęcie moje jest bardzo dobre! — rzekł ironicznie, — Pomagam bezrobotnym całego świata próżnować, a kolega mój dopomaga mi też w tym.
— Ale z czego żyjecie?
— Właśnie, że się nie żyje wcale! odparł młodszy. — Pies z ulicy lepiej żyje od nas.
— Chciałbym być takim pieskiem pokojowym, jakiejś starej panny — zawołał rozgoryczony starszy. — Nieraz gdy pomyślę, jak psy sobie żyją w bogatych domach, mam żal do Pana Boga, że nie stworzył mnie psem. Wiele razy widziałem, jak ludzie się litują nad psami, kotami i innymi stworzeniami. Tylko nikt nad człowiekiem!!!
— Co zrobić? — pocieszał go młodszy. — Świata nie przerobimy już. Zobaczysz, że my dostaniemy jeszcze pracę, a wtedy będzie wszystko dobrze! Ja za pierwsze pieniądze, co zarobię, kupię sobie pół kilo szynki. Ach, jak dawno już szynki nie jadłem! — zawołał, połykając, na samą myśl o niej ślinę.
— Ja tam jestem zadowolony, jak mam kawałek chleba! — rzekł starszy. — Moje zęby odzwyczaiły się od mięsa. Ja, gdybym dostał pracę, to za pierwsze pieniądze zakupiłbym kilka mszy świętych. Podziękowałbym Bogu, że dopomógł mi i zlitował się nademną.
— Ja tam w Boga nie wierzę! — rzekł z przekonaniem młodszy, — gdyby był Bóg, nie rządziłby tak niesprawiedliwie światem. Nie dałby jednemu za dużo, a drugiemu nic...
— Cicho bądź, smarkaczu! — wołał starszy, grożąc mu pięścią. — Czego narzekasz na Boga? Nie zarobiłeś dziś ładnego grosza za paczkę, którą odniosłeś temu panu z Chmielnej. Gdyby nie Bóg, nie żyłbyś ani jednej sekundy, durniu!!
— A ja mówię, że niema Boga! — upierał się przy swoim młodszy. Policjant stuknął obcasem w drzwi i nakazał milczenie.
Roman zadumał się poważnie: Ja to, za co cierpię, — myślał — mam do zawdzięczenia jedynie sobie, gdyż innych przecież skrzywdziłem i za to cierpię teraz. Ale oni? Poraz setny przekonał się, że uczciwym być nie warto! Przyszły mu na myśl słowa starego katorżnika: „W życiu grunt to nie uczciwość, tylko forsa“... Niestety, to prawda.
Rano pożegnał oberwańców, których zwolniono. Romka wraz z innymi aresztowanemi dwiema kobietami, policjanci odprowadzili do biura śledczego, na Daniłowiczowskiej.
Romek znał dobrze ten dom, na którego widok odczuwał silny wtręt. Starał się zawsze tę ulicę omijać zdala, aby nie spojrzeć na ten gmach. Wpuszczono go teraz do okratowanego pokoju, gdzie ledwie się zmieścił! Było tam tylu ludzi, że ocierali się wzajemnie o siebie. Tej nocy „połów“ udał się znakomicie. Spotkał tu starych znajomych. Krzyk... rwetes... Każdy po kolei opowiadał za co tu się dostał, radząc się wzajem, jak się mają tłumaczyć. Był zły, kiedy znajomi wypytywali go gromadnie, za co i jak popadł. Wiedział dobrze o tym, że z chwilą, kiedy go tu wpuszczono, był na obserwacji. Śledzono, kto go tu przywita. Na nieszczęście otoczyli go też sami złodzieje!
Co chwila wywoływano nazwisko jednego z obecnych, by sprawdzić czy jest tu notowany. Komisarz i podkomisarz oglądali każdego. Podczas tych oględzin dało się słyszeć wiele dowcipnych pytań i odpowiedzi. Kobiety, w lwiej części prostytutki, flirtowały zawzięcie ze złodziejami, jakby chciały zapamiętać ostatni flirt przed więzieniem, lub „łabajem“, co ich najpewniej oczekiwało.
— No i ty tu jesteś! — zwrócił się do Romka komisarz, jak do starego znajomego. Byłby już czas najwyższy, byś zarobił ze dwa miliony dolarów i dał już spokój. Myślę, że ostatnie lata nauczyły cię rozumu.
— Właśnie, że nie, panie komisarzu! Gdybym nauczył się rozumu, nie byłbym tu teraz — odparł.
— A za co teraz?
— Jak zawsze, panie komisarzu, niewinnie.
Komisarz parsknął śmiechem.
— Czy jest tu między wami taki, co jest winny?
— Tak, ja jestem winny, panie komisarzu! — zawołał znany złodziej, przezwany „Mortus“. Na trzy lata wyrok już sobie podpisuję i to bez sądu!
— Dlaczego tak srogo się chcesz ukarać? Pewno coć ważnego zgrzeszyłeś?!
— Właśnie, że nie! Przeszkodzono mnie w samej robocie i dlatego, że jestem takim marnym złodziejem, sam przyznaję się, że należy mi się taki srogi wyrok! Nie za to, że kradłem, lecz za to, że dałem się złapać!
— Racja — Mortus! A ty, Felek, za co? — zwrócił się do drugiego.
— Ja, panie komisarzu, że spóźniłem się na pociąg!...
— To źle! — odparł komisarz. Trzeba było się pośpieszyć i nie spóźnić się.
— A ty, Władek, — zwrócił się do młodego złodziejaszka. Wczoraj dopiero was zwolniliśmy!
— Chciałem się zobaczyć z panem komisarzem! — odparł, śmiejąc się.
Wisielczy humor tu panował. Komisarz obejrzał jeszcze kobiety, rzucając kilka nie bardzo pochlebnych dla nich uwag. Zwrócił się do jednej otyłej, jak beczka, kobiety:
— No i co, cioteczko, znów tu?!
— Ja sama nie wiem — odparła płaczliwym głosem. — Jakiś frajer przyczepił się, że u mnie w domu zrobiono go na „podchód“. Pan Komisarz wie, że ja już dawno nie zajmuję się takimi brudnymi rzeczami!
— Naturalnie, że wiem! — uśmiechnął się pod nosem komisarz. — Ja mogę ręczyć, że pani sama go nie okradła!... Lecz miała pani z całą pewnością wielu wspólników do tego!!!
— Niech sobie komisarz zdrów żartuje, ale przysięgam, żem niewinna.
— Wierzę na słowo! — odparł, śmiejąc się. Wstał i opuścił pokój.
Kilka minut po tym zawezwano Romka na „sprawkę“. Był wielce zdziwiony, kiedy urzędnik rozkazał mu zdjąć „pacyki“, ponieważ go wcale tu nie znają.
Odesłano go z biura do sędziego śledczego; po tym do łaźni miejskiej, przy Dworcu Gdańskim. Elegancko wykąpano tak, jakby na Pawiaku miał się odbyć jego ślub.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.