Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zrobili. U nas w Warszawie wszystko jest możliwe! — śmiał się dobrodusznie przodownik.
Spisano odpowiedni protokół. Frajer wcale nie „kapował“. Twierdził, że Romana wcale na oczy nie widział. A nawet próbował go bronić:
— Może portfel sam mi się wysunął z kieszeni, gdy się oparłem o barierkę? Nic nie wiem!
Romek myślał sobie: — Porządny frajer. Zupełnie uczciwy człowiek. Żałował już, że nie posłuchał Lipka. Trudno, stało się. Ale nie przyznam się do niczego — postanowił. — Zobaczymy, co z tego wyniknie!
Na swoje usprawiedliwienie, tłumaczył, że agent jest podpity i czepia go się bez dania racji, że nie jest wcale złodziejem, że przyjechał do Warszawy za interesem i o niczym nie wie. Ten agent dobrze go jednak znał.
Wreszcie agent załatwił swoje i wyniósł się. Przodownik począł go znów wypytywać o przebieg zajścia. Roman domyślił się, że przodownik nie bardzo miał zaufanie do prawdomówności agenta.
— Trudno — rzekł łagodnie. — Muszę pana zatrzymać w areszcie do jutra rano. Rano na Daniłowiczowskiej dowiemy się, co pan za jeden. Jeżeli się okaże, że biuro nie zna pana, to będzie pan wolny.
— Bardzo panu dziękuję! Może pan mnie w zupełności wierzyć, że nie mam nic wspólnego ze złodziejami! — zawołał półgłosem, czerwieniąc się.
— Naturalnie, że panu wierzę! — odparł. — Ale