Wykolejeniec/Część I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy Willems zboczył z prostego i wąskiego szlaku uczciwości — takiej jak ją rozumiał — uczynił to w przekonaniu, że wróci bezwzględnie na jednostajną lecz bezpieczną ścieżkę cnoty, z chwilą gdy jego mała wycieczka na przydrożne bagna osiągnie pożądany skutek. Miał to być krótki epizod wśród potoczystej opowieści jego życia, niejako zdanie w nawiasie — rzecz bez znaczenia, wykonana niechętnie lecz zgrabnie i prędko zapomniana. Wyobrażał sobie, iż będzie potem mógł w dalszym ciągu patrzeć na blask słońca, rozkoszować się cieniem, oddychać wonią kwiatów w ogródku przed domem. Myślał że nic się nie zmieni, że jak dawniej będzie mógł tyranizować dobrodusznie żonę metyskę, spoglądać z pogardliwą czułością na swe blade dziecko o żółtej cerze, opiekować się wyniośle ciemnoskórym szwagrem, który przepadał za czerwonemi krawatami, nosił skórzane trzewiki na małych nogach i był bardzo pokorny wobec białego małżonka swej szczęśliwej siostry. Wszystko to stanowiło rozkosze życia Willemsa; nie był w stanie zrozumieć, że moralne znaczenie jakiegoś jego czynu mogłoby wpłynąć ujemnie na samą istotę rzeczy; że mogłoby przyćmić blask słońca, zniszczyć woń kwiatów, uległość żony, uśmiech dziecka, lękliwy szacunek Leonarda da Souza i całej jego rodziny. Uwielbienie tych ludzi było największym zbytkiem Willemsa. Wykańczało i uzupełniało jego egzystencję, utrwalając w nim nieustannie poczucie bezsprzecznej wyższości. Lubował się w pospolitych kadzidłach palonych przed ołtarzem białego człowieka, zaufanego urzędnika firmy Hudig i Sp. — tego szczęściarza, który wyświadczył zaszczyt członkom rodziny Da Souza, żeniąc się z ich córką, siostrą, kuzynką — który się wybił i zajdzie napewno bardzo wysoko.
Rodzina Da Souza stanowiła liczną, niechlujną gromadę, gnieżdżącą się na krańcach Makassaru w zniszczonych bambusowych domkach otoczonych zaniedbanemi dziedzińcami. Willems traktował krewnych żony z góry — może nawet lekceważąco; nie miał złudzeń co do ich wartości. Była to banda leniwych metysów i Willems zapatrywał się na nich trzeźwo — na tych chudych, drobnych mężczyzn w różnym wieku, obszarpanych i nieumytych, którzy wałęsali się bez celu, szurając pantoflami; na te nieruchawe stare kobiety, wyglądające jak potworne wory z czerwonego perkalu wypchane bezkształtnemi bryłami tłuszczu i rozmieszczone na zbutwiałych rattanowych krzesłach, po cienistych zakątkach werand pełnych kurzu; na te smukłe, długowłose młode kobiety o wielkich oczach i żółtej cerze, snujące się wśród brudu i śmieci swych mieszkań tak ociężale, jakby każdy ich krok miał być ostatni. Willems słuchał krzykliwych kłótni tych ludzi, wrzasku ich dzieciarni, pochrząkiwania ich świń; czuł zapachy płynące od kup śmieci na ich dziedzińcach i przejmowało go obrzydzenie.
Ale żywił i odziewał tę bandę niechlujów, zwyrodniałe potomstwo zwycięzców portugalskich; był ich opatrznością, pobudzał ich do pochlebstw i czuł się uszczęśliwiony gdy na jego cześć wyśpiewywali pochwały, tkwiąc w lenistwie, w brudzie nieopisanym i beznadziejnym. Potrzeby ich były duże, lecz mógł obdarzyć ich wszystkiem czego chcieli, nie rujnując się bynajmniej. Wzamian miał milczący ich lęk, gadatliwe uwielbienie, hałaśliwą cześć. Pięknie jest być opatrznością i dzień w dzień o tem słyszeć. Daje to człowiekowi poczucie bezmiernej wyższości, a Willems w niem się lubował. Nie zgłębiał swych uczuć, lecz chyba najwyższą jego rozkoszą była głęboko zakorzeniona pewność, że gdyby cofnął hojną dłoń — czego nie przewidywał — to wielbiące go istoty umarłyby z głodu. Hojność jego zdemoralizowała ich wszystkich. Łatwo to przyszło. Odkąd się do nich zniżył i poślubił Joannę, wszyscy jej krewni stracili tę nikłą zdolność i siłę do pracy, jaką mogliby z siebie wydobyć pod naciskiem konieczności. Żyli teraz z jego woli i łaski. Była to potęga. Willems rozkoszował się nią.
Na innej, może niższej płaszczyźnie, nie brakowało mu mniej złożonych lecz bardziej konkretnych rozrywek. Lubił proste gry polegające na zręczności, naprzykład bilard; a także grę mniej prostą i wymagającą zręczności zupełnie innego rodzaju — pokera. Był najzdolniejszy z uczniów pewnego Amerykanina o spokojnych oczach i lapidarnej mowie, który wychynął tajemniczo z pustki Pacyfiku i znalazł się w Makassarze, gdzie się obijał cza jakiś wśród wirów miejskiego życia, poczem równie zagadkowo rzucił Makassar dla słonecznej samotności oceanu Indyjskiego. Pamięć o cudzoziemcu z Kalifornji została uwieczniona w pokerze — ta gra stała się odtąd popularna w stolicy Celebesu — oraz w tęgim cocktailu, którego przepis po dziś dzień przekazują sobie w narzeczu Kwang–tung naczelni kelnerzy Chińczycy hotelu Sunda. Willems był znawcą napitków i adeptem gry w pokera. Nie chlubił się zbytnio temi talentami. Lecz zaufaniem, którem darzył go zwierzchnik — Hudig — pysznił się i przechwalał natrętnie. Wypływało to z wielkiej dobroduszności Willemsa i przesadnego poczucia obowiązku względem samego siebie oraz świata wogóle. Czuł tę nieodpartą potrzebę pouczania ludzi, która łączy się ściśle z wielką ignorancją. Każdy ignorant wie o jakiejś jednej rzeczy, i właśnie ta rzecz jest jedynie godna poznania; zapełnia cały jego horyzont. Willems posiadał wiedzę o sobie.
Począwszy od dnia, kiedy pełen złych przeczuć, uciekł z holenderskiego wschodnio–indyjskiego statku na redzie Samarangu, zaczął się nad sobą zastanawiać, rozpatrywać swe właściwości, swe talenty, owe cechy, które pomagały mu wziąć los za łeb i zapewniły korzystne stanowisko jakie obecnie zajmował. Skromny z natury, nie miał do siebie zaufania, więc też powodzenie zdumiało go, prawie przestraszyło; a gdy się wreszcie opanował po wielokrotnych wstrząsach zdumienia, stał się wściekle zarozumiały. Uwierzył w swoje wielkie zdolności i swoją znajomość świata. Niechże i inni dowiedzą się o nich — dla własnego dobra i dla większej chwały jego, Willemsa. Wszyscy ci życzliwi ludzie, co go klepali po plecach i witali hałaśliwie, powinni korzystać z jego przykładu. Oto dlaczego Willems musi mówić o sobie.
Opowiadał też wszystko sumiennie. Popołudniu wykładał przy kawiarnianym stoliku swoją teorję powodzenia, maczając od czasu do czasu wąsy w drobno potłuczonym lodzie cocktailu; wieczorem zaś rozprawiał często przy bilardzie, z kijem w ręku, wobec jakiegoś młodocianego słuchacza. Kule bilardowe stały nieruchomo, jakby też zasłuchane, pod żywym blaskiem naftowych lamp wiszących nisko nad suknem i ocienionych kloszami; daleko w cieniu wielkiego pokoju znużony markier Chińczyk stał oparty o ścianę; maska jego twarzy pozbawionej wyrazu wyglądała blado pod mahoniową tablicą do zapisywania punktów, powieki opadały mu sennie wskutek zmęczenia wywołanego późną godziną, a szemrzący monotonnie potok niezrozumiałych słów płynął wciąż z ust białego. Zapadała nagła przerwa w rozmowie; potem gra rozpoczynała się znów głośnym stukiem i ciągnęła się jakiś czas wśród płynnego, cichego warkotu oraz przytłumionych, głuchych uderzeń, gdy kule toczyły się zygzakami ku niezawodnie udanemu karambolowi. Przez wielkie okna i otwarte drzwi wpływała słona wilgoć morza, słaba woń szlamu i kwiatów z hotelowego ogrodu, mieszając się z zapachem nafty płynącym od lamp i występując coraz silniej w miarę jak się noc posuwała. Gdy gracze schylali się aby uderzyć kule, głowy ich nurkowały w światło, odskakując po chwili żwawo w zielonawy mrok wielkich kloszów; zegar cykał miarowo, niewzruszony Chińczyk powtarzał wciąż liczby bezdusznym głosem, jak wielka gadająca lalka — i Willems partję wygrywał.
Zaznaczał że robi się późno i że jest człowiekiem żonatym, mówił protekcjonalnie dobranoc i wychodził na długą, pustą ulicę. O tej godzinie biały kurz na drodze wyglądał jak olśniewający pas księżycowego światła, a oko szukało spoczynku w ciemniejszym blasku rzadkich naftowych latarni. Willems szedł do domu wzdłuż murów, przez które przelewała się bujna ogrodowa roślinność. Domy na prawo i lewo były ukryte za czarnemi masywami rozkwitłych krzewów. Willems miał ulice wyłącznie dla siebie. Szedł pośrodku a jego cień sunął przed nim uniżenie. Willems patrzył nań z upodobaniem. Cień szczęściarza. Trochę mu się kręciło w głowie od cocktailów i upojenia własną chwałą.
Jak często ludziom opowiadał, przybył na Wschód przed czternastu laty i był chłopcem do sprzątania kajut na statku. Zupełnie małym chłopcem. I jego cień musiał być mały; Willems nie zdawał sobie wówczas sprawy że nie posiada nic, że nawet własnego cienia nie śmiałby nazwać swoją własnością. A teraz patrzył na cień zaufanego urzędnika firmy Hudig i Sp., wracającego do domu. Cóż za wspaniały los! Jakie łaskawe jest życie dla szczęśliwych graczy! Willems wyszedł zwycięsko z gry życia, a także i z partji bilardu. Przyśpieszył kroku, pobrzękując wygranemi pieniędzmi i myśląc o pamiętnych dniach, które znaczyły jego drogę. Wspomniał wyprawę do Lomboku po kuce — pierwszy ważny interes powierzony mu przez Hudiga; potem przebiegł myślą inne, ważniejsze sprawy: tajny handel opjum, nielegalną sprzedaż prochu, wielką tranzakcję przemycaną bronią, trudną aferę z radżą Goaku. Tę ostatnią przeprowadził tylko dzięki odwadze; stawił czoło dzikiemu władcy w jego własnej izbie obrad, przekupił go pozłacaną oszkloną karetą, która — jak wieść niesie — służy teraz za kojec na kury; zasypał go argumentami; nabrał go co się zowie. Oto jak się zdobywa powodzenie. Willems potępiał prymitywną nieuczciwość, która sięga do cudzej kasy; można przecież prawo omijać i naciągać zasady handlu do ostateczności. Niektórzy nazywają to oszustwem. Są to durnie, jednostki słabe, godne pogardy. Ludzie mądrzy, silni, szanowani w skrupuły się nie bawią. Gdzie wchodzą w grę skrupuły, tam siła jest wykluczona. Willems pouczał o tem często młodych ludzi. Była to jego doktryna, a on sam stanowił jaskrawy przykład jej słuszności.
Co noc wracał do domu po dniu wypełnionym pracą i przyjemnościami, upojony dźwiękiem własnych słów wynoszących pod niebiosa jego powodzenie. Tak oto właśnie wracał w trzydziestą rocznicę swoich urodzin. Spędził w dobranem towarzystwie przyjemny, hałaśliwy wieczór, i gdy szedł pustą ulicą, poczucie własnej wielkości ogarnęło go, uniosło ponad biały pył drogi, napełniło go radosnem uniesieniem i żalem. Tam w hotelu nie wymierzył sobie należytej sprawiedliwości, mówił o sobie zbyt mało, nie wywarł na słuchaczach dość silnego wrażenia. Nic nie szkodzi. Powetuje to sobie innym razem. A teraz, po powrocie do domu, każe żonie wstać z łóżka i słuchać. Dlaczegoby nie miała wstać? i przygotować dla niego cocktail, i słuchać cierpliwie. Otóż to właśnie. Będzie musiała wstać. Jeśli mu się spodoba, postawi na nogi całą rodzinę Da Souza. Na jedno jego słowo przyjdą wszyscy, zasiądą, milcząc, w nocnem odzieniu na twardej, zimnej ziemi dziedzińca i będą go słuchali, póki nie przestanie wykładać ze szczytu schodów o swojej wielkości i dobroci. Słuchaliby go, a jakże. Ale na dziś wystarczy mu żona.
Żona! Zżymnął się w duchu. Okropna kobieta o zastrachanych oczach i kącikach ust opuszczonych boleśnie; będzie go słuchała bez ruchu, milcząc, zgnębiona i pełna podziwu. Przyzwyczaiła się już do tych nocnych rozpraw. Zbuntowała się raz — na początku. Tylko raz jeden. A teraz, gdy Willems pił i rozprawiał wyciągnięty na leżaku, pani Willems stała u przeciwległego końca stołu, oparłszy ręce o jego brzeg; zalęknione jej oczy wisiały na wargach męża bez słowa, nie śmiała drgnąć, ledwie śmiała oddychać; odprawiał ją wreszcie pogardliwem: „Idź spać, niedojdo“. Wówczas wzdychała głęboko i powoli wysuwała się z pokoju, przejęta ulgą lecz niewzruszona. Nic nie mogło jej zaskoczyć, doprowadzić do wymyślania lub płaczu. Nie skarżyła się ani buntowała.
Pierwsze starcie między nimi było decydujące. Aż zanadto, myślał Willems z niezadowoleniem. Widocznie zastraszył ją raz na zawsze. Okropna kobieta. A niech to licho weźmie! Pocóż u djabła dał się dobrowolnie osiodłać! Hm! No tak — potrzebował domu, i miał wrażenie, że ten ożenek podoba się Hudigowi, i Hudig dał mu tę willę, ten ukwiecony dom, do którego teraz Willems zdążał w chłodnym blasku księżyca. I plemię Da Souza go uwielbiało. Człowiek jego pokroju mógł wszystko przeprowadzić, wszystkiemu podołać, ubiegać się o wszystko. Nim znowu pięć lat upłynie, ci biali, którzy w niedzielę przychodzą na karty do gubernatora, przyjmą go do swego grona — wraz z żoną metyską i wszystkiem innem! Hurra! Zobaczył że jego cień rzucił się naprzód, wywijając kapeluszem wielkim jak baryłka od rumu, u końca ramienia długiego na kilka jardów... Kto to krzyknął: hurra?... Uśmiechnął się do siebie zawstydzony; zagłębił ręce w kieszeniach, przyśpieszając kroku, a twarz nagle mu spoważniała.
Za Willemsem — na lewo — żarzyło się cygaro w bramie frontowego dziedzińca pana Vincka. Oparty o jeden z ceglanych słupów, pan Vinck, kasjer firmy Hudig i Sp., palił ostatnie wieczorne cygaro. Wśród cieni strzyżonych krzaków żwir zgrzytał lekko pod nogami pani Vinck, która chodziła miarowym krokiem po okrągłej ścieżce przed willą.
— O, Willems wraca pieszo do domu, zdaje się pijany — powiedział pan Vinck przez ramię. — Widziałem jak podskoczył i wywijał kapeluszem.
Zgrzytanie żwiru ustało.
— Wstrętny człowiek — rzekła spokojnie pani Vinck. — Mówią że bije żonę.
— Ach nie, duszko, nic podobnego — mruknął roztargniony pan Vinck z nieokreślonym gestem. Obraz Willemsa bijącego żonę nie interesował go wcale. Jak te kobiety się mylą! Gdyby Willems chciał dręczyć żonę, użyłby sposobów mniej prymitywnych. Pan Vinck znał dobrze Willemsa i uważał go za bardzo zdolnego, bardzo sprytnego — aż zanadto.
Pociągając szybko raz po raz dopalające się cygaro, myślał że zaufanie, okazywane Willemsowi przez Hudiga, może w danych okolicznościach podlegać lojalnej krytyce ze strony kasjera tegoż Hudiga.
— Willems staje się niebiezpieczny; on zadużo wie. Trzeba się go pozbyć — powiedział głośno pan Vinck. Ale żona jego weszła już była do domu; potrząsnął więc głową i, odrzuciwszy cygaro, ruszył za nią powoli.
Willems szedł dalej, snując nić swej olśniewającej przyszłości. Droga do potęgi leżała wyraźnie przed jego oczami, prosta i świetlana; żadnych przeszkód na niej nie widział. Zboczył ze ścieżki uczciwości sobie właściwej, ale wróci na nią niebawem aby nigdy już jej nie opuścić! Tamto była drobnostka. Willems wkrótce wszystko naprawi. Tymczasem nie powinien dać się przyłapać; wierzył w swą zręczność, swoje szczęście, swą ustaloną reputację, która odparłaby podejrzenia, gdyby kto się ośmielił je powziąć. Ale nikt się nie ośmieli! Prawda, Willems był świadom że się zlekka sprzeniewierzył swym obowiązkom. Przywłaszczył sobie czasowo trochę pieniędzy Hudiga. Była to konieczność godna pożałowania. Lecz sądził siebie z pobłażliwością, którą należy okazywać słabostkom zdolnych ludzi. Naprawi swój błąd i wszystko będzie jak przedtem; nikt na tem nie straci, a on, Willems, będzie się posuwał dalej bez przeszkód ku wspaniałemu celowi, który wytknęła sobie jego ambicja.
Wspólnika Hudiga!
Przed wejściem na schody swego domu przystanął chwilę, rozstawiwszy nogi szeroko i objął dłonią podbródek, przyglądając się w myśli przyszłemu wspólnikowi Hudiga. Rozkoszne zajęcie. Widział go w pełni bezpieczeństwa, niewzruszonego jak mur, niezbadanego jak przepaść, milczącego jak grób.

ROZDZIAŁ DRUGI

Morze, zapewne wskutek zawartej w niem soli, nadaje szorstkość zewnętrznej powłoce swych sług, lecz zachowuje słodycz ich ducha. Dawne morze; morze z przed wielu lat, którego słudzy byli mu oddanymi niewolnikami; przechodzili z młodości do starości lub nagłego zgonu, nie potrzebując wcale otwierać księgi życia, ponieważ oglądali wieczność odbitą w żywiole, który obdarzał życiem i zadawał śmierć. Jak piękna, pozbawiona skrupułów kobieta, morze przeszłości był czarowne w uśmiechu, nieodparte w gniewie, kapryśne, powabne, nielogiczne, nieodpowiedzialne — przedmiot miłości, przedmiot lęku. Czarowało, dawało radość, koiło, wzbudzając nieograniczone zaufanie, a potem zabijało w nagłym, bezpodstawnym gniewie. Lecz okrucieństwo morza odkupiał urok jego niezbadanej tajemnicy, ogrom jego obietnic, czarodziejstwo łask możliwych do osiągnięcia. Silni ludzie o dziecięcych sercach służyli mu wiernie, radzi że żyją z jego łaski — że umierają z jego dopustu. Takie było morze, zanim francuska pomysłowość wprawiła w ruch mięsień suezki, stwarzając kanał posępny lecz pożyteczny.
A później wielki całun dymu tkany przez niezliczone parowce rozpostarł się nad niespokojnem zwierciadłem Nieskończoności. Dłoń inżyniera zdarła zasłonę okrywającą groźną piękność, aby chciwe szczury lądowe bez czci i wiary mogły zgarniać dywidendy. Tajemnica została unicestwiona. Jak wszystkie tajemnice, żyła tylko w sercach swoich czcicieli. Serca zmieniły się; i ludzie się zmienili. Dawni kochający i oddani słudzy wystąpili zbrojni w ogień, w żelazo, i poskromiwszy trwogę swych serc, stali się wyrachowaną zgrają zimnych i wymagających władców. Morze lat minionych było niezrównanie piękną kochanką o niezbadanej twarzy, o oczach okrutnych i obiecujących. Morze dzisiejsze jest spracowaną wyrobnicą, pokrytą zmarszczkami i oszpeconą przez zbałwanione szlaki brutalnych śrub; wyrobnicą obdartą z przykuwającego czaru wielkich przestrzeni, wyzutą ze swego piękna, swej tajemnicy i swych obietnic.
Tom Lingard był władcą, kochankiem, sługą morza. Morze zabrało go w młodości, ukształtowało jego ciało i duszę; dało mu srogi wygląd, donośny głos, nieulękłe oczy, bezsensownie naiwne serce. Obdarzyło go hojnie wiarą w siebie aż do absurdu, głębokiem pobłażaniem, miłością ogarniającą cały świat, pogardliwym hartem, rzetelną prostotą pobudek i uczciwością celów. Uczyniwszy go tem czem był — jak kobieta — służyło mu pokornie i pozwalało wygrzewać się bezpiecznie w słońcu swych straszliwie niepewnych łask. Tom Lingard wzbogacił się na morzu i przez morze. Kochał je gorącą miłością kochanka, lekceważył je z pewnością siebie doskonałego mistrza, bał się go mądrym lękiem odważnego człowieka i poufalił się z niem, jak rozpieszczony dzieciak z dobrodusznym, opiekuńczym olbrzymem z bajki. Żywił dlań wdzięczność w uczciwem sercu. Największą dumę Lingarda stanowiło głębokie przekonanie że morze dochowa mu wierności, a zarazem niezachwiane poczucie iż przejrzał do gruntu jego zdradliwość.
Mały bryg Błyskawica pomógł Lingardowi do zdobycia bogactwa. Wyruszyli na północ — obaj młodzi — z australijskiego portu, i po paru latach nie było białego człowieka na wyspach — od Palembangu do Ternate, od Ombawy do Palawanu — któryby nie znał kapitana Toma i jego szczęśliwego okrętu. Lubiono Lingarda za rozrzutną hojność, za nieugiętą uczciwość, z początku zaś lękano się go trochę z powodu jego gwałtowności. Ale wkrótce przejrzeli go wszyscy nawskroś i rozeszło się między ludźmi, że wściekłość kapitana Toma jest mniej niebezpieczna niż uśmiech niejednego człowieka.
Szczęście sprzyjało mu wiernie. Od pierwszej i pomyślnej walki z morskimi rozbójnikami — kiedy, jak opowiadano, wyratował z okolicy Carimaty jacht jakiegoś dostojnika z Anglji — zaczęła się wielka popularność Lingarda i rosła szybko z biegiem czasu. Odwiedzał stale różne zapadłe miejscowości tej części świata i szukał wciąż nowych rynków zbytu — nietyle dla zysku co dla przyjemności ich odkrywania — więc też wkrótce stał się znany wśród Malajów, a zuchwałe, zwycięskie utarczki z piratami sprawiły, że jego imię zaczęło siać postrach. Biali, z którymi miał handlowe stosunki i którzy naturalnie czyhali na jego słabe strony, odkrywali z łatwością, iż dość było nazwać Lingarda jego malajskim tytułem aby mu wielce pochlebić. To też niekiedy — aby coś od niego uzyskać, a czasem poprostu z bezinteresownej dobroduszności — pomijano ceremonjalny zwrot „kapitanie Lingard“, nazywając go nawpół żartobliwie Radżą Lautem — Królem Morza.
Dźwigał dzielnie to imię na szerokich barach. A dźwigał je już od wielu lat, gdy wyrostek nazwiskiem Willems biegał boso po pokładzie statku Kosmopoliet IV na redzie Samarangu. Chłopiec przyglądał się naiwnie obcemu wybrzeżu, przeklinając bluźnierczemi wargami najbliższe swe otoczenie; dziecinny jego mózg zaprzątała bohaterska myśl o ucieczce. Z rufówki Błyskawicy Lingard widział wczesnym rankiem holenderski statek, który ruszył ociężale z miejsca, kierując się do portów wschodnich. Tego samego dnia późnym wieczorem Lingard stał na bulwarze przed udaniem się na pokład swego brygu. Noc była jasna, gwiaździsta, niewielki budynek komory celnej już był zamknięty, a gdy powozik, który przywiózł Lingarda, znikł w długiej alei pokrytych kurzem drzew, wracając do miasta, wydało się Lingardowi iż jest sam na bulwarze. Obudził śpiącą załogę swej łódki i czekał aż będzie gotowa do odjazdu, gdy nagle poczuł że ktoś go ciągnie za rękaw i usłyszał cienki głos mówiący bardzo wyraźnie:
— Angielski kapitanie.
Lingard odwrócił się szybko, a wówczas coś co wyglądało na bardzo chudego chłopca, odskoczyło w tył z szybkością godną uznania.
— Kto jesteś? Skądeś się tu wziął? — zapytał Lingard, drgnąwszy ze zdumienia.
Stojąc w bezpiecznej odległości, chłopiec wskazał towarowiec przycumowany u bulwaru.
— Ukrywałeś się tam, co? — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz? Mówże, do licha. Chyba nie przyszedłeś tu z figlów, żeby mię na śmierć przestraszyć — co?
Chłopiec usiłował odpowiedzieć łamaną angielszczyzną, ale Lingard przerwał mu zaraz:
— Rozumiem — wykrzyknął — uciekłeś z wielkiego żaglowca, który odpłynął dziś rano. Dlaczego nie pójdziesz tu do swoich rodaków?
— Statek odejść bardzo blisko — Sourabaya. Odesłać mnie z powrotem na statek — wyjaśnił chłopiec.
— To byłoby dla ciebie najlepsze — potwierdził Lingard z przekonaniem.
— Nie — odparł chłopiec — ja tu chcieć zostać; nie chcieć do domu. Tu zarobić pieniądze; w domu nic dobrego.
— To wprost niesłychane — rzekł do siebie zdziwiony Lingard. — Więc chodzi ci o pieniądze? No, no! I nie bałeś się uciec, ty chudy szkrabie, ty!
Chłopiec oznajmił że boi się tylko jednego: aby go nie odesłano na statek. Lingard patrzył na niego w zamyśleniu i milczał.
— Chodźno bliżej — rzekł w końcu. Wziął chłopca pod brodę, odchylił mu twarz i spojrzał w nią bystro. — Ile masz lat?
— Siedemnaście.
— Nie wyglądasz na tyle. Głodnyś?
— Trochę.
— Chcesz pojechać ze mną na tamtym brygu?
Chłopiec ruszył bez słowa ku łódce i wlazł do dziobu.
— Zna swoje miejsce — mruknął Lingard pod nosem, wstępując ciężko do łodzi; siadł na tylnej ławeczce i ujął linki do steru. — W drogę!
Malaje z załogi pochylili się jednocześnie w tył i łódź odskoczyła od brzegu, kierując się ku światłu kotwicznemu na Błyskawicy.
Tak się zaczęła karjera Willemsa.
Lingard dowiedział się w ciągu pół godziny o pospolitej historji chłopca. Ojciec jego pracował jako agent u jakiegoś handlarza okrętami w Rotterdamie; matka nie żyła. Willems był zdolny ale leniwy. Miał dużo drobnego rodzeństwa a w domu ciężkie warunki; dzieciarnię odziewano i żywiono dostatecznie, lecz pozatem chowała się samopas, a niepocieszony wdowiec dreptał cały dzień po błotnistych bulwarach w obszarpanem palcie i lichych trzewikach, wieczorem zaś, mimo znużenia, oprowadzał nawpół pijanych cudzoziemskich szyprów po miejscach tanich rozkoszy; wracał do domu późno, przesycony paleniem i piciem, gdyż musiał dotrzymywać towarzystwa owym ludziom, którzy spodziewali się grzeczności tego rodzaju ze względu na stosunki handlowe z firmą. Dobroduszny kapitan statku Kosmopoliet IV, chcąc się przysłużyć cierpliwemu i uczynnemu urzędnikowi, zaproponował że weźmie na statek jego syna; mały Willems ucieszył się niezmiernie, ale tem większe spotkało go rozczarowanie, gdy morze, zdaleka tak czarowne, przy bliższej znajomości okazało się surowe i wymagające. Beznadziejny rozdźwięk wynikł przy tem zetknięciu się Willemsa z duchem morza, i w końcu chłopiec uciekł pod wpływem nagłego impulsu. Miał instynktowną pogardę dla tej uczciwej, prostej pracy, nie dającej w rezultacie nic, coby go pociągało.
Lingard przeniknął to wkrótce. Zaproponował że go odeśle do kraju na statku angielskim, ale chłopiec prosił gorąco aby pozwolono mu zostać. Miał piękny charakter pisma, w krótkim czasie opanował doskonale angielski, dawał sobie świetnie radę z rachunkami i Lingard zatrudnił go w tym zakresie. Z wiekiem handlowe instynkty chłopca rozwinęły się zadziwiająco; Lingard zostawiał go często na którejś z wysp, powierzając mu handel, a sam robił wycieczki do różnych zapadłych miejscowości. Gdy Willems zapragnął wstąpić na służbę do Hudiga, Lingard na to zezwolił. Trochę mu było przykro że go Willems opuszcza, bo w pewien sposób przywiązał się do swego protegowanego. Ale był zeń dumny i przemówił za nim lojalnie. Z początku mawiał o Willemsie: „To sprytny chłopak — ale żaden materjał na marynarza“. Potem, gdy Willems zaczął mu pomagać w handlu, Lingard określał go jako „tego zdolnego młodzieńca“. Jeszcze później, kiedy Willems stał się zaufanym agentem Hudiga, używanym do niejednej delikatnej sprawy, prostoduszny marynarz wskazywał palcem jego plecy, szepcząc z podziwem do każdego kto mu się nawinął:
— To mądra sztuka; piekielnie mądra sztuka. Niechno pan na niego popatrzy! Zaufany człowiek starego Hudiga. Znalazłem go w rynsztoku, że tak powiem, niby zagłodzonego kociaka. Wyglądał jak szkielet. Słowo daję! A teraz zna się lepiej ode mnie na handlu wyspiarskim. To fakt. Mówię zupełnie serjo. Lepiej ode mnie! — powtarzał z powagą, a w jego uczciwych oczach malowała się niewinna duma.
Z bezpiecznej wyżyny handlowych sukcesów Willems popierał protekcjonalnie Lingarda. Miał do swego dobroczyńcy sympatję, lekceważył jednak surową prostotę cechującą postępowanie starego żeglarza. Ale były w charakterze Lingarda pewne rysy, dla których Willems czuł niejaki szacunek. Gadatliwy szyper umiał milczeć o pewnych sprawach bardzo dla Willemsa interesujących. Pozatem Lingard był bogaty, i już ta okoliczność sama w sobie wystarczyła aby wzbudzić niechętny podziw Willemsa. Podczas swych poufnych pogawędek z Hudigiem Willems mawiał zwykle o dobrodusznym Angliku: „ten głupi stary szczęściarz“; jawna irytacja dźwięczała w jego słowach. Na to Hudig mruczał coś potwierdzająco, i patrzyli sobie w oczy bez ruchu, zaprzątnięci jakąś nie wypowiedzianą myślą.
— Nie może pan wywąchać, skąd on bierze wszystek ten kauczuk, co? — pytał w końcu Hudig, poczem odwracał się i schylał nad papierami leżącymi na biurku.
— Nie, panie szefie. Jeszcze nie. Ale staram się o to — odpowiadał niezmiennie Willems, jakby usprawiedliwiając się z żalem.
— Stara się pan! Ciągle się pan stara! Zęby pan na tem połamie. I pewno ma się pan za mądrego — grzmiał Hudig, nie podnosząc oczu. — A ja handluję z nim już od dwudziestu — od trzydziestu lat. Stary lis. Starałem się także. Phy!
Wyciągał krótką, grubą nogę, wpatrując się w gołą stopę i pantofel z trawy wiszący na palcach.
— Nie mógłby pan go spoić? — dodawał po chwili chrapliwego sapania.
— Nie, panie szefie, doprawdy że nie mogę — zapewniał Willems z powagą.
— No więc daj pan temu pokój. Ja go znam. Daj pan pokój — radził szef; pochyliwszy się znów nad biurkiem, patrzył zbliska w papier nabiegłemi krwią oczyma i kreślił pracowicie grubemi palcami smukłe, niepewne litery, załatwiając swą korespondencję, Willems zaś czekał karnie, czy szef nie raczy czegoś jeszcze powiedzieć i wreszcie pytał tonem głębokiego uszanowania:
— Czy pan ma jakie polecenie?
— Hm, tak. Pójdzie pan do Bun–Hina i dopilnuje pan aby obliczyli i zapakowali dolary z tej wypłaty, a potem odstawi je pan na pokład parowca odchodzącego do Ternate. Powinien tu być dziś popołudniu.
— Dobrze, panie szefie.
— I — niech pan posłucha. Gdyby się łódź spóźniła, zostawi pan skrzynię aż do jutra w składzie u Bun–Hina. Trzeba ją zapieczętować. Osiem pieczęci, jak zwykle. Nie zabierze pan skrzyni ze składu, póki parowiec nie przyjdzie.
— Tak, panie szefie.
— I niech pan nie zapomni o tych skrzyniach z opjum. To na dziś wieczór. Weźmie pan moich wioślarzy. Przewiezie pan skrzynie z Karoliny na bark arabski — ciągnął szef swym zachrypłym basem. — A żeby mi pan znów nie wyjechał z bujdą o skrzyni co spadła za burtę, jak ostatnim razem — dodał z nagłą wściekłością, spoglądając w górę na zaufanego urzędnika.
— Nie, proszę pana. Będę się pilnował.
— To już wszystko. Jak pan wyjdzie, powie pan temu durniowi, że jeśli nie będzie lepiej poruszał punką, połamię mu wszystkie kości — kończył Hudig, ocierając fioletową twarz czerwoną jedwabną chustką prawie tej wielkości co kapa.
Willems wychodził bez szmeru, zamykając za sobą ostrożnie małe zielone drzwi prowadzące do składu. Hudig przysłuchiwał się z piórem w ręku jak Willems wymyśla chłopcu od punki gwałtownie, ordynarnie, przejęty bezgraniczną troską o wygodę szefa — i zabierał się z powrotem do załatwiania korespondencji wśród szelestu papierów, które trzepotały się w powiewie idącym od punki rozbujanej szeroko nad jego głową.
Willems kiwał poufale głową panu Vinckowi, siedzącemu przy biurku blisko małych drzwi od gabinetu Hudiga i z miną wyniosłą kroczył dalej przez skład. Na dystyngowanej twarzy pana Vincka malowała się niezmierna antypatja wyzierająca z każdej zmarszczki; oczy jego śledziły białą postać sunącą szybko w półmroku wśród stosów pak i skrzyń z towarami, póki Willems nie wyszedł przez wielkie sklepione drzwi w blask ulicy.

ROZDZIAŁ TRZECI

Willems nie umiał się oprzeć pokusom wynikłym z nasuwających się okazyj; pod naciskiem nagłej potrzeby zawiódł to zaufanie, które było jego dumą, nieustannym dowodem jego zdolności i ciężarem nad siły. Nastał okres gdy szczęście w kartach mu nie sprzyjało, zawiodła go pewna niewielka spekulacja przedsięwzięta na własne ryzyko, ten albo ów członek rodziny Da Souza poprosił niespodziewanie o pieniądze — i prawie zanim się Willems opatrzył, znalazł się już poza ścieżką uczciwości sobie właściwej. Szlak ten był taki niewyraźny i niedokładnie wytyczony, że Willems przekonał się dopiero po pewnym czasie, jak daleko zabłądził wśród kolczastych zarośli niebezpiecznej głuszy. Snuł się u jej skraju przez tyle lat, mając za przewodnika tylko własną wygodę i ową teorję powodzenia — teorję wynalezioną na własny użytek w księdze życia, w tych zajmujących rozdziałach, które pozwolono pisać djabłu, aby doświadczyć bystrości ludzkiego wzroku i hartu ludzkich serc. Na jedną chwilę, krótką, mroczną i samotną, przerażenie ogarnęło Willemsa; miał jednak tego rodzaju odwagę, która nie wspina się wprawdzie na wyniosłości, lecz brnie dzielnie przez błoto — w braku innej drogi. Postawił sobie za cel zwrot zabranych pieniędzy i oddał się staraniom by go nie przyłapano. W trzydziestą rocznicę swych urodzin dokonał był już prawie tego dzieła — a przeprowadził je zręcznie i z całą gorliwością. Myślał że niebezpieczeństwo minęło. Znowu mógł spoglądać z nadzieją ku celowi swych słusznych ambicyj. Nikt nie ośmieli się go podejrzewać, a wkrótce nie będzie już żadnych podstaw do podejrzeń. Radość ponosiła Willemsa. Nie przeczuwał że jego powodzenie osiągnęło już najwyższy poziom i że los zwraca się przeciw niemu.
W dwa dni później dowiedział się o tem. Na skrzypnięcie klamki pan Vinck zerwał się od biurka — przy którem nasłuchiwał, drżąc, głośnej rozmowy w gabinecie szefa — i z nerwowym pośpiechem zagłębił twarz w wielkiej kasie. Po raz ostatni przekroczył Willems małe zielone drzwi od sanktuarjum Hudiga; sądząc z piekielnego hałasu, panującego tam przez ostatnie pół godziny, można było wziąć gabinet szefa za jaskinię jakiejś dzikiej bestji. Opuściwszy to miejsce swego upokorzenia, Willems szybko ogarnął zmąconym wzrokiem ludzi i rzeczy. Ujrzał przestrach chłopca od punki, i zwrócone ku sobie nieme, pozbawione wyrazu twarze chińskich rachmistrzów przykucniętych na podłodze, i ręce ich zastygłe nad małemi stosami błyszczących, ustawionych w rzędy guldenów, i plecy pana Vincka oraz mięsiste, czerwone jego uszy. Ujrzał długą aleję ze skrzynek dżynu, ciągnącą się od miejsca gdzie stał aż do wielkich sklepionych drzwi, za któremi może będzie mógł odetchnąć. Koniec cienkiej liny leżał wpoprzek drogi i Willems widział tę linę wyraźnie, a jednak potknął się o nią ciężko, jakby była sztabą żelaza. Wreszcie znalazł się na ulicy, ale i tam nie było dość powietrza aby napełnić płuca. Szedł w stronę domu i dyszał ciężko.
Dźwięk obelg, które tkwiły mu w uszach, słabł stopniowo, a uczucie wstydu ustępowało zwolna wściekłemu gniewowi na samego siebie, jeszcze bardziej zaś na głupi zbieg okoliczności, co go pchnął do tego idjotycznego zapomnienia się. Zapomniał się idjotycznie — oto jak określił swą winę. Zważywszy na jego niewątpliwy spryt, nie mogło się stać nic gorszego. Cóż za fatalna pomyłka bystrego umysłu! Nie poznawał siebie. Musiał być szalony. Otóż to właśnie. Nagły przystęp szaleństwa. A teraz praca długich lat leżała w gruzach. Co się z nim stanie?
Nim zdołał sobie na to odpowiedzieć, znalazł się w ogrodzie przed swą willą — darem ślubnym Hudiga — i spojrzał na nią jakby w zdumieniu że ją tu zastaje. Jego przeszłość odpadła odeń tak zupełnie, iż ten dom, który do niej należał, wyglądał tu nie na miejscu — nietknięty, schludny i wesoły w blasku upalnego popołudnia. Był to ładny mały budynek z mnóstwem drzwi i okien; ze wszystkich stron otaczała go głęboka weranda, wsparta na smukłych kolumnach odzianych w zielone listowie pnączy, zwieszających się frendzlą z wystającego okapu dachu, który sterczał wysoko.
Willems wstępował zwolna po dwunastu schodkach. Zatrzymywał się na każdym. Musi wszystko żonie powiedzieć. Przestraszył się tej perspektywy, a jego niepokój przejął go trwogą. Boi się stanąć przed żoną! Nic nie mogło mu dać lepszego pojęcia jak wielkie zmiany zaszły w nim i naokoło niego. Stał się innym człowiekiem i jego życie stało się inne, gdyż utracił wiarę w siebie. Cóż on może być wart, jeśli boi się pokazać tej kobiecie?
Nie śmiał wejść do domu przez otwarte drzwi jadalni, lecz zatrzymał się niezdecydowany przy małym stoliku, z którego zwisał kawał białego perkalu z wetkniętą weń igłą, jakby ktoś porzucił szycie w pośpiechu. Widok Willemsa oddziałał podniecająco na kakadu o czerwonym grzebieniu; zaczęło łazić niezdarnie, pracowicie, w górę i w dół po swej tyce, krzycząc niewyraźnie „Joanna“ i rozciągając ostatnią sylabę imienia w przeciągłym skrzeku, podobnym do wybuchu warjackiego chichotu. Zasłona u drzwi poruszyła się lekko raz po raz w powiewie; za każdym razem Willems drgał, spodziewając się żony, lecz oczu nie podniósł, choć wytężał słuch aby pochwycić odgłos jej kroków. Stopniowo popadł w zamyślenie, starając się odgadnąć jak żona przyjmie nowinę — i jego rozkazy. Pochłonięty tem, zapomniał prawie że lęka się jej obecności. Będzie pewno płakała i rozpaczała, bezradna, zastraszona, bierna jak zawsze. A on musi wlec za sobą bez końca ten bezwładny ciężar przez mrok zrujnowanego życia. Okropność! Nie mógł oczywiście rzucić jej z dzieckiem na pastwę niezawodnej nędzy lub prawdopodobnej śmierci z głodu. Żona i dziecko Willemsa. Willemsa, któremu tak się powiodło; Willemsa spryciarza; Willemsa, zaufan... Brr! A czem jest Willems teraz? Ten Willems, który... Zdusił w sobie myśl nawpół sformułowaną i odchrząknął aby zagłuszyć jęk. Ach! Jakże ludzie będą sobie strzępić języki dziś wieczór w sali bilardowej — w tym jego świecie gdzie był pierwszym — wszyscy ci ludzie, do których zniżał się łaskawie z taką wyniosłością. Dopieroż będą rozprawiać ze zdumieniem, i udanym żalem, i poważnemi twarzami, i mądrem kiwaniem głowy. Niektórzy z nich winni mu byli pieniądze, ale nikogo nie przyciskał nigdy do muru. Nic podobnego. Willems, wzór dobrego kompana, jak go nazywali. A teraz ucieszą się napewno z jego upadku. Zgraja durniów. W swem poniżeniu miał jednak poczucie wyższości nad tymi ludźmi, którzy byli tylko uczciwi, lub których poprostu jeszcze nie przyłapano. Zgraja durniów! Potrząsnął pięścią w stronę wizji swoich kolegów, a przestraszona papuga zatrzepotała skrzydłami i wrzasnęła w przerażeniu.
Willems podniósł wzrok i zobaczył żonę, który ukazała się zza węgła domu. Spuścił prędko oczy i czekał w milczeniu; podeszła blisko, stanęła po drugiej stronie stolika. Nie chciał patrzeć jej w twarz, ale widział czerwony szlafrok, który znał tak dobrze. Wlokła się przez życie z tym czerwonym szlafroku, poplamionym i krzywo zapiętym, przybranym z przodu od góry do dołu rzędem brudnych błękitnych kokard; podarta falbana pełzła po podłodze jak wąż, gdy Joanna krzątała się leniwo z niedbale zwiniętemi włosami i poplątanym kosmykiem zwisającym nieporządnie na plecy. Wzrok Willemsa wędrował w górę od kokardy do kokardy, zatrzymując się na tych co wisiały już tylko na jednej nitce, ale nie posunął się wyżej podbródka. Willems patrzył na chudą szyję żony, na wydatny obojczyk, wyglądający z rozchełstanego szlafroka. Patrzył na cienkie ramię, na kościstą rękę obejmującą dziecko, które Joanna trzymała, i czuł bezgraniczną niechęć do tych przeszkód w swem życiu. Czekał na odezwanie się żony, czując, że patrzy na niego; ale ponieważ milczała uparcie, westchnął i zaczął mówić.
Było to ciężkie zadanie. Mówił powoli, rozwodząc się nad wspomnieniami dawnego życia, aby opóźnić wyznanie że oto nadszedł jego koniec, a zarazem początek mniej wspaniałej egzystencji. Willems był przekonany iż dał żonie szczęście, zaspokajając w pełni wszystkie jej materjalne potrzeby i nie wątpił ani chwili, że jest gotowa mu towarzyszyć na drodze choćby najcięższej i najbardziej kamienistej. Ta pewność go nie zachwycała. Ożenił się z Joanną aby się przypodobać Hudigowi, i wielkość tego poświęcenia powinna była ją uszczęśliwić bez dalszych z jego strony wysiłków. Miała swoje wspaniałe lata jako żona Willemsa, a także lata wygody, lojalnej opieki, i takiej czułości na jaką zasługiwała. Strzegł jej starannie od niedostatku, a o jakichkolwiek innych jej potrzebach nie miał najlżejszego pojęcia. Podkreślanie swej wyższości wobec żony uważał za jeszcze jedno dobrodziejstwo jej wyświadczone. Wprawdzie jego wyższość była rzeczą oczywistą, ale rozwodził się nad tem aby Joanna w całej pełni odczuła wielkość swej straty. Była tak tępa że inaczejby tego nie zrozumiała.
A teraz przyszedł koniec na wszystko. Będą musieli stąd wyjechać. Opuścić ten dom, opuścić tę wyspę, wynieść się daleko, tam gdzie Willemsa nie znają. Może do angielskich Strait–Settlements. Willems znajdzie tam jakiś punkt oparcia dla swych zdolności — znajdzie ludzi sprawiedliwszych od starego Hudiga. Zaśmiał się gorzko.
— Joanno, czy masz pieniądze, które ci zostawiłem dziś rano? — zapytał. — Będą nam teraz potrzebne.
Mówiąc te słowa, pomyślał jaki z niego porządny człowiek. To zresztą nic nowego. Ale przeszedł w tej chwili własne oczekiwania. Są jednak rzeczy święte, do licha! Związek małżeński do nich należy i Willems nie jest człowiekiem, któryby go zerwał. Niewzruszoność jego zasad sprawiała mu wielkie zadowolenie, lecz mimo to nie miał ochoty spojrzeć na żonę. Czekał na jej odezwanie się. Będzie ją musiał pocieszać, uspokajać jej płacz, mówić żeby nie była głupia, żeby przygotowała się do wyjazdu. Ale dokąd jechać? Jak? Kiedy? Potrząsnął głową. Muszą wyjechać zaraz; to jest najważniejsze. Poczuł nagle że chce wyjechać jaknajprędzej.
— No, Joanno — rzekł trochę niecierpliwie — nie stójże jak malowana. Słyszysz? Musimy...
Spojrzał na żonę, i cokolwiek miał zamiar dodać, pozostało nie wypowiedziane. Joanna patrzyła na niego wielkiemi, skośnemi oczami, które wydały mu się dwa razy większe niż zwykle. Dziecko spało spokojnie, przyciskając do ramienia matki brudną twarzyczkę. Cichy pomruk kakadu, siedzącego teraz nieruchomo na pręcie, nie przerywał głębokiej ciszy domu, uwydatniał ją raczej. Willems patrzył wciąż na Joannę; górna jej warga podniosła się z jednej strony, nadając markotnej twarzy zły wyraz, zupełnie mu nieznany. Cofnął się w zdumieniu.
— Ach! Ty wielki człowieku! — rzekła wyraźnie, lecz prawie nie głośniej od szeptu.
Te słowa, a bardziej jeszcze ich ton, ogłuszyły Willemsa, jakby ktoś wystrzelił tuż przy jego uchu. Utkwił w niej ogłupiały wzrok.
— Ach, ty wielki człowieku! — powtórzyła zwolna, spoglądając w prawo i w lewo, jakby obmyślała nagłą ucieczkę. — Wyobrażasz sobie że będę razem z tobą umierać z głodu? Jesteś teraz niczem. Myślisz że mama i Leonard pozwolą mi odjechać? I to z tobą! Z tobą — powtórzyła pogardliwie, podnosząc głos i obudziła dziecko, które zaczęło cicho popłakiwać.
— Joanno! — wykrzyknął Willems.
— Nie mów do mnie. Tego coś powiedział spodziewałam się przez wszystkie te lata. Szkoda śliny na ciebie — na ciebie, któryś tak mną pomiatał! Spodziewałam się tego. Ja się teraz nie boję. Nie potrzebuję ciebie; nie zbliżaj się do mnie. Ach! — wrzasnęła, gdy wyciągnął rękę błagalnym ruchem. — Ach! Nie dotykaj mnie! Precz! Precz!
Cofała się, spoglądając na niego ze strachem i złością. Willems patrzył w nią bez ruchu, w niemem zdumieniu nad tajemniczym gniewem i buntem żony. Skąd jej się to wzięło? Czy on jej kiedy co zrobił? To był doprawdy dzień niesprawiedliwości. Najpierw Hudig — a teraz żona. Zdjęło go przerażenie wobec tej nienawiści, która przez całe lata tlała w ukryciu tak blisko niego. Chciał mówić, ale Joanna krzyknęła znów; przeszyło mu to serce jak igłą. Podniósł rękę po raz drugi.
— Na pomoc! — zawołała pani Willems świdrującym głosem. — Na pomoc!
— Cicho bądź, głupia! — krzyknął Willems, usiłując zagłuszyć gniewnym głosem wrzask żony i dziecka, i w rozjątrzeniu targał gwałtownie małym żelaznym stolikiem.
Od strony suteren, gdzie się znajdowały łazienki i schowanko na narzędzia, ukazał się Leonard z zardzewiałą żelazną sztabą w ręku. Zawołał groźnie, stojąc u stóp schodów:
— Proszę jej nie bić! Pan jest dzikus. Nie tak jak my, biali.
— I ty także! — rzekła Willems w oszołomieniu. — Nawet jej nie dotknąłem. Czy to dom warjatów?
Podszedł do schodów; Leonard upuścił sztabę ze szczękiem i skierował się ku bramie dziedzińca. Willems zwrócił się do żony:
— A więc spodziewałaś się tego — powiedział. — To jest spisek! Kto tam szlocha i jęczy w pokoju? Ktoś z twojej szanownej rodziny, co?
Joanna była teraz spokojniejsza; posadziła płaczące dziecko na fotelu i podeszła do Willemsa z nagłą odwagą.
— To moja matka — rzekła. — Moja matka, która przyszła żeby mnie bronić przed tobą — ty przybłędo, ty włóczykiju!
— Nie nazywałaś mnie przybłędą kiedy rzucałaś mi się na szyję, nimeśmy się jeszcze pobrali — rzekł Willems z pogardą.
— A kiedyśmy się pobrali, postarałeś się o to żebym przestała rzucać ci się na szyję — odparła, zaciskając ręce i zbliżając twarz do jego twarzy. — Tyś się przechwalał, a ja cierpiałam i nic nie mówiłam. Co się stało z twoją wielkością — z naszą wielkością, o której ciągle opowiadałeś? Będę teraz żyła z łaski twojego szefa. Tak, żebyś wiedział! Zawiadomił mię o tem przez Leonarda. A ty sobie stąd pójdziesz, i gdzieindziej będziesz się przechwalał, i umrzesz z głodu. Tak! Ach, teraz odetchnę! Dom należy do mnie.
— Dość tego! — rzekł Willems powoli, nakazując gestem milczenie.
Joanna odskoczyła w tył, lęk wyjrzał znowu z jej oczu; porwała dziecko, przycisnęła je do piersi i padła na krzesło, bębniąc nieprzytomnie piętami o podłogę, która dudniła głośno.
— Pójdę sobie — powiedział Willems spokojnie — dziękuję ci. Po raz pierwszy w życiu dajesz mi szczęście. Byłaś mi kulą u nogi, rozumiesz? Nie chciałem ci tego nigdy mówić, ale teraz mię do tego zmusiłaś. Zanim jeszcze przejdę tę bramę, nie będę już o tobie pamiętał. Bardzoś mi to ułatwiła. Dziękuję.
Odwrócił się i zszedł ze schodów, nie spojrzawszy na Joannę, a ona siedziała spokojnie, wyprostowana, z szeroko otwartemi oczami; dziecko darło się w jej ramionach. Przy bramie Willems spotkał nagle Leonarda, który się tam kręcił i nie umknął w czas z drogi.
— Proszę się tak brutalnie nie zachowywać — rzekł śpiesznie Leonard. — Między białymi to nie wypada, wszyscy krajowcy się przyglądają. — Łydki trzęsły się bardzo pod Leonardem; głos jego wahał się między dyszkantem a basem, i Leonard nawet nie usiłował go opanować. — Niech pan powstrzyma swą nieprzystojną gwałtowność — mruczał szybko. — Jestem przyzwoitym człowiekiem z bardzo dobrej rodziny, a tymczasem pan... niestety... wszyscy to mówią...
— Co takiego? — zagrzmiał Willems. Poczuł nagły poryw wściekłego gniewu; nim zrozumiał co się stało, zobaczył u swych stóp Leonarda da Souza, tarzającego się w pyle. Przekroczył przez rozciągniętą postać szwagra i rzucił się naoślep w dół ulicy; każdy ustępował z drogi przed rozwścieczonym białym.
Kiedy wrócił do przytomności, był już poza obrębem miasta; potknął się na twardej, spękanej ziemi ryżowego ścierniska. Jak się tam dostał? Było ciemno. Trzeba wracać. Idąc zwolna ku miastu, Willems przebiegł myślą wypadki dnia i doznał uczucia gorzkiej samotności. Żona wypędziła go z jego własnego domu. Napadł brutalnie na szwagra, członka rodziny da Souza — tej gromady jego, Willemsa, czcicieli. Tak postąpił! Ależ to nie on, to ktoś inny! A ten, który wraca teraz do miasta, to człowiek bez przeszłości i bez przyszłości, pełen bólu, wstydu, gniewu. Przystanął i rozejrzał się. Parę psów przesunęło się pustą ulicą i minęło go z lękliwem warknięciem. Był w środku dzielnicy malajskiej, której bambusowe domki kryły się w zieleni małych ogródków, ciemne i ciche. Spali tam mężczyźni, kobiety, dzieci. Istoty ludzkie. Czy będzie mógł jeszcze kiedy zasnąć, i gdzie? Czuł się jak wyrzutek całej ludzkiej społeczności; powiódł dokoła beznadziejnym wzrokiem, nim podjął znów swą uciążliwą wędrówkę, i wydało mu się że świat stał się większy, noc bardziej rozległa i czarna; parł jednak zawzięcie naprzód ze spuszczoną głową, jakby sobie torował drogę wśród ciernistych zarośli. Nagle poczuł pod nogami deski; podniósł oczy i ujrzał czerwone światło u końca pomostu. Doszedł aż na sam jego kraniec; stanął pod latarnią, opierając się o słup, i patrzył na redę, gdzie dwa zakotwiczone statki chwiały smukłym osprzętem kołyszącym się między gwiazdami. Koniec pomostu; jeszcze krok dalej i koniec życia; koniec wszystkiego. Tak będzie najlepiej. Cóż innego mu pozostało? Nic nigdy nie wraca. Widział to jasno. Szacunek i podziw tych wszystkich ludzi, dawne przyzwyczajenia i dawne przywiązania przepadły nagle, z chwilą gdy Willems zrozumiał wyraźnie przyczyny swej hańby. Zdał sobie sprawę z wszystkiego i przez jakiś czas patrzył obcem okiem na siebie, na swój egoizm, na ciągłe zajęcie się swemi sprawami i pragnieniami; wyszedł na chwilę ze świątyni gdzie był bóstwem, z kręgu myśli ześrodkowanych tylko na własnej osobie.
Potem przeniósł się myślą do kraju. Stojąc wśród nagrzanej ciszy gwiezdnej nocy podzwrotnikowej, poczuł tchnienie ostrego wschodniego wiatru, zobaczył wysokie i wąskie fasady domów pod mrokiem chmurnego nieba; a na błotnistych nabrzeżach ujrzał nędznie odzianą postać o wysoko podniesionych ramionach i cierpliwej, zawiędłej twarzy — postać znużonego człowieka, który zarabiał na chleb dla dzieci czekających nań w lichem mieszkaniu. Co za nędza. Ale to już nigdy nie wróci. Cóż mają wspólnego tamte wspomnienia z Willemsem — takim zdolnym, takim szczęściarzem. Zerwał wszystkie więzy z krajem już przed wielu laty. Wówczas było tak lepiej dla niego. A teraz lepiej tak dla nich. Wszystko to przeminęło aby już nigdy nie wrócić; i nagle Willems zadrżał, zrozumiawszy że stoi sam wobec nieznanych, straszliwych niebezpieczeństw.
Po raz pierwszy w życiu ogarnął go lęk przed przyszłością, bo stracił wiarę, wiarę we własne powodzenie. A zniszczył ją jak głupi własnemi rękami!


ROZDZIAŁ CZWARTY

Zamyślenie Willemsa, podobne do stopniowego oswajania się z myślą o samobójstwie, przerwał Lingard, który opuścił mu na ramię ciężką dłoń i krzyknął głośno:
— Mam cię nareszcie!
Tym razem stary żeglarz sam zboczył z drogi aby odnaleźć nieciekawego rozbitka, wszystko co zostało po nagłej, plugawej katastrofie. Szorstki i przyjazny głos sprawił Willemsowi nagłą, przelotną ulgę, po której nastąpił jeszcze ostrzejszy paroksyzm gniewu i próżnych żalów. Ów głos przeniósł go wstecz do początków jego obiecującej karjery; a kres tej karjery widać było jak na dłoni z mola, gdzie stali obydwaj. Willems wyrwał się z przyjaznego uchwytu i rzekł gorzko:
— Wszystko to pana wina. Niech mię pan teraz zepchnie do wody, bardzo proszę. Tylko pan może to zrobić. Stoję i czekam na pomoc. Ułatwił mi pan początek, a teraz powinien się pan przyczynić do mego końca.
— Rybom na żer ciebie nie dam, lepszy los ci zgotuję — rzekł Lingard z powagą, biorąc Willemsa za ramię i zmuszając go łagodnie do skierowania się w stronę brzegu. — Latałem po mieście jak wściekły, szukając ciebie na wszystkie strony. A czego mi nie naopowiadali! Co tu gadać, święty nie jesteś, to pewne. Zbyt mądry także się nie okazałeś. Nie rzucam na ciebie kamieniem — dodał śpiesznie, gdy Willems usiłował mu się wyrwać — ale nie będę obwijał w bawełnę. Nigdy tego nie umiałem. Siedź cicho póki będę mówił. No?
Z gestem rezygnacji i tłumionym jękiem Willems poddał się silniejszej woli. Obaj mężczyźni zaczęli chodzić zwolna tam i napowrót po dudniących deskach mola i Lingard wyjawił Willemsowi okoliczności, które przyczyniły się do jego upadku. Gdy Willems otrząsnął się z oszołomienia, porwał go taki gwałtowny gniew, że nie był w stanie niczemu się dziwić. A więc to sprawka Vincka i Leonarda. Śledzili go, tropili jego wykroczenia, zawiadamiali o nich Hudiga. Przekupili jakichś tam Chińczyków, wydarli zwierzenia podchmielonym szyprom, dobrali się do różnych wioślarzy i w taki sposób wykryli historję jego uchybień. Bezecność tej ciemnej intrygi napełniła Willemsa zgrozą. Vincka rozumiał. Nie ginęli za sobą nigdy. Ale Leonard! Leonard!
— Panie kapitanie — wybuchnął — przecież on lizał mi buty!
— Tak, tak, tak — rzekł Lingard gniewnie — wszyscy to wiemy, a ty deptałeś po nim ile wlezie. Nikt tego nie lubi, mój chłopcze.
— Dawałem ciągle pieniądze tej głodnej zgrai — ciągnął wzburzony Willems. — Bezustanku trzymałem rękę w kieszeni. Nie potrzebowali nigdy prosić dwa razy.
— Otóż to właśnie! Twoja hojność ich przestraszyła. Zastanowiło ich skąd bierzesz tyle pieniędzy, i doszli do przekonania że bezpieczniej ciebie się pozbyć. Jednak, mój drogi, Hudig jest znacznie większą figurą niż ty, a do niego mają też prawo.
— Co pan chce przez to powiedzieć, panie kapitanie?
— Co ja chcę przez to powiedzieć? — powtórzył zwolna Lingard. — No, mój drogi, nie uwierzę abyś nie wiedział, że twoja żona jest córką Hudiga. Terefere!
Willems przystanął nagle i zachwiał się.
— Ach!... teraz rozumiem — wyszeptał. — Nigdy o tem nie słyszałem... Ostatniemi czasy zdawało mi się że... Ale nie miałem o tem pojęcia.
— Ach ty głuptasie! — rzekł Lingard z politowaniem. — Słowo daję — mruknął do siebie — chyba naprawdę nie wiedział. No, no! Spokojnie. Opanuj się. Cóż w tem złego? Przecież ona jest dla ciebie dobrą żoną.
— Aha, idealną — rzekł Willems ponuro, patrząc w dal ponad czarną, iskrzącą się wodą.
— No więc w porządku — ciągnął Lingard coraz życzliwiej. — Niema w tem nic złego. Więc ty naprawdę myślałeś, że Hudig cię żeni, daje ci dom i Bóg wie co jeszcze z miłości dla ciebie?
— Służyłem mu wiernie — odrzekł Willems. — A jak wiernie, pan wie sam najlepiej; czy był na wozie czy pod wozem. Nie patrzyłem jaka praca, jakie ryzyko, byłem zawsze na stanowisku, zawsze gotów na wszystko.
Jakże wyraźnie widział ogrom swej pracy i olbrzymią niesprawiedliwość, która stała się jego nagrodą. Więc Joanna jest córką Hudiga! W świetle tego odkrycia dzieje ostatnich pięciu lat stanęły jasno prze Willemsem w pełni swego znaczenia. Pierwszy raz rozmawiał z Joanną u drzwi jej domu, idąc wcześnie do pracy w cudowny, spłoniony ranek, kiedy kobiety i kwiaty są piękne nawet w oczach najbardziej tępego obserwatora. Jej rodzina, ze wszech miar porządna — dwie kobiety i młody mężczyzna — mieszkała w najbliższem sąsiedztwie Willemsa. Nikt nie bywał w ich małym domku, tylko niekiedy przychodził tam ksiądz, obcokrajowiec z wysp hiszpańskich. Tego młodzika, Leonarda, spotykał Willems w mieście od czasu do czasu; pochlebiał mu bezmierny szacunek, który młodzieniec okazywał wielkiemu człowiekowi. Willems zezwalał aby Leonard przynosił mu krzesło, wołał na kelnera, pocierał kredą kije przy bilardzie, wyrażał swój podziw w wyszukanych słowach. Kiedy Leonard napomykał o „naszym ukochanym ojcu“, agencie rządowym w Koti, gdzie niestety umarł na cholerę — ofiara obowiązku, jak przystało na dobrego katolika i zacnego człowieka — Willems słuchał łaskawie i cierpliwie. Wszystko to wyglądało bardzo przyzwoicie i owe serdeczne wzmianki podobały się Willemsowi. Przytem chełpił się że nie ma uprzedzeń ani odrazy do ras kolorowych.
Pewnego popołudnia zgodził się przyjąć zaproszenie pani da Souza i pił u niej curaçao na werandzie. Zapamiętał że tego dnia Joanna kołysała się w hamaku. Nawet wtedy wyglądała brudno, i to było jedyne wrażenie jakie wyniósł z tej wizyty. Nie miał czasu na miłość w owych wspaniałych dniach, nie miał czasu nawet na przelotną miłostkę, lecz stopniowo przyzwyczaił się zachodzić prawie codzień do małego domku, gdzie witał go krzykliwy głos pani da Souza, wołający na Joannę żeby przyszła i zabawiła tego pana z firmy Hudig i Sp. A potem owa nagła, nieoczekiwana wizyta księdza. Willems przypomniał sobie jego płaską, żółtą twarz, cienkie nogi, przymilny uśmiech, błyszczące czarne oczy, pojednawcze obejście i mgliste napomknienia, których wówczas nie rozumiał. Zachodził w głowę czego ten człowiek chce, i pozbył się go bez żadnej ceremonji. Pamiętał z całą wyrazistością ranek, kiedy spotkał znów tego samego księdza wychodzącego z biura Hudiga; jakże go zabawiła ta dziwaczna wizyta.
Wreszcie tamta ranna rozmowa z Hudigiem! Czyż będzie mógł ją kiedy zapomnieć? Czy zapomni kiedy swoje zdumienie gdy szef, zamiast pogrążyć się odrazu w interesach, popatrzył na niego znacząco i zwrócił się, kryjąc uśmiech, ku papierom leżącym na biurku? Willems słyszy jeszcze teraz jak Hudig, zagrzebawszy nos w papierach, cedzi zdumiewające słowa przerywane sapaniem.
— Słyszałem... podobno pan tam często bywa... bardzo zacne kobiety... znałem dobrze ojca... porządny człowiek... to najlepsza rzecz dla młodego mężczyzny... ustatkować się... Osobiście bardzo miło mi słyszeć... rzecz załatwiona... Należyte uznanie cennych pana usług... Tak będzie najlepiej — to najlepsza rzecz jaką pan może zrobić!
I Willems uwierzył! Co za łatwowierność! Jaki z niego osioł! Hudig znał jego ojca! Wcale dobrze. A zapewne i wszyscy inni go znali; wszyscy prócz niego, Willemsa. Jaki był dumny że Hudig zajął się tak życzliwie jego losem. Jaki był dumny, kiedy Hudig zaprosił go po przyjacielsku na wieś do swej małej willi, gdzie Willems mógł się spotkać z ludźmi na stanowiskach. Vinck zzieleniał wówczas z zazdrości. O tak! Willems uwierzył że tak będzie najlepiej, i wziął dziewczynę, uznając to za szczęśliwe zrządzenie losu. Jak się przed Hudigiem przechwalał że nie ma żadnych przesądów! A stary łotr pewno się śmiał w kułak z tego durnia — zaufanego swego urzędnika. Willems wziął dziewczynę, nie domyślił się niczego. I skądże miał się domyślić? Przecież twierdzono że jakiś tam ojciec istniał. Ludzie znali go; mówili o nim. Był to chudy mężczyzna, metys, to pewna, ale skądinąd podobno człowiek porządny. Podejrzani krewni wyszli na jaw dopiero później, lecz Willems — wolny od przesądów — nic przeciwko nim nie miał; pokorni i od niego zależni, uzupełniali mu życie pełne tryumfów. Wzięto go na kawał! Hudig znalazł łatwy sposób aby zabezpieczyć byt całej tej żebraczej bandzie. Zsunął brzemię młodzieńczych swych wybryków na barki zaufanego urzędnika; w tym samym czasie kiedy Willems pracował dla szefa, szef go oszukał, zdusił jego indywidualność. A teraz Willems był żonaty. Należał do tej kobiety, bez względu na to co ona zrobi... Przysiągł... na całe życie!... Zaprzedał się... I dziś rano tamten człowiek śmiał go nazwać złodziejem! A niech to jasna cholera!
— Proszę mnie puścić! — krzyknął, usiłując nagłem szarpnięciem wyrwać się staremu marynarzowi. — Niech mnie pan puści, pójdę i zabiję tego...
— Nie pójdziesz! — mruknął zdyszany Lingard, trzymając go mocno. — Chcesz zabijać, tak? Ty warjacie. No, mam cię wreszcie. Uspokój się, rozumiesz?
Mocowali się gwałtownie. Lingard pchał zwolna Willemsa w stronę poręczy. Pod ich nogami molo dudniło jak bęben wśród spokojnej nocy. U brzegu krajowiec pilnujący bulwaru śledził walkę, przykucnąwszy za bezpieczną osłoną jakichś wielkich pak. Następnego dnia opowiadał przyjaciołom ze spokojem i zadowoleniem, że dwaj biali pijacy walczyli z sobą na molo. Była to walka potężna. Bili się bez broni, jak dzikie zwierzęta, na sposób białych. Nie! nikt nie został zabity; całe szczęście! byłby stąd wielki kłopot i trzebaby o tem zameldować. Któż to wie, dlaczego walczyli? Biali wpadają w gniew bez żadnego powodu.
Lingard zaczynał się już bać, że nie będzie mógł dłużej się przeciwstawiać gwałtowności młodszego od siebie mężczyzny, ale w tej samej chwili poczuł że muskuły Willemsa się odprężają; skorzystał z tego aby ostatnim wysiłkiem przyprzeć go do barjery. Obaj dyszeli ciężko w milczeniu, stykając się prawie twarzami.
— Już dobrze — mruknął w końcu Willems. — Niech pan nie łamie mi krzyża o tę przeklętą barjerę. Już będę spokojny.
— No, oprzytomniałeś wreszcie — rzekł Lingard z wielką ulgą. — Co cię wprawiło w taką wściekłość? — zapytał, prowadząc go z powrotem na koniec mola.
Trzymał go przezornie jedną ręką, a drugą poszukał świstawki i gwizdnął ostro, przeciągle. Po gładkiej wodzie przystani przypłynął w odpowiedzi słaby okrzyk od jednego z zakotwiczonych statków.
— Moja łódź będzie tu zaraz — rzekł Lingard. — Namyśl się co z sobą zrobisz. Odpływam dziś w nocy.
— Co z sobą zrobię? Jedno mi tylko pozostało — rzekł Willems posępnie.
— Słuchaj — powiedział Lingard — przygarnąłem cię małym chłopcem i w pewien sposób czuję się za ciebie odpowiedzialny. Już od wielu lat sam swojem życiem kierujesz, ale...
Zamilkł i nasłuchiwał, póki nie doszedł go rytmiczny zgrzyt wioseł w dulkach, poczem ciągnął dalej.
— Załatwiłem wszystko z Hudigiem. Nic mu już winien nie jesteś. Wracaj do żony. To dobra kobieta. Wróć do niej.
— Jakto — wykrzyknął Willems — przecież ona...
— Takie to było wzruszające — ciągnął Lingard, nie zważając na jego słowa. — Zaszedłem po ciebie do waszego domu i widziałem jej rozpacz. Serce się krajało. Wołała ciebie; błagała żebym cię odnalazł. Biedna kobieta — mówiła od rzeczy, że niby wszystko to jej wina.
Willems słuchał w zdumieniu. Stary, zaślepiony bałwan! jakże mógł się tak mylić! Ale jeśli to prawda, jeśli to nawet prawda, sama myśl o zobaczeniu Joanny napełniała Willemsa niewypowiedzianym wstrętem. Nie złamie swej przysięgi, ale wrócić do niej nie chce. Niech na nią spada grzech tej rozłąki, zerwanie świętego węzła. Rozkoszował się niezmierną czystością swego serca i wrócić do żony nie myślał. Niech ona wróci do niego. Miał przyjemną pewność że nigdy już jej nie zobaczy, i to z jej własnej winy. W tem przeświadczeniu powiedział sobie uroczyście, że gdyby do niego wróciła, przyjmie ją i przebaczy wspaniałomyślnie, gdyż taka jest chwalebna niezłomność jego zasad. Zastanawiał się czy wyjawić Lingardowi oburzające swe poniżenie. Wyrzucony z domu — i to przez żonę; przez tę kobietę, która jeszcze wczoraj ledwie śmiała w jego obecności oddychać. Milczał; nie mógł się zdecydować. Nie! Brak mu odwagi aby opowiedzieć tę ohydną historję.
Gdy łódź brygu ukazała się nagle na czarnej wodzie tuż obok mola, Lingard przerwał przykre milczenie.
— Myślałem zawsze — rzekł smutno — myślałem zawsze że niezbyt wiele masz serca, i że łatwo ci odtrącać tych, co najbardziej ci są oddani. Odwołuję się do tego co w tobie najlepsze; nie rzucaj tej kobiety.
— Ja jej nie rzuciłem — odrzekł szybko Willems, świadom swej prawdomówności. — Dlaczegobym miał ją rzucać? Zauważył pan słusznie że była dla mnie dobrą żoną. Bardzo dobrą żoną, spokojną, posłuszną, kochającą, i kocham ją tak jak i ona mnie kocha. Akurat taksamo. Ale wrócić teraz do tego miejsca, gdzie... Znaleźć się znów wśród tych ludzi, co wczoraj gotowi byli przede mną się płaszczyć — czuć za sobą żądła ich uśmiechów litosnych albo zadowolonych — nie! nie mogę! Wolę ukryć się na dnie morza — ciągnął z energją. — Mam wrażenie, panie kapitanie — dodał spokojniej — mam wrażenie że pan nie zdaje sobie sprawy, jakie stanowisko tam zajmowałem.
Szerokim ruchem ręki objął od północy do południa śpiące wybrzeże, jakby mu rzucał dumne, groźne pożegnanie. Na krótką chwilę zapomniał o swym upadku, wspominając dawne wspaniałe tryumfy. Wśród ludzi swego stanu i swego zawodu, śpiących w tamtych ciemnych domach, był pierwszy zaiste.
— Ciężka sprawa — mruknął Lingard w zadumie. — Ale czyja to wina?
— Kapitanie! — zawołał nagle Willems pod wpływem szczęśliwego natchnienia — jeśli pan zostawi mnie tu, na tem molo — to będzie morderstwo. Nie wrócę za żadne skarby — moja żona nie ma nic do tego. Lepiej niech pan odrazu poderżnie mi gardło.
Stary marynarz drgnął.
— Nie staraj się mnie zastraszyć — rzekł bardzo surowo i zamilkł.
Ponad głuchą rozpaczą dźwięczącą w słowach Willemsa posłyszał z wielkim niepokojem szept swego niemądrego sumienia. Namyślał się i wahał przez chwilę.
— Mógłbym ci powiedzieć: weź i utop się do wszystkich djabłów — rzekł, siląc się bezskutecznie na brutalność — ale nie zrobię tego. Jesteśmy odpowiedzialni jedni za drugich — niestety. Prawie się tego wstydzę, ale rozumiem twoją plugawą dumę. Rozumiem!...
Urwał z głośnem westchnieniem i podszedł żwawo do schodków, u których tkwiło czółno, wznosząc się i opadając łagodnie na lekkiej, niedostrzegalnej fali.
— Hej wy tam! Macie w łodzi latarkę? Zapalcie ją i niech ją tu który przyniesie. No, żwawo!
Wyrwał kartkę z notesu, zwilżył ołówek z wielką energją i czekał, tupiąc niecierpliwie.
— Już ja to przeprowadzę — mruknął pod nosem — już ja dopilnuję, żeby wszystko było w porządku. I będzie! Dasz mi tu wreszcie latarkę, psi synu? Czekam!
Blask światła na papierze ułagodził gniew Lingarda. Stary żeglarz zaczął śpiesznie gryzmolić; podpisując się zamaszyście, rozdarł papier, robiąc w nim trójkątną dziurę.
— Zanieś to do domu tego białego tuana. Przyślę łódź po ciebie za pół godziny.
Bosman podniósł zwolna latarnię do twarzy Willemsa.
— Do domu tego białego tuana? Tau! Wiem.
— No, raz, dwa! — rzekł Lingard, biorąc od niego latarkę. Bosman oddalił się biegiem.
Kassi mem! Oddaj to samej pani! — krzyknął za nim Lingard.
Po zniknięciu bosmana zwrócił się do Willemsa.
— Napisałem do twojej żony — powiedział. — Jeśli nie chcesz powrócić na dobre, nie pozwolę ci wrócić tylko po to aby raz jeszcze się żegnać. Musisz się zabrać jak stoisz. Nie chcę żebyś dręczył tę biedną kobietę. Już ja w tem że się na długo nie rozstaniecie. Możesz być pewien.
Willems wzdrygnął się i uśmiechnął w ciemności.
— Niema strachu — mruknął zagadkowo. — Rozumie się że panu wierzę, panie kapitanie — dodał głośniej.
Lingard zszedł po schodkach, kołysząc latarką i mówiąc przez ramię do Willemsa:
— Po raz drugi biorę cię na siebie, Willems. I ostatni — zapamiętaj to sobie. Po raz drugi; a tylko ta jest różnica pomiędzy wtedy a dziś, że byłeś wówczas bosy, a dziś masz trzewiki na nogach. Po czternastu latach. Mimo całego twego sprytu! Lichy rezultat.
Przystanął chwilę na najniższym stopniu; blask latarki oświetlał podniesioną twarz wioślarza, który utrzymywał tuż przy schodkach burtę łodzi gotowej na przyjęcie kapitana.
— Widzisz — dowodził Lingard w dalszym ciągu, majstrując coś przy wierzchu latarki — takeś wsiąkł w szajkę tych gryzipiórków lądowych, żeś się ani rusz nie mógł z tego wygrzebać. Ot masz co wynikło z twego gadania i z takiego życia. Człowiek widzi naokoło tyle fałszu, że zaczyna kłamać przed samym sobą. Brr! — otrząsnął się ze wstrętem — dla uczciwego człowieka jest tylko jedno miejsce na świecie. Morze, mój chłopcze, morze! Aleś go nigdy nie chciał; znajdowałeś że zamało daje pieniędzy; a teraz widzisz co się stało.
Zdmuchnął światło; wstąpiwszy do łódki, wyciągnął szybko rękę ku Willemsowi ruchem życzliwym i opiekuńczym. Willems siadł obok niego w milczeniu i łódka odbiła od mola, zataczając szeroki łuk w stronę brygu.
— Pan współczuje tylko mojej żonie, panie kapitanie — odezwał się Willems posępnie. — Myśli pan że ja jestem taki bardzo szczęśliwy?
— Nie, nie! — rzekł serdecznie Lingard. — Nie powiem już ani słowa. Musiałem wypowiedzieć co myślę, bo przecież znam cię od dziecka, że tak powiem. A teraz zapomnę o wszystkiem; przecież jesteś jeszcze młody. Życie jest bardzo długie — dodał z nieświadomym smutkiem. — Niech to będzie dla ciebie nauka.
Położył serdecznie rękę na ramieniu Willemsa i obaj siedzieli w milczeniu, póki łódka nie podjechała do trapu.
Znalazłszy się na pokładzie, Lingard wydał rozkazy swemu oficerowi i poprowadził Willemsa na rufę, gdzie usiadł na sześciofuntowej mosiężnej armatce; było takich sześć na pokładzie. Łódka wyruszyła znowu po gońca. Gdy ujrzano ją wracającą, ciemne postacie ukazały się na masztach brygu; potem żagle opadły w festonach z szelestem ciężkich zwojów i wisiały bez ruchu pod rejami, wśród głuchego spokoju pogodnej, rosistej nocy. Z dziobu dochodził szczęk windy kotwicznej, a wkrótce potem rozległ się głos głównego oficera, meldujący Lingardowi że łańcuch kotwiczny jest skrócony.
— Pozostać na stanowiskach — odkrzyknął Lingard; musimy czekać na bryzę lądową, zanim kotwica puści.
Zbliżył się do Willemsa, który siedział na luce świetlnej, pochylony, z głową spuszczoną i rękoma wiszącemi bezwładnie między kolanami.
— Wezmę cię do Sambiru — powiedział. — Nigdyś pewno nie słyszał o tej osadzie, co? Leży nad tą moją rzeką, o której ludzie tyle gadają i tak mało wiedzą. Wynalazłem wejście dla statku o pojemności Błyskawicy. Niełatwo tam się dostać! Zobaczysz. Pokażę ci. Byłeś dość długo na morzu aby się tem interesować... Jaka szkoda że nie zostałeś na morzu. Jadę tam. Mam w tej miejscowości swoją własną stację handlową. Almayer jest moim wspólnikiem. Znasz go z czasu kiedy pracował u Hudiga. Jest mu jak w niebie. Więc, uważasz, oni wszyscy tam siedzą u mnie w kieszeni. Radża to mój dawny przyjaciel. Każde moje słowo jest prawem — niema tam żadnego kupca poza mną. Ani jeden biały prócz Almayera nie dostał się nigdy do tej osady. Posiedzisz tam spokojnie, póki nie wrócę z wyprawy na zachód. Wtedy zobaczymy co się da zrobić dla ciebie. Nic się nie bój. Wierzę że nie zdradzisz mego sekretu. A trzymaj język za zębami, kiedy wrócisz znów między kupców. Niejeden dałby sobie rękę obciąć za tę wiadomość. Widzisz, ja właśnie stamtąd biorę wszystek mój kauczuk i rattany. To źródło wprost niewyczerpane, mój chłopcze.
Przy pierwszych słowach Lingarda Willems spojrzał na niego szybko, ale wkrótce głowa mu opadła na piersi; pomyślał ze zniechęceniem że wiadomość, której tak pragnęli obaj z Hudigiem, przyszła zapóźno. Zobojętniał i siedział bezmyślnie w dalszym ciągu.
— Pomożesz Almayerowi w handlu, jeżeli będziesz miał na to ochotę — ciągnął Lingard — poprostu aby zabić czas póki po ciebie nie wrócę. To potrwa zaledwie jakieś sześć tygodni.
Nad ich głowami wilgotne żagle trzepotały głośno w pierwszym słabym powiewie; potem, gdy bryza się wzmogła, statek wykręcił się do wiatru i uciszone żagle obwisły spokojnie. Oficer rzekł cicho, wyraźnie, stojąc w ciemnościach na rufówce:
— Oto i bryza. Jak mam iść do wiatru, panie kapitanie?
Oczy Lingarda, utkwione w górnym osprzęcie, spojrzały w dół ku zgnębionej postaci człowieka siedzącego na luce. Stary żeglarz zdawał się wahać przez chwilę.
— Na północ, na północ — odparł gniewnie, jakby rozdrażniony własną przelotną myślą — a wziąć mi się ostro do roboty. Każdy podmuch na tych morzach, to są pieniądze.
Stał bez ruchu, nasłuchując zgrzytu bloków i klekotu pierścieni rejowych, gdy brasowano przednie reje. Żagle zostały podniesione, windę kotwiczną obsadzono znów ludźmi, a Lingard wciąż nie ruszał się z miejsca, zatopiony w myślach. Ocknął się dopiero gdy bosy marynarz przesunął się koło niego w milczeniu, idąc ku sterowi.
— Ster na lewą burtę! A mocno! — rzekł szorstkim głosem dowódcy do tego człowieka, którego twarz ukazała się nagle w ciemnościach, oświetlona blaskiem bijącym w górę od lamp kompasowych.
Zamocowano kotwicę, doprowadzono reje do porządku i bryg zaczął wychodzić z przystani. Morze obudziło się pod parciem ostrego łabędziaka i mówiło pocichu do sunącego statku czułym, szemrzącym szeptem, jakim przemawia niekiedy do tych, których niańczy i kocha. Lingard stał u barjery na rufie, nasłuchując z uśmiechem zadowolenia, póki Błyskawica nie zaczęła się zbliżać do jedynego statku na redzie.
— Chodź tu, Willems — zawołał — widzisz tamten bark? To statek arabski. Biali kapitanowie przestali już prawie wszyscy mnie ścigać, ale ten człowiek puszcza się często moim śladem i żyje nadzieją, że przydybie mię w tej osadzie. Niedoczekanie jego, pókim żyw! Widzisz, przyniosłem dobrobyt tej miejscowości. Uspokoiłem kłótnie i patrzyłem jak się ludność bogaci. Spokój i szczęście panują w Sambirze. Rządzę tam jak mi się podoba, i jego holenderska ekselencja z Batawji nie będzie miał nigdy równej mnie władzy, gdy jaki ospały krążownik zabłądzi wreszcie na tę rzekę. Nie chcę wpuścić do Sambiru Arabów z ich kłamstwem i intrygami. Nie dopuszczę tego jadowitego plemienia, choćby mnie to kosztowało majątek.
Błyskawica zrównała się spokojnie z barkiem i zaczęła go mijać, gdy biała postać podniosła się na rufie arabskiego statku i rozległ się głos:
— Pozdrowienie dla Radży Lauta!
— Pozdrowienie dla ciebie! — odpowiedział po chwili wahania zaskoczony Lingard i zwrócił się do Willemsa z gorzkim uśmiechem: — To głos Abdulli. Jaki się nagle zrobił grzeczny, no, no! Ciekawym co to ma znaczyć! Nic innego tylko zwykła jego bezczelność. Et, co tam! Wszystko mi jedno czy grzeczny jest czy bezczelny. Wiem że ten człowiek zaraz wyruszy i puści się za mną jak strzała. Nic mnie to nie obchodzi. Prześcignę każdy statek na tych morzach — dodał, a jego dumny i rozmiłowany wzrok pobiegł w górę i zawisł z rozkoszą wśród wyniosłych masztów i wdzięcznych rej.


ROZDZIAŁ PIĄTY

— To było wypisane na jego czole — rzekł Babalaczi i dorzucił parę patyków do małego ogniska. Siedział w kucki przy ogniu; nie patrzył na Lakambę, który leżał z drugiej strony rozżarzonych węgli, oparty na łokciu. — Było mu przeznaczone przy urodzeniu że skończy życie w mroku, a teraz jest jak człowiek co chodzi wśród czarnej nocy z otwartemi oczami i nie widzi nic. Znałem go dobrze kiedy miał niewolników, i wiele żon, i dużo towarów, i okręty handlowe, i okręty do walki. Hai ya! Był to wielki wojownik, zanim oddech Miłosiernego zgasił światło w jego oczach. Odbywał pielgrzymki, posiadał wiele cnót: był mężny, rękę miał szczodrą i wielkim był rozbójnikiem. Przez wiele lat przewodził ludziom, którzy pili krew na morzu: pierwszy w modlitwie, pierwszy w boju! Czyż za nim nie stałem, gdy obracał się twarzą na zachód? Czyż nie śledziłem u jego boku okrętów o wysokich masztach, gorejących prostym płomieniem na spokojnej wodzie? Czyż za jego przewodem nie chodziłem ciemną nocą między śpiących ludzi, co budzili się tylko po to by umrzeć? Miecz jego bardziej był chybki niż ogień z niebios, uderzał nim zdążył błysnąć. Hai! Tuanie! Takie to były dni i taki dowódca, a ja sam byłem młodszy; w owych dniach nie spotykało się tylu okrętów z armatami, które zadają ognistą śmierć na odległość. Poprzez wzgórza i poprzez las — o tuanie Lakambo! — rzucali świszczące ogniste kule na zatokę, gdzie schroniły się nasze prao i gdzie biali ludzie nie śmieli ścigać wojowników dzierżących broń.
Potrząsnął głową chmurnie, żałośliwie i dorzucił znów garść chróstu do ognia. Buchnął jasny płomień, oświetlając szeroką, ciemną, ospowatą twarz Babalacziego; grube jego wargi, poplamione sokiem betelu, wyglądały jak głęboki, krwawiący otwór świeżej rany. W jedynem oku odbił się jasny blask ognia i użyczył mu na chwilę dzikiego ożywienia, które zgasło razem z krótkotrwałym płomieniem. Szybkiemi ruchami gołych rąk zgarnął żar na kupę, wytarł palce z ciepłego popiołu o przepaskę na biodrach — jedyne swoje odzienie — poczem objął cienkie nogi splecionemi rękami i oparł brodę o podciągnięte kolana. Lakamba poruszył się lekko, nie zmieniając pozy; nie odwrócił nawet oczu od żarzących się węgli, którym przyglądał się w sennym bezruchu.
— Tak — ciągnął Babalaczi cicho i jednostajnie, jakby wypowiadał głośno myśli, wynikłe z milczących rozważań o niestałości ziemskiej potęgi. — Tak. Był bogaty i silny, a teraz żyje z jałmużny — stary, słaby, niewidomy i samotny, mając tylko córkę przy sobie. Radża Patalolo daje mu ryż, a ta blada kobieta — jego córka — gotuje mu ten ryż, bo Omar nie ma niewolnicy.
— Widziałem jego córkę zdaleka — mruknął lekceważąco Lakamba. — Suka o białych zębach, podobna do kobiety Orang–Putih.
— Aha — zgodził się Babalaczi — ale zbliska jej nie widziałeś. Jej matka pochodziła z zachodu, była to kobieta Baghdadi o zasłoniętej twarzy. Teraz córka Omara chodzi bez zasłony, jak nasze kobiety, bo jest biedna, a on jest ślepy, i nikt się do nich nie zbliża; jeśli kto podejdzie, to tylko po to żeby poprosić o amulet albo błogosławieństwo i odchodzi szybko, bojąc się gniewu Omara i kary z ręki radży. Ty nie byłeś na tamtym brzegu rzeki?
— Nie byłem dawno. Jeśli się tam udam...
— Tak, tak, oczywiście — przerwał łagodząco Babalaczi — ale ja często tam chodzę — dla twego dobra — i patrzę, i słucham. Gdy czas nadejdzie, gdy ruszymy obaj w stronę kampongu radży, wejdziemy tam — aby pozostać!
Lakamba usiadł i spojrzał chmurnie na Babalacziego.
— To jest sprawiedliwa mowa, kiedy się ją słyszy raz albo dwa razy; ale słyszana zbyt często, staje się niedorzeczna jak paplanie dziecka.
— Widziałem wielekroć niebo w chmurach, słyszałem wielekroć wicher deszczowej pory — rzekł Babalaczi z namaszczeniem.
— A gdzież jest twoja mądrość? Musiała pozostać z wiatrem i chmurami dawnych deszczowych pór, bo nie słyszę jej w twojej mowie.
— Oto są słowa niewdzięcznika! — zawołał Babalaczi w nagłem rozjątrzeniu. — Zaprawdę, jedyna nasza ucieczka w tym, który jest Jeden, Potężny...
— Cicho! Cicho! — burknął zaskoczony Lakamba. — To są tylko słowa przyjaciela.
Babalaczi wrócił do poprzedniej pozy, mrucząc coś pod nosem. Po chwili zaczął znów głośniej:
— Odkąd Radża Laut zostawił w Sambirze drugiego białego człowieka, córka ślepego Omara el Badavi przemawia nietylko do moich uszu.
— Czyżby biały chciał słuchać tego co mówi córka żebraka? — rzekł z powątpiewaniem Lakamba.
Hai! Ja widziałem...
— I cóżeś ty widział, o jednooki! — wykrzyknął pogardliwie Lakamba.
— Widziałem jak obcy biały człowiek szedł wąską ścieżką, nim słońce zdążyło wysuszyć krople rosy na krzakach, i słyszałem szept jego głosu, gdy mówił poprzez dym rannego ogniska do tej kobiety o wielkich oczach i bladej skórze. Kobieta z ciała, lecz serce ma męża! Nie zna lęku ni wstydu. Jej głos także słyszałem.
Kiwnął mądrze głową po dwakroć i oddał się cichym rozmyślaniom, utkwiwszy jedyne oko w prostej ścianie lasu po drugiej stronie rzeki. Lakamba leżał, milcząc, zapatrzony przed siebie. Pod nimi rzeka Lingarda szemrała cicho wśród pali podtrzymujących bambusowy taras małej strażnicy, na którym leżeli. Za domkiem wznosiło się łagodnie niskie wzgórze ogołocone z wielkich drzew, lecz porośnięte gęsto trawą i wyschłemi krzewami, spalonemi wśród długiej letniej posuchy. Ta dawniej ryżowa polanka leżąca od kilku lat odłogiem, była z trzech stron otoczona nieprzebytym, splątanym gąszczem nietkniętego lasu, a z czwartej strony schodziła ku błotnistemu brzegowi rzeki. Ani na lądzie ani na rzece nie było najlżejszego powiewu, lecz wysoko na tle przejrzystego nieba drobne chmurki mijały w pędzie księżyc, to jaśniejąc jak srebro w jego rozsianych promieniach, to znów przesłaniając mu twarz czernią hebanu. Daleko na środku rzeki ryby podskakiwały niekiedy z krótkim pluskiem uwydatniającym głębię przemożnego milczenia, które wchłaniało szybko ostry dźwięk.
Lakamba zapadł w niespokojną drzemkę, ale czujny Babalaczi siedział zamyślony głęboko; wzdychał od czasu do czasu i trzepał się ciągle po nagim torsie, usiłując daremnie odpędzić zbłąkane moskity, które — odbiwszy się od rojów z nad rzeki — wznosiły się do wysokości tarasu i siadały z brzękiem tryumfu na niespodziewanej ofierze. Księżyc posuwał się cicho znojną swą ścieżką, aż osiągnął najwyższy punkt wzniesienia, spędził cień od okapu z twarzy Lakamby i stanął jakby bez ruchu nad głowami obu Malajów. Babalaczi podsycił ogień i obudził towarzysza. Lakamba usiadł, ziewając; otrząsnął się z niezadowoleniem.
Babalaczi znów zaczął mówić głosem, który był jak szmer strumyka co bieży po kamieniach cichy, jednostajny, wytrwały, i niszczy nieodpartą siłą najcięższe przeszkody. Lakamba słuchał, milczący lecz zainteresowany. Ci dwaj ludzie, byli to ambitni malajscy awanturnicy, Cyganie swej rasy. Gdy się Sambir zaczął rozwijać, jeszcze zanim władca Patalolo odrzucił zwierzchność sułtana z Koti, Lakamba pojawił się na rzece z dwoma małemi statkami handlowemi. Spotkał go zawód, gdyż zastał już coś w rodzaju organizacji wśród osadników różnych ras, którzy uznawali łagodne rządy starego Patalola. Lakambie zbywało na układności, nie potrafił więc ukryć rozczarowania. Oświadczył że jest człowiekiem ze wschodu, z okolic gdzie żaden biały jeszcze nie rządził; że pochodzi z plemienia uciśnionego lecz krwi królewskiej. I miał istotnie wszystkie cechy wygnanego księcia. Był ciągle niezadowolony, niewdzięczny, pełen zawiści, gotów do knowań i awantur; na ustach miał czcze obietnice i mężne słowa. Był uparty, lecz jego wola polegała na krótkotrwałych porywach, to też nie umiał nigdy osiągnąć celu wytkniętego przez swoją ambicję. Gdy podejrzliwy Patalolo chłodno go przyjął, Lakamba zabrał się — nie pytając o pozwolenie — do karczowania lasu w dogodnem miejscu nad rzeką, jakieś czternaście mil poniżej Sambiru, i wybudował tam dom umocniony przez wysoki ostrokół. Ponieważ miał wielką świtę i wyglądał na bardzo zuchwałego, stary radża uznał że będzie przezorniej nie przeciwstawiać mu zbrojnego oporu.
Osiadłszy, Lakamba wziął się zaraz do intryg. Z jego poduszczenia wybuchła kłótnia między Patalolem i sułtanem z Koti, ale nie sprowadziła oczekiwanego rezultatu, ponieważ sułtan nie mógł poprzeć skutecznie Lakamby na tak wielką odległość. Zawiedziony w swoich zamysłach, Lakamba zorganizował szybko bunt osadników Bugisów; oblegał z wrzaskliwą odwagą i dużą możliwością zwycięstwa starego radżę zamkniętego w swym ostrokole, ale wówczas wkroczył na scenę Lingard z uzbrojonym brygiem. Stary marynarz pogroził włochatym palcem Lakambie i to powstrzymało zapał wojenny Malaja. Nikt nie chciał przeciwstawić się Radży Lautowi; Lakamba poddał się chwilowo konieczności, zabrał się do uprawy ziemi i do handlu; siedział w ufortyfikowanym domu, podsycając swój gniew, swe zawiedzione nadzieje i chował je na bardziej sprzyjającą okazję. Wciąż wierny swej roli pretendenta do tronu, nie chciał uznać prawowitej władzy; wysłańcom Patalola, którzy domagali się daniny z uprawnych pól, odpowiadał opryskliwie aby radża sam przyszedł ją zabrać. Wskutek rad Lingarda dano pokój Lakambie mimo jego buntowniczych nastrojów, i przez długi czas wygnaniec żył spokojnie wśród swych popleczników i żon, żywiąc wciąż tę uporczywą i bezpodstawną nadzieję lepszych czasów, która jest chyba ogólnym przywilejem wygnanych wielkości.
Lecz mijające dni nie przynosiły odmiany. Nadzieje Lakamby osłabły, żarliwa jego ambicja wypaliła się; została tylko nikła, dogasająca iskierka energji wśród stosu ciemnych, stygnących popiołów, wśród niemrawej uległości wobec wyroków losu — aż wreszcie Babalaczi rozdmuchał znów tę iskrę w jasny płomień.
Babalaczi przybłąkał się wypadkiem nad rzekę Lingarda, szukając bezpiecznego schronienia dla swej hańby. Był to morski włóczęga, prawdziwy Orang–Laut; w dniach pomyślności żył z rozboju, grabiąc wybrzeża i statki, a potem zarabiał na życie uczciwą, nudną pracą, gdy szczęście się odmieniło. Więc choć były czasy że Babalaczi przewodził rozbójnikom z plemienia Sulu, zdarzało się także iż służył jako serang na statkach krajowych; zwiedzał odległe morza, oglądał wspaniałości Bombaju, potęgę sułtana z Maskati, nawet walczył wśród pobożnego tłumu o przywilej dotknięcia wargami świętego kamienia w świętem mieście. Wzrastał w mądrość i doświadczenie w wielu krajach, a kiedy przystał do Omara el Badavi, udawał wielką pobożność (jak wypada pielgrzymowi), choć nie umiał czytać natchnionych słów proroka. Był mężny, z gruntu krwiożerczy i nienawidził białych ludzi, którzy przeszkadzają rzemiosłu godnemu mężów, polegającemu na podrzynaniu gardeł, porywaniu ludzi, na handlu niewolnikami i podpalaniu — co jest jedynem zajęciem odpowiedniem dla prawdziwego człowieka morza.
Znalazł łaskę w oczach swego wodza, nieustraszonego Omara el Badavi, dowódcy korsarzy z plemienia Brunei, i towarzyszył mu z bezwzględną wiernością przez długie lata pomyślnych rozbojów, A gdy ta karjera morderstw, rabunków i gwałtów otrzymała pierwszy cios z rąk białych ludzi, Babalaczi stał wiernie u boku swego wodza i patrzył spokojnem okiem na pękające granaty; nie przeraziły go płomienie palącej się fortecy, śmierć towarzyszy, wrzaski ich kobiet, kwilenie dzieci, ani też nagła zagłada i zniszczenie wszystkiego, co uważał za niezbędne dla życia wśród szczęścia i wspaniałości. Ubita ziemia między chatami stała się oślizgła od krwi, a w ciemnych mangrowjach u brzegów zatok pełno było jęku konających ludzi, którzy zostali powaleni nim jeszcze ujrzeli wroga. Umierali bezradnie, nie mogąc uciec w splątany gąszcz lasu, a chyże ich statki, na których tak często łupili wybrzeża i morza, paliły się gwałtownie, stłoczone w wąskiej zatoce. Babalaczi, widząc jasno że koniec się zbliża, poświęcił całą swą energję na ocalenie choć jednego statku. Udało mu się to po jakimś czasie. Gdy na ich prao wybuchły zapasowe beczki z prochem, zaczął natychmiast szukać swego wodza. Odnalazł go nawpół żywego i zupełnie oślepionego, a przy nim była jego córka, Aissa, albowiem synowie padli w boju tego samego dnia, jak przystało tak odważnym mężom. Z pomocą dziewczyny o dzielnem sercu Babalaczi zaniósł Omara na pokład lekkiego prao i udało im się ujść z nieliczną gromadką towarzyszy. Gdy wprowadzili statek w sieć ciemnych i cichych przesmyków, usłyszeli radosne okrzyki załóg z wojennych łodzi przypuszczających atak do wsi korsarza. Aissa siedziała wtedy na wysokiej rufówce, trzymając na kolanach poczerniałą, krwawiącą głowę ojca, i patrzyła nieulękłym wzrokiem w Babalacziego.
— Znajdą tam tylko dym, i krew, i zabitych mężów, i kobiety oszalałe ze strachu, i oprócz nich żadnej żywej istoty — rzekła ponuro.
Babalaczi, przyciskając prawą ręką głęboką ranę w ramieniu, odrzekł ze smutkiem:
— Oni są bardzo silni. Kiedy z nimi walczymy, możemy tylko umrzeć. A jednak — dodał groźnie — niektórzy z nas jeszcze żyją! Niektórzy z nas jeszcze żyją!
Przez krótki czas marzył o zemście, ale rojenia jego rozproszył chłód, z jakim sułtan państwa Sulu ich przyjął. Schronili się najpierw do niego, lecz udzielił im gościnności niechętnie i pogardliwie. Omar, pielęgnowany przez Aissę, leczył się z ran, a Babalaczi zabiegał pilnie około wzniosłego władcy, który wyciągnął ku nim opiekuńczą rękę. Jednak gdy Babalaczi szepnął sułtanowi do ucha o projekcie wielkiej i korzystnej korsarskiej wyprawy, która miała objąć wyspę od Ternate aż do Acheen, sułtan rozgniewał się bardzo.
— Znam was, ludzie z Zachodu — wykrzyknął ze złością. — Wasze słowa są jak trucizna dla ucha władcy. Gadacie o ogniu, i mordzie, i grabieży, ale zemsta za krew, którą pijecie, spada na nasze głowy. Precz!
Nic się zrobić nie dało. Czasy zmieniły się. I to tak dalece, że gdy hiszpańska fregata zawinęła na wyspę i gdy zażądano aby sułtan wydał Omara i jego towarzyszy, Babalaczi nie zdziwił się, usłyszawszy, że mają paść ofiarą politycznych warunków. Lecz od trzeźwej oceny niebezpieczeństwa do potulnej uległości krok był bardzo długi. I wówczas nastąpiła druga ucieczka Omara. Zaczęła się z bronią w ręku, gdyż mała gromadka musiała walczyć nocą na wybrzeżu aby zdobyć czółenka, w których uszli ci którzy ocaleli.
Pamięć tej ucieczki żyje po dziś dzień w mężnych sercach. Ludzie rozprawiają o Babalaczim i o silnej kobiecie, co przeniosła ślepego ojca przez nadbrzeżne fale pod ogniem wojennego statku z północy. Pomarli już towarzysze tego korsarskiego Eneasza pozbawionego synów, lecz duchy ich błądzą nocą nad wyspami i nad morzem, zwyczajem duchów; nawiedzają ogniska otoczone zbrojnymi mężami — tak bowiem przystoi widmom nieustraszonych wojowników, którzy zginęli w boju. Słyszą z ust żywych ludzi opowieści o własnych czynach, o swej odwadze, o swych cierpieniach i śmierci. Historję Omara opowiadają w niejednem miejscu. Na chłodnych matach przewiewnych werand, w domach radżów, obojętni mężowie stanu wspominają o niej lekceważąco, lecz wśród zbrojnych ludzi, którzy zapełniają dziedzińce, opowieść ta ucisza szmer głosów i dźwięk obręczy na nogach, zatrzymuje naczynie krążące z orzechami siri, i sprawia że oczy zapatrują się w przestrzeń. Toczy się rozmowa o walkach, o nieulękłej kobiecie, o mądrym mężu; o ich długich cierpieniach na chciwem morzu, w przeciekających czółnach; o tych, którzy polegli... Wielu poległo. Ocalał tylko wódz, kobieta i jeszcze jeden mąż co się stał wielki.
Nie było śladu przyszłej wielkości w skromnem przybyciu Babalacziego do Sambiru. Przypłynął z Omarem i Aissą na małem prao naładowanem zielonemi orzechami kokosowemi, i twierdził że statek wraz z ładunkiem jest jego własnością. Jak się to stało że Babalaczi, uszedłszy z życiem w drobnem czółenku, zdołał ukończyć swą ryzykowną podróż na statku pełnym cennego towaru — jest jedną z owych tajemnic morza, które udaremniają najwnikliwsze badania. W gruncie rzeczy nikt tego usilnie nie badał. Krążyły pogłoski o zaginięciu handlowego prao w Menado, lecz były mgliste i nie zostały wyjaśnione. Babalaczi opowiedział historyjkę, której nie dano wiary; należy to stwierdzić z uznaniem dla znajomości świata właściwej Patalolowi. Gdy radża ośmielił się dać wyraz swym wątpliwościom, Babalaczi zapytał go spokojnie tonem pełnym wyrzutu, czy może doprawdy przypuszczać że dwóch mężczyzn w podeszłym wieku — posiadających razem tylko jedno oko — oraz młoda kobieta mogli zapomocą gwałtu czemkolwiek zawładnąć? Miłosierdzie jest cnotą zalecaną przez proroka. Istnieją ludzie miłosierni; ręka ich otwarła się dla tych, co na to zasługiwali.
Patalolo pokiwał z powątpiewaniem starą głową; Babalaczi odszedł z miną zgorszoną i oddał się bezzwłocznie pod opiekę Lakamby. Dwaj ludzie, którzy dopełniali załogi prao, udali się wraz z nim do kampongu możnowładcy. Ślepy Omar i Aissa zostali, pod opieką radży, a ładunek uległ konfiskacie na rzecz Patalola. Prao, wyciągnięte na błotnisty brzeg u zbiegu obu ramion Pantai, butwiało w deszczu, paczyło się w słońcu, rozpadało się na kawałki i znikło stopniowo w dymie ognisk domowych osady. Tylko zapomniana deska oraz parę wręg, porzuconych niedbale i tkwiących długi czas w błyszczącym mule, przypominały Babalacziemu w ciągu długich miesięcy, że jest przybyszem w tym kraju.
Pozatem czuł się zupełnie jak u siebie w osiedlu Lakamby, gdzie uznano szybko jego odrębne stanowisko i wpływy; poddały się im niebawem nawet kobiety. Miał giętkość urodzonego włóczęgi, który potrafi się przystosować do chwilowego otoczenia. Wskutek przeżytych doświadczeń umiał zmieniać zapatrywania z wielką łatwością — co jest rzeczą niezbędną dla prawdziwego statysty — i dorównywał w tem najświetniejszym politykom wszystkich czasów; a posiadał taką zdolność przekonywania i wytrwałość w dążeniu do celu, że zdobył zupełną władzę nad chwiejnym umysłem Lakamby. W tym człowieku nie było nic trwałego poza ogarniającem wszystko niezadowoleniem. Babalaczi je podsycał, budził zamierającą ambicję, miarkował naturalną niecierpliwość, która pchała biednego wygnańca do zajęcia pozycji wysokiej i dającej znaczne dochody. A Babalaczi — człowiek gwałtu — potępiał w tym wypadku użycie siły, rozumiał bowiem jasno trudności położenia. Z tej samej przyczyny, choć żywił nienawiść do białych, nie był właściwie od tego aby się oddać pod protektorat Holandji. Ale nie należało nic robić z pośpiechem. Bez względu na zdanie swego władcy, Lakamby, Babalaczi utrzymywał że otrucie Patalola jest bezcelowe. Możnaby oczywiście to zrobić, ale coby wówczas nastąpiło? Póki wpływ Lingarda jest przemożny, póki Almayer, przedstawiciel Lingarda, jest jedynym wielkim kupcem w osadzie, nie opłaci się Lakambie zawładnąć rządami młodego państwa, nawet gdyby to się dało wykonać. A zabójstwo Almayera i Lingarda byłoby tak trudne i ryzykowne, że należało porzucić ten zamiar jako niewykonalny. Czego Lakamba potrzebował, to przymierza — przymierza z kimś, kogoby się dało przeciwstawić wpływowi białych i ktoby sprzyjał Lakambie, będąc jednocześnie w dobrych stosunkach z władzami holenderskiemi. Trzeba znaleźć bogatego, szanowanego kupca. Tylko taka osobistość, zapuściwszy korzenie w Sambirze, pomogłaby wyrzucić starego radżę, odebrać mu władzę lub życie, gdyby innej drogi nie było. Wówczas przyszedłby czas na zwrócenie się do Orang Blanda o flagę, o uznanie chwalebnych zasług Lakamby i Babalacziego, o tę protekcję, któraby nazawsze dała im bezpieczeństwo. Słowo jakiegoś bogatego i lojalnego kupca zaważyłoby u władcy w Batawji.
Przedewszystkiem należało wynaleźć takiego sprzymierzeńca i skłonić go do osiedlenia się w Sambirze. Biały kupiec do tego się nie nadawał. Nie zgadzałby się z ich zapatrywaniami, nie byłby człowiekiem godnym zaufania. Mąż, którego potrzebowali, powinien być bogaty, pozbawiony skrupułów, powinien być osobistością dobrze znaną na wyspach i mieć wielu popleczników. Takiego człowieka możnaby znaleźć wśród kupców arabskich. Zazdrość Lingarda, jak twierdził Babalaczi, uniemożliwia innym kupcom dostęp do rzeki. Jedni się boją, inni nie wiedzą jak się tam dostać, a jeszcze inni nie mają pojęcia o istnieniu Sambiru; wielu znajduje że nie opłaci im się narażać na gniew Lingarda wzamian za wątpliwy przywilej handlu ze względnie nieznaną osadą. Są to przeważnie ludzie niepewni i niegodni zaufania. Tu Babalaczi wspomniał z żalem mężów, których znał zamłodu: bogatych, stanowczych, gotowych na wszystko! Ale poco opłakiwać przeszłość i rozprawiać o zmarłych? Żyje pewien mąż — wielki — i mieszka niezbyt daleko...
Taka była polityka Babalacziego, którą wykładał swemu ambitnemu protektorowi. Lakamba potakiwał, zarzucał tylko jedno: że to jest droga bardzo długa. W gorącem pragnieniu aby pochwycić dolary i władzę, wygnaniec o słabym umyśle gotów był rzucić się w objęcia pierwszemu lepszemu wędrownemu zbójowi, którego pomoc można było sobie zapewnić; Babalaczi miał wielkie trudności w powstrzymywaniu Lakamby od czynów gwałtownych i nierozważnych. Nie trzeba się zdradzać że zamierzają wprowadzić nowy czynnik do społecznego i politycznego życia Sambiru. Jest zawsze możliwość iż zamach się nie uda, a wówczas zemsta Lingarda spadnie na nich szybko i niezawodnie. Ryzykować nie należy. Muszą czekać.
A tymczasem Babalaczi przenikał do wszystkich zakątków osady, przysiadał codziennie na piętach u wielu ognisk domowych, badając nastrój mieszkańców oraz opinję publiczną — i nadmieniając zawsze o swym bliskim wyjeździe. Nocą brał często najmniejsze z czółenek Lakamby i wyruszał pocichu z tajemniczą wizytą do swego starego wodza po drugiej stronie rzeki.
Omar mieszkał pod opieką Patalola, otoczony nimbem świętości. Między bambusowym płotem otaczającym domy radży i niedostępnym lasem leżała plantacja bananów; u jej krańca stały dwa domki zbudowane na niskich słupach w cieniu kilku cennych drzew owocowych rosnących nad przejrzystym strumieniem, który wypadał, pieniąc się, zza domu i biegł rączo wdół do wielkiej rzeki. Wzdłuż strumienia wąska ścieżka prowadziła przez zwarte poszycie zapuszczonej polanki do plantacji bananów i do chat, które radża przeznaczył na mieszkanie dla Omara. Rzucająca się w oczy pobożność starego wodza, jego liczne nieszczęścia, jego wyroczna mądrość i dostojne męstwo z jakiem znosił swoją niedolę, wszystko to wywierało na radży wielkie wrażenie. Stary władca Sambiru często odwiedzał nieoficjalnie ślepego Araba i z powagą przysłuchiwał się jego słowom w ciągu upalnych godzin popołudnia.
Nocą przybywał Babalaczi i przerywał spoczynek Omara, nie ściągając na siebie jego nagany. Aissa stała w milczeniu u drzwi jednej z chat i patrzyła na dwóch starych przyjaciół; siedzieli bez ruchu przy ogniu rozpalonym w środku klepiska między dwoma domkami i rozmawiali długo w noc cichym szeptem. Aissa nie mogła dosłyszeć ich słów, ale śledziła z ciekawością dwa niewyraźne cienie. Wreszcie Babalaczi wstawał; brał jej ojca za przegub ręki, prowadził go z powrotem do domku, gdzie układał dlań maty i wreszcie wychodził spokojnie. Zamiast się oddalić, nieświadom oczu Aissy, siadał często napowrót u ognia i długi czas oddawał się głębokim rozmyślaniom. Aissa patrzyła z szacunkiem na mądrego i dzielnego męża, którego przyzwyczaiła się widzieć u boku ojca, jak tylko mogła sięgnąć pamięcią; siedział samotnie, pogrążony w zadumie wśród cichej nocy; ciało jego tkwiło bez ruchu u gasnącego ogniska, a duch wędrował po kraju wspomnień lub — kto wie? — może szukał poomacku drogi wśród pustych obszarów niepewnej przyszłości.
Gdy Babalaczi zauważył przybycie Willemsa, zaniepokoił się tym wzrostem siły białych. Ale potem zmienił zdanie. Którejś nocy spotkał Willemsa na ścieżce wiodącej do chaty Omara i nie zdziwił się, zauważywszy że niewidomy Arab chyba nie zdaje sobie sprawy z przechadzek nowego białego w sąsiedztwie swej siedziby. Raz Babalaczi zjawił się niespodzianie w ciągu dnia i wydało mu się że dostrzegł błysk białej kurtki w zaroślach po drugiej stronie strumienia. Przypatrywał się w zamyśleniu Aissie, która krzątała się, przygotowując wieczorny posiłek z ryżu; po chwili jednak odszedł śpiesznie przed zachodem, odrzuciwszy gościnne zaproszenie Omara, który w imię Allaha prosił go aby podzielił z nimi wieczerzę.
Tegoż wieczoru Babalaczi zaskoczył Lakambę oznajmieniem, że nadszedł wreszcie czas aby uczynić pierwsze posunięcie w ich grze odkładanej tak długo. Podniecony Lakamba zażądał wyjaśnień. Babalaczi potrząsnął odmownie głową; wskazał ruchem ręki migające cienie kobiet i niewyraźne męskie postacie u wieczornych ognisk na dziedzińcu. Oświadczył że nie wypowie tutaj ani słowa. Ale gdy wszyscy domownicy udali się na spoczynek, Babalaczi i Lakamba przeszli cichaczem między śpiącemi grupkami; znalazłszy się na brzegu rzeki, siedli do czółna i odbili ukradkiem, zmierzając ku rozpadającej się budce strażniczej na dawnej ryżowej polance. Tam byli zabezpieczeni przed wszystkiemi oczami i uszami; gdyby zaszła potrzeba, mogli wymówić się polowaniem na jelenie, gdyż polankę znano dobrze jako miejsce, dokąd przychodzi pić wszelka zwierzyna. W tem spokojnem, odosobnionem zaciszu Babalaczi wyłożył swój plan uważnemu Lakambie. Oto powziął myśl aby użyć Willemsa dla zniweczenia wpływu Lingarda.
— Znam białych ludzi, tuanie — rzekł w końcu. — Widziałem ich w wielu krajach; są zawsze niewolnikami swych pragnień, gotowi każdej chwili złożyć swą siłę i swój rozsądek w ręce kobiety. Los prawowiernych wyznawców wypisany jest ręką Potężnego, lecz ci, co czczą wielu bogów, rzuceni są na świat z gładkiem czołem i ręka bylejakiej kobiety może doń przyłożyć piętno zniszczenia. Niech się biali tępią nawzajem. Wolą Najwyższego jest aby byli głupi. Umieją dotrzymywać wiary swym wrogom, lecz względem samych siebie są tylko oszustami. Hai! Widziałem to! Widziałem!
Wyciągnął się jak długi przed ogniskiem i zamknął oczy, zasypiając, czy też udając że zasypia. Lakamba, niezupełnie przekonany, siedział długi czas, utkwiwszy wzrok w ciemnym żarze. W miarę jak się noc posuwała, lekka biała mgła wznosiła się z rzeki, a zachodzący księżyc pochylony nad lasem zdawał się tęsknić za spokojem ziemi niby kapryśny, zbłąkany kochanek, który wreszcie powraca aby złożyć znużoną głowę na piersi swej umiłowanej.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

— Niech mi pan pożyczy strzelby — rzekł Willems do Almayera, siedząc naprzeciw niego po skończonej wieczerzy. Na stole kopcąca lampa paliła się czerwonym płomieniem wśród nieporządnej zastawy. — Mam ochotę pójść i zapolować na jelenie gdy wzejdzie księżyc.
Almayer siedział bokiem do stołu z łokciem wsuniętym między brudne talerze, z brodą spuszczoną na piersi i nogami wyciągniętemi sztywno przed siebie; patrzył na czubki swych trepów plecionych z trawy i zaśmiał się nagle.
— Mógłby pan odpowiedzieć tak albo nie, bez tego rechotu — zauważył Willems z gniewnym spokojem.
— Napewnobym tak odpowiedział, gdybym wierzył choć jednemu pana słowu — odrzekł Almayer, nie zmieniając pozy i mówiąc wolno, z przerwami, jakby upuszczał słowa na podłogę. — A że nie wierzę — więc poco? Pan wie gdzie jest strzelba; może pan ją wziąć albo zostawić. Strzelba. Jeleń. Bzdury! Polowanie na jelenia! Akurat! Pan poluje na... na gazelę, mój szanowny gościu. Potrzeba panu złotych kółek na nogi i jedwabnych sarongów dla tej zwierzyny — świetny myśliwcze. Mogę pana zapewnić, że pan ich nie dostanie. Cały dzień siedzi pan wśród krajowców! Wielką pomoc mam z pana.
— Nie powinien pan tak dużo pić — rzekł Willems, cedząc wyrazy aby ukryć wściekłość. — Słabą ma pan głowę. O ile pamiętam, zawsze pan miał słabą głowę, jeszcze w dawnych czasach, w Makassarze. Zadużo pan pije.
— Piję za własne pieniądze — odciął się Almayer, podnosząc głowę i rzucając Willemsowi gniewne spojrzenie.
Te dwa okazy wyższej rasy spoglądały na siebie z wściekłością przez jakąś minutę, poczem obaj odwrócili głowy w tej samej chwili, jakby umówiwszy się, i wstali z krzeseł. Almayer zrzucił trepy i wlazł do hamaka, który był zawieszony między dwoma drewnianemi słupami werandy, w miejscu gdzie dochodził każdy powiew trafiający się rzadko w suchej porze roku. Willems stał niezdecydowany przez krótką chwilę, wreszcie zszedł bez słowa po schodach. Minął dziedziniec i skierował się w stronę małego drewnianego pomostu, gdzie były uwiązane czółenka i parę dużych białych łodzi; stateczki szarpały krótkiemi linami, potrącając się w rączym prądzie rzeki.
Wskoczył do najmniejszego czółna i zakołysał się niezgrabnie; odczepiwszy linę z rattanu, niepotrzebnie odbił się z rozmachem od brzegu, przyczem o mało co nie przekoziołkował się przez burtę. Zanim odzyskał równowagę, czółno popłynęło już jakieś pięćdziesiąt jardów w dół rzeki. Ukląkł na dnie czółenka i walczył z prądem długiemi uderzeniami wiosła. Almayer siadł w hamaku, trzymając się za nogi; patrzył w rzekę z rozchylonemi ustami, póki nie dostrzegł ciemnej sylwety człowieka i czółna, torujących sobie drogę z powrotem obok pomostu.
— Aha, jedzie pan! Tak też myślałem — krzyknął. — A nie weźmie pan strzelby, co? — wrzeszczał, wytężając głos. Potem wyciągnął się z powrotem w hamaku i śmiał się pocichu, póki nie zasnął. Na rzece Willems patrzył pilnie przed siebie, wiosłując to z prawej strony, to z lewej i nie zwracał uwagi na słowa, które dochodziły go słabo.
Trzy miesiące już upłynęły, odkąd Lingard przywiózł Willemsa do Sambiru i odjechał szybko, zostawiwszy go pod opieką Almayera. Obaj biali nie przypadli sobie do gustu. Almayer czuł wielką niechęć do swego gościa, gdyż pamiętał czasy, kiedy pracowali razem u Hudiga i kiedy Willems, zajmujący wyższe stanowisko, traktował go z obraźliwą łaskawością. Przy tem Almayer był zazdrosny o łaski Lingarda.
Ożenił się z malajską dziewczyną, którą stary marynarz zaadoptował w napadzie nieobliczalnego swego miłosierdzia; domowe pożycie małżeństwa nie było szczęśliwe i Almayer spodziewał się, że majątek Lingarda wynagrodzi mu przykrości matrymonjalne. Pojawienie się Willemsa, który zdawał się mieć jakieś prawa do Lingarda, napełniło Almayera wielkim niepokojem, tembardziej że stary marynarz ani myślał wtajemniczyć męża swej przybranej córki w dzieje Willemsa lub zwierzyć się ze swych zamiarów co do przyszłych losów tego osobnika. Almayer odniósł się podejrzliwie do Willemsa od pierwszej chwili; gdy ten starał się pomagać mu w handlu, udaremnił jego wysiłki, a kiedy Willems się cofnął, Almayer z charakterystyczną przewrotnością powziął doń urazę za jego obojętność. Stosunki ich, z początku chłodne i grzeczne, zamieniły się w milczącą nieprzyjaźń a potem w jawną wrogość; obaj pragnęli gorąco powrotu Lingarda i końca sytuacji, która stawała się coraz nieznośniejsza.
Czas wlókł się powoli. Willems patrzył dzień po dniu na wschód słońca, zapytując siebie ponuro, czy przed wieczorem zajdzie jaka zmiana w trapiącej go śmiertelnej nudzie. Brakowało mu zajęć handlowych związanych z jego przeszłem życiem, które wydawało mu się niezmiernie dalekie, stracone nieodwołalnie, zagrzebane pod gruzami dawnych powodzeń; szczęście go opuściło, nie zostawiając żadnej nadziei ratunku. Wałęsał się zgnębiony po dziedzińcu Almayera i śledził zdaleka obojętnym wzrokiem czółna przybyłe z góry rzeki, wyładowujące kauczuk lub rattany i zabierające ryż albo towary europejskie z małego mola Lingarda i Sp. Choć przestrzeń gruntów należących do Almayera była rozległa, Willems czuł że mu ciasno w obrębie porządnych płotów otaczających posiadłość. On, który w ciągu długich lat przyzwyczaił się myśleć o sobie jako o człowieku niezbędnym dla innych, czuł gorycz i dziką wściekłość wobec okrutnej świadomości że jest zbyteczny i na nic nie przydatny — wobec chłodnej nieprzyjaźni przebijającej ze spojrzeń jedynego białego w tym barbarzyńskim zakątku świata. Zgrzytał zębami na myśl o dniach marnowanych w towarzystwie opryskliwego, niechętnego mu durnia, który go wciąż podejrzewał. Dosłuchiwał się wyrzutów za swą bezczynność w szmerze rzeki, w nieustannym szepcie wielkich lasów. Naokoło niego wszystko poruszało się, mijało go pędem, sunęło — ziemia pod nogami i niebiosa nad głową. Nawet dzicy dążyli do czegoś, zmagali się, walczyli, pracowali — choćby jedynie po to aby przedłużyć marną egzystencję — lecz żyli, żyli! Tylko on jeden był jakby poza obrębem świata i tkwił w beznadziejnej martwocie, pełen gniewnej udręki i gryzącego żalu.
Przyzwyczaił się wędrować po osadzie. Sambir, który miał się stać kwitnącą miejscowością, powstał na bagnie a jego młodość upłynęła wśród przykrej woni mułu. Domy tłoczyły się na wybrzeżu i, jakby chcąc uciec od niezdrowych mokradeł, wchodziły śmiało do rzeki, rozpościerając nad nią zwarty szereg bambusowych tarasów wzniesionych na wysokich palach, między któremi prąd skarżył się cicho, nieustannie, szemrząc wśród wirów. Jedyna ścieżka osady biegła wzdłuż tylnych ścian domów, wzdłuż szeregu poczerniałych okrągłych plam, które znaczyły miejsce ognisk domowych. Po drugiej stronie ścieżki ciągnął się dziewiczy las, dotykając jej prawie; zdawało się że wyzywa zuchwale przechodniów aby rozwiązali posępną zagadkę jego głębi. Nikt nie przyjmował zwodniczego wyzwania. Na ścianie lasu dostrzegało się zaledwie w kilku miejscach nieudolne wysiłki aby wyrąbać polankę; wybrzeża były niskie i rzeka, cofając się po corocznym wylewie, zostawiała na każdem takiem miejscu coraz to mniejsze zagłębienie pełne błota, gdzie importowane bawoły, własność osadników bugiskich, tarzały się z rozkoszą podczas upału.
Gdy Willems szedł ścieżką, gnuśni mężczyźni, rozłożeni po cienistej stronie domów, patrzyli nań ze spokojem i ciekawością, kobiety krzątające się u ognisk kuchennych spoglądały za nim z nieśmiałem zainteresowaniem, a dzieci, rzuciwszy nań wzrokiem, uciekały z wrzaskiem trwogi przed strasznym człowiekiem o czerwonej i białej twarzy. Te objawy dziecinnego wstrętu i strachu napełniały Willemsa poczuciem bezsensownego upokorzenia; szukał podczas spacerów względnej samotności polanek, lecz nawet bawoły parskały z niepokojem na jego widok, gramoląc się niezgrabnie z chłodnego mokradła; zwarte stado wpatrywało się w niego dzikim wzrokiem, gdy usiłował przemknąć się niepostrzeżenie skrajem lasu. Pewnego dnia, przy jakimś nieostrożnym i nagłym ruchu Willemsa, stado bawołów uciekło ścieżką w popłochu, stratowało ogniska, rozpędziło kobiety uciekające wśród przenikliwych wrzasków i zostawiło za sobą szlak z rozbitych garnków, podeptanego ryżu, przewróconych dzieci; gromada rozgniewanych mężczyzn rzuciła się w pościg za stadem, krzycząc i wywijając kijami. Zawstydzony Willems — niewinna przyczyna tego zamieszania — szedł pod pręgierzem złych spojrzeń, złośliwych uwag i schronił się nareszcie w kampongu Almayera. Odtąd nie chodził już do osady.
Później, gdy przymusowa niewola coraz bardziej mu dokuczała, brał jedno z czółen Almayera i przeprawiał się przez główną odnogę Pantai, szukając jakiegoś odosobnionego miejsca, gdzieby mógł ukryć znękanie swe i zniechęcenie. Płynął w malutkim stateczku wzdłuż muru skłębionej zieleni, trzymając się martwej wody tuż przy brzegu, gdzie zwieszające się palmy nipa chwiały szerokiemi liśćmi nad jego głową, jakby w pogardliwem współczuciu dla wędrownego wykolejeńca. Gdzieniegdzie napotykał wyloty ścieżek wyciętych w gęstwinie; opętany pragnieniem aby się skryć przed nieustanną krzątaniną na rzece, wysiadał z czółenka, szedł wąską, krętą dróżką i przekonywał się że ta dróżka nie prowadzi nigdzie, że się nagle urywa, zniechęcona ciernistym gąszczem. Wracał powoli w gorzkiem, niedorzecznem poczuciu rozczarowania i smutku, prześladowany parnym zapachem ziemi, wilgoci i rozkładu w tych lasach, które jakby odpychały go bez litości w migotliwy blask słońca na rzece. I znów zaczynał wiosłować zmęczonemi ramionami, aby szukać innej ścieżki i spotkać się z nowem rozczarowaniem.
Kiedy dopłynął do miejsca, gdzie ostrokół radży schodził ku rzece, palmy nipa łopocące liśćmi nad brunatną wodą zostały w tyle, a na brzegu pojawiły się wielkie drzewa, wysokie, silne, obojętne w niezmiernej trwałości swego życia co się ciągnie przez wieki; obojętne dla tej krótkiej, przelotnej doli człowieka, który pełzł z trudem w ich cieniu i szukał ucieczki przed nieustannemi wyrzutami swych myśli. Wśród gładkich pni jasny strumień wił się i plątał czas jakiś, nim postanowił skoczyć ze stromego brzegu do śpieszącej się rzeki. Była tu i ścieżka, która wyglądała na uczęszczaną. Willems, wysiadłszy z czółna, ruszył ścieżką, znęcony kapryśną jej obietnicą i znalazł się wkrótce na sporej polance; skroś gałęzi i listowia przenikały pogmatwane słoneczne arabeski, padając na łagodnie wygięty łuk strumienia, błyszczący niby jasne ostrze miecza upuszczone w wysoką, pierzastą trawę. Dalej ścieżka zwężała się znowu wśród gęstego poszycia. U końca pierwszego zakrętu Willems ujrzał błysk bieli i barwności, migot złota, jakby słoneczny promień zagubił się w cieniu, i wizję czerni ciemniejszej od najgłębszych leśnych mroków. Przystanął, zaskoczony; wydało mu się że słyszy lekkie kroki — coraz lżejsze; ucichły. Rozejrzał się. Trawa chwiała się na brzegu strumienia; rozedrgany szlak srebrnoszarych kiści biegł od wody aż do skraju gęstwiny. A jednak nie było najlżejszego powiewu. Ktoś tędy przeszedł. Willems patrzył w zamyśleniu na trawę, która drgała już tylko leciutko i nagle zamarła w jego oczach; wysokie źdźbła tkwiły teraz bez ruchu, kiście zwisały w gorącem, stężałem powietrzu.
Szedł szybko pod wpływem zbudzonej nagle ciekawości i dostał się na wąską drożynkę między krzakami. Minąwszy pierwszy zakręt, dostrzegł znowu przed sobą mignięcie barwnej tkaniny i czarnych włosów kobiecych. Przyśpieszył kroku i ujrzał w całej postaci przedmiot swego pościgu. Kobieta, niosąca dwie bambusowe konwie pełne wody, usłyszała jego kroki, przystanęła, stawiając naczynia na ziemi, i odwróciła się nawpół aby spojrzeć za siebie. Willems zatrzymał się również na jaką minutę, a potem ruszył dalej spokojnym, pewnym krokiem, kobieta zaś usunęła się aby go przepuścić. Patrzył prosto przed siebie, lecz prawie nieświadomie wchłaniał każdy szczegół wysokiej, wdzięcznej postaci.
Gdy się zbliżył, kobieta odwróciła nieco głowę i swobodnym ruchem silnego, krągłego ramienia podniosła zwisającą masę czarnych włosów, zgarniając je na dolną część twarzy. Zaraz potem Willems przeszedł tuż obok sztywnym krokiem, jak człowiek pogrążony w transie. Słyszał szybki jej oddech i poczuł spojrzenie rzucone z pod przymkniętych powiek. Dotknęło zarazem jego mózgu i serca. Wydało się czemś głośnem i podniecającem jak krzyk, cichem i przeszywającem jak natchnienie. Przeszedł z rozpędu koło niej, lecz jakaś niewidzialna moc — na którą składał się podziw, i ciekawość, i pożądanie — sprawiła że zawrócił natychmiast po wyminięciu kobiety.
Dźwignęła już z ziemi swe brzemię aby iść dalej ścieżką. Nagły ruch Willemsa zatrzymał ją przy pierwszym kroku, i stała znów, prosta, smukła, wyczekująca; we wdzięcznym bezruchu jej postaci czuło się napiętą gotowość do ucieczki. Wysoko w górze gałęzie łączyły się, lśniąc przejrzyście jak falująca zielona mgła, przez którą deszcz żółtych promieni padał na głowę kobiety, spływał rozmigotany wzdłuż czarnych splotów, jaśniał na twarzy zmiennym blaskiem płynnego metalu, zapadał niknącemi iskrami w ciemne głębie oczu, które były teraz szeroko rozwarte i powiększoną źrenicą patrzyły spokojnie na człowieka zagradzającego drogę. A Willems zapatrzył się w tę kobietę, urzeczony owym czarem, w którym kryje się nieuchronna klęska, przeszyty uczuciem, co się zaczyna jak pieszczota a kończy ciosem — tknięty nagłym bólem nowego wzruszenia, które przenika serce, porusza drzemiące uczucia, budzi je do nowych nadziei, nowych dróg, nowych pragnień — i daje ucieczkę przed samym sobą.
Ruszyła krok naprzód i znów przystanęła. Powiew — który się przedostał skroś drzew, lecz jak się zdawało Willemsowi, płynął od sunącej kobiecej postaci — owiał mu ciało gorącą falą i sparzył twarz palącem dotknięciem. Willems wciągnął go w płuca głęboko w ostatnim długim oddechu — jak żołnierz przed zamętem bitwy, jak kochanek przed porwaniem w ramiona umiłowanej kobiety; w oddechu co daje męstwo niezbędne dla zmierzenia się z groźbą śmierci lub z burzą namiętności.
Kim ona jest? Skąd się tu wzięła? Odwrócił od niej oczy pełne podziwu i rozejrzał się po drzewach zwartego lasu; stały wielkie, i proste, i nieruchome, jakby wstrzymywały dech, strzegąc ich obojga. Willems poczuł zdziwienie, odrazę, prawie strach wobec bujności tropikalnego życia, które pragnie słońca, lecz pracuje wśród mroku; które wydaje się wcieleniem wdzięcznych barw, kształtów, i wspaniałości, i wesela, lecz jest tylko okwiatem śmierci; którego tajemnica kryje zapowiedź radości i piękna, lecz zawiera jad i zgniliznę. Już dawniej nachodził Willemsa ów lęk i mętne poczucie niebezpieczeństwa, lecz teraz, gdy spojrzał znów na to życie, wydało mu się że przebił wzrokiem fantastyczną zasłonę z pnączy i liści, że przejrzał nawskroś masywne drzewa, odrażający mrok, i oto odkryła się tajemnica — czarowna, kojąca, piękna.
Spojrzał na kobietę. W cieniu usianym bryzgami światła zjawiła mu się z nieuchwytną wyrazistością sennego widzenia, powabna i wspaniała — posępna i odpychająca: wcielony duch tego kraju pokrytego tajemniczemi lasami — duch stojący przed nim w zwiewnej piękności mglistych konturów, niby zjawisko za przejrzystą zasłoną utkaną z promieni i cienia.
Podeszła do niego. Czuł dziwną niecierpliwość w miarę jak się zbliżała. Zmącone myśli płynęły mu przez głowę, bezładne, nieokreślone, oszałamiające. Wtem usłyszał własny głos pytający:
— Kto jesteś?
— Jestem córka ślepego Omara — odrzekła cicho lecz spokojnie. — A ty — ciągnęła trochę głośniej — jesteś białym kupcem, wielkim człowiekiem w osadzie.
— Tak — rzekł Willems — wytrzymując jej wzrok z poczuciem niezmiernego wysiłku. — Tak, jestem biały. — I dodał, mając wrażenie że mówi o jakimś innym człowieku: — Ale jestem wyrzutkiem swego społeczeństwa.
Słuchała go z powagą. Przez siatkę rozrzuconych włosów jej twarz wyglądała jak oblicze złotego posągu o żywych oczach. Ciężkie powieki opuściły się nieco, a z pomiędzy długich rzęs padło bokiem spojrzenie — twarde, ostre, badawcze, jak połysk ostrej stali. Stanowcze, spokojne usta miały linję pełną wdzięku, lecz rozdęte nozdrza i głowa odgięta wtył, nawpół odwrócona, nadawały całej postaci wyraz dzikiego, mściwego wyzwania.
Cień przebiegł po twarzy Willemsa. Przycisnął rękę do warg, jakby chciał zatrzymać słowa cisnące mu się na usta w nieodpartym, gwałtownym porywie — słowa pobudzone władczą myślą, która biegnie od serca do mózgu i musi być wypowiedziana w obliczu zwątpienia, niebezpieczeństwa, trwogi, a nawet zagłady.
— Jesteś piękna — wyszeptał.
Rzuciła mu znów spojrzenie, które objęło jednym błyskiem ogorzałą twarz Willemsa, szerokie barki, prostą, wysoką, nieruchomą postać — i opadło na ziemię do jego stóp. Uśmiechnęła się. Na jej pięknej, mrocznej twarzy uśmiech ten zajaśniał jak brzask jutrzenki w pochmurny ranek — jak pierwszy promień zorzy strzelający przez ciemne chmury, przelotny i blady — zwiastun wschodu słońca i gromów.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Są w życiu krótkie okresy, które zapadają w pamięć tylko jako wspomnienie uczuć. Nie zostawiają wspomnień ruchów, czynów, wogóle jakichkolwiek przejawów życia; wszystko gubi się w nieziemskiej wspaniałości lub nieziemskim mroku takich chwil. Żyjemy wówczas pochłonięci tem czemś w naszem ciele co się raduje lub cierpi, podczas gdy ciało jak zwykle oddycha, czasem rzuca się instynktownie do ucieczki lub niemniej instynktownie walczy — a może i umiera. Lecz śmierć w takiej chwili jest przywilejem szczęśliwych, jest rzadkim i wielkim darem, łaską najwyższą.
Willems wcale sobie nie przypominał, jak i kiedy rozstał się z Aissą. Opamiętał się, pijąc z dłoni błotnistą wodę; jego czółno płynęło środkiem rzeki i mijało ostatnie domki Sambiru. Z wracającą przytomnością opanowała go trwoga przed czemś nieznanem, co przeniknęło do jego serca, przed czemś nieuchwytnem i potężnem, co nie mogło się wypowiedzieć i żądało posłuszeństwa. Pierwszym porywem Willemsa był bunt. Nigdy już tam nie wróci. Nigdy! Rozejrzał się zwolna po wspaniałości wszystkiego co go otaczało pod zabójczym blaskiem słońca i ujął wiosło. Jakże świat wydał mu się zmieniony! Rzeka była szersza, niebo wyższe. Jak prędko sunęło czółno pod uderzeniami jego wiosła! Odkądże nabrał siły przynajmniej dwóch ludzi? Spojrzał w górę i w dół Pantai na lasy u brzegów z nawpół świadomem wrażeniem, że jednym ruchem ręki mógłby zwalić do rzeki wszystkie te drzewa. Twarz paliła go. Napił się znów i drgnął od przewrotnej rozkoszy, poczuwszy w wodzie smak mułu.
Było już późno, gdy dotarł do domu Almayera, lecz szedł przez ciemny i nierówny dziedziniec bez potykania się, stąpając lekko pewnym krokiem w jakiemś własnem, promiennem świetle, które było niewidzialne dla innych oczu. Opryskliwe powitanie gospodarza wstrząsnęło nim jak upadek z wielkiej wysokości. Siadł przy stole na swojem miejscu naprzeciw Almayera i usiłował rozmawiać wesoło z ponurym współbiesiadnikiem, lecz po wieczerzy, gdy palili w milczeniu, uczuł nagły upadek ducha, znużenie we wszystkich członkach i niezmierny smutek, jakby go spotkała jakaś wielka, niepowetowana strata. Światło w nim zgasło; mrok nocy wszedł do jego serca wraz ze zwątpieniem, i niepewnością, i tępym gniewem na siebie, na cały świat. Miał ochotę krzyczeć ohydne przekleństwa, pokłócić się z Almayerem, dopuścić się jakiegoś gwałtu. Bez żadnej bezpośredniej przyczyny przyszło mu na myśl, że rzuciłby się z przyjemnością na tego nędznego, ponurego łotra. Z pod namarszczonych brwi spojrzał dziko na Almayera. Bogu ducha winny Almayer palił w zadumie, układając zapewne w myślach plan jutrzejszej roboty. Jego spokój wydał się Willemsowi obelgą nie do zniesienia. Dlaczego ten idjota dziś nie rozmawia, kiedy on, Willems, ma na to ochotę? Kiedyindziej gotów jest paplać bez końca. I to same bzdury w dodatku! Willems usiłował poskromić bezsensowną swą wściekłość i wpatrzył się w poplamiony obrus poprzez gęsty dym z tytoniu.
Poszli wcześnie spać, jak zwykle, lecz w środku nocy Willems wyskoczył z hamaka, tłumiąc przekleństwo i zbiegł ze schodów na dziedziniec. Dwaj nocni stróże, którzy siedzieli przy małem ognisku, rozmawiając monotonnie półgłosem, podnieśli głowy i spojrzeli ze zdziwieniem na zmienioną twarz białego, gdy przechodził przez krąg światła leżący dokoła ognia. Znikł w ciemności, a potem wrócił, mijając ich tuż, lecz jego twarz nie wskazywała aby sobie uświadamiał ich obecność. Chodził tam i z powrotem, mrucząc coś pod nosem, wobec czego obaj Malaje po krótkiej naradzie szeptem opuścili spokojnie ognisko, uznawszy, że nie jest bezpiecznie przebywać w pobliżu białego, który zachowuje się w tak dziwny sposób. Wycofali się za węgieł składu i przez całą noc śledzili z ciekawością Willemsa, aż wreszcie krótki świt ustąpił nagłemu blaskowi wschodzącego słońca i posiadłość Almayera zbudziła się do życia i pracy.
Z chwilą gdy Willems mógł się wymknąć, niedostrzeżony wśród pracowitej krzątaniny wybrzeża, przepłynął rzekę w drodze do miejsca gdzie spotkał Aissę. Rzucił się na trawę obok strumienia i nasłuchiwał jej kroków. Jaskrawy blask dnia padał przez otwór w wysokich gałęziach i spływał, łagodniejąc, między cienie wielkich pni. Gdzieniegdzie wąski promień obrzucał złotemi bryzgami szorstką korę drzewa, skrzył się na wodzie skaczącej w strumieniu lub spoczął na liściu, który błyszczał i odcinał się wyraźnie na jednolitem tle ciemnej zieleni. Szybki lot białych ptaków o skrzydłach lśniących w słońcu przekreślił nad głową Willemsa jasną szparę błękitu; żar płynął z nieba, lgnąc do parującej ziemi, kotłował się pod drzewami i spowijał Willemsa w miękkie, wonne zwoje powietrza, ciężkie od ostrej woni rozkładającego się życia i słabego zapachu kwiatów.
W atmosferze tego warsztatu przyrody Willems czuł się ukojony; zapadał łagodnie w niepamięć o przeszłości, w obojętność dla tego co będzie. Wspomnienia jego tryumfów, jego win i ambitnych planów znikały w tym upale, który jakby wytapiał mu z serca wszystką gorycz, wszystkie nadzieje, gniewy i wszystką siłę. Leżał senny i zadowolony w ciepłem, wonnem schronieniu, myśląc o oczach Aissy, wspominając dźwięk jej głosu, drżenie jej warg — zmarszczone jej brwi i uśmiech.
Przyszła naturalnie. Był dla niej czemś nowem, nieznanem i dziwnem. Był wyższy, silniejszy od mężczyzn, których widywała dotychczas i zupełnie różny od tych, których znała. Należał do rasy zwycięskiej. W Aissie żyło wciąż wspomnienie jej wielkiego nieszczęścia i w związku z tem Willems ukazał się jej otoczony urokiem potęgi i niebezpieczeństwa, urokiem zwalczonej, przezwyciężonej grozy, która się stała zabawką. Tamci zwycięscy mężowie mieli taki sam głęboki głos, patrzyli także na swych nieprzyjaciół twardemi niebieskiemi oczami. A ona sprawiła że te oczy patrzyły czule w jej twarz, że ten głos przemawiał do niej łagodnie! Zaprawdę był mężem. Nie mogła pojąć wszystkiego co mówił jej o swem życiu, ale z fragmentów, które rozumiała, ułożyła sobie opowieść o człowieku wielkim wśród swego plemienia, mężnym i nieszczęśliwym — nieposkromionym zbiegu marzącym o zemście na wrogach. Miał dla niej urok tego co nieznane i nieokreślone — nieprzewidziane i nagłe; urok stworzenia, które jest silne, niebezpieczne, żywe i ludzkie, skłonne się oddać w niewolę.
Była pewna że dojrzał do tego. Czuła to z niezawodną intuicją pierwotnej kobiety spotykającej się z naturalnym porywem. Widywali się dzień w dzień. Gdy stała w pewnem oddaleniu, przysłuchując się jego słowom i trzymając go w miejscu spojrzeniem, słabł jej nieokreślony strach wobec nowej zdobyczy i rozpływał się jak sen, a wzrastało poczucie owej pewności, wyraźne, i przekonywające, i widzialne dla oczu, jakby coś rzeczywistego w pełnym blasku słońca. Była to dla niej głęboka radość, wielka duma, słodycz prawie dotykalna, która zostawiała jakby smak miodu na ustach. Willems leżał wyciągnięty nieruchomo u jej stóp, gdyż wiedział z doświadczenia że najlżejszy ruch mógłby ją spłoszyć w owych pierwszych dniach znajomości. Leżał bardzo spokojnie; żar pragnienia drgał w jego głosie i błyszczał w oczach; ciało zastygło w martwocie. Patrzył na Aissę stojącą nad nim z głową pogrążoną w cieniu szerokich, wdzięcznych liści, które dotykały jej policzka; drobne grona bladozielonych orchidei spływały z pośród gałęzi, mieszając się z czarnemi włosami naokoło jej twarzy, jakby wszystkie rośliny uważały Aissę za swoją — za ożywiony, wspaniały kwiat przebujnego życia, co urodzone w mroku walczy bez wytchnienia, przedzierając się ku słońcu.
Podchodziła codzień trochę bliżej. Śledził jej wolne postępy — stopniowe oswajanie tej kobiety słowami miłości. A słowa te były jednostajną pieśnią pochwalną przesyconą pragnieniem, pieśnią co rozpoczęła się w dniu kiedy świat powstał i ogarnia go jak powietrze, a skończy się dopiero z kresem wszechrzeczy — gdy nie będzie już warg do śpiewania i uszu, które mogłyby słuchać. Willems mówił Aissie że jest piękna i upragniona, i wciąż to powtarzał na nowo, bo gdy jej to mówił, wypowiadał wszystko co w nim było — wyrażał jedyną swą myśl, jedyne uczucie. I śledził jak wyraz lękliwego zdziwienia i nieufności znika z jej twarzy dzień po dniu, jak oczy łagodnieją, jak uśmiech — niby wyczarowany rozkosznym snem — przebywa coraz dłużej na wargach; uśmiech rodzącej się tkliwości, w której czaił się poryw upajającego tryumfu.
Kiedy Aissa znalazła się w pobliżu, znikał cały świat dla tego bezczynnego człowieka prócz spojrzenia jej i uśmiechu. Nie było nic w przeszłości ani w przyszłości, a w chwili bieżącej był tylko promienny fakt jej istnienia. Lecz gdy odeszła, zapadał nagły mrok; Willems zostawał słaby i bezsilny, jakby ograbiony ze wszystkiego co było jego istotą. On, który przeszedł przez życie zaprzątnięty wyłącznie swoją karjerą, pogardliwie obojętny na wszelkie kobiece wpływy, pełen lekceważenia dla ludzi co poddali im się choćby w najlżejszej mierze; on, taki silny, wyższy od innych nawet w swych błędach, uświadomił sobie w końcu że ręka kobiety obdarła go z indywidualności. Gdzież jego pewność siebie i duma ze swych uzdolnień, jego wiara w szczęście, gniew po upadku, pragnienie aby odzyskać majątek i pewność że potrafi tego dokonać? Wszystko to przepadło. Przepadło całe jego męstwo, w sercu został tylko niepokój — w tem sercu, które stało się czemś godnem pogardy, które można było zmącić spojrzeniem lub uśmiechem, udręczyć słowem, ukoić obietnicą.
Gdy upragniony dzień wreszcie nadszedł, gdy Aissa opuściła się na trawę obok Willemsa i szybkim ruchem ujęła jego rękę, siadł nagle i spojrzał jak człowiek zbudzony przez huk domu walącego się na głowę. Cała jego krew, i wrażliwość, i życie skupiły się w tej ręce, zostawiając go bez sił, wstrząsanego zimnym dreszczem wśród nagłej, lepkiej omdlałości, rzekłbyś przeszytego śmiertelną kulą. Odrzucił brutalnie jej dłoń, jakby go sparzyła, i siedział bez ruchu z głową opuszczoną na piersi, wpatrzony w ziemię, chwytając oddech z trudem. Ten poryw lęku i pozornej odrazy nie przestraszył wcale Aissy. Twarz jej była uroczysta a oczy patrzyły na Willemsa z powagą. Dotknęła palcami jego włosów u skroni, musnęła pieszczotliwie policzek, pokręciła leciutko koniec długiego wąsa; a gdy siedział, drżąc od tych dotknięć, uciekła ze zdumiewającą chyżością wśród kaskady dźwięcznego śmiechu, wśród szelestu trawy i gałązek rozbujanych nad ścieżką, zostawiając za sobą tylko niknący szlak ruchu i dźwięku.
Willems dźwignął się powoli jak człowiek obarczony ciężarem i skierował się ku rzece. Rozkoszował się wspomnieniem swej trwogi i swego szczęścia, lecz raz po raz powtarzał sobie z powagą, że na tem musi się skończyć jego przygoda. Zepchnął czółno do wody i podniósł oczy na brzeg, wpatrując się weń długo, spokojnie, jakby po raz ostatni ogarniał wzrokiem miejsce czarownych wspomnień.
Szedł energicznym krokiem, z twarzą skupioną, ku domowi Almayera, niby człowiek co powziął przed chwilą ważne postanowienie. Rysy jego miały wyraz spokojny, surowy, ruchy były rozważne i powolne. Trzymał siebie mocno w garści. Bardzo mocno. Miał wyraźne złudzenie — prawie tak wyraźne jak rzeczywistość — że strzeże zwinnego więźnia. Siedział naprzeciw Almayera w czasie tego obiadu — który był ostatnim ich wspólnym posiłkiem — z twarzą zupełnie spokojną i wzrastającym ciągle strachem aby się sobie nie wymknąć. Niekiedy chwytał brzeg stołu i zaciskał mocno zęby w nagłym przypływie okrutnej rozpaczy, jak człowiek, który zsuwa się w przepaść po gładkiej, stromej pochyłości i usiłuje wbić palce w ustępującą powierzchnię, świadom że zbliża się bezradnie do nieuchronnej zagłady.
Nagle poczuł iż wszystkie jego muskuły odprężają się a wola załamuje. Coś jakby pękło mu w głowie, i tamto pragnienie, tamta myśl odpychana w ciągu wszystkich tych godzin, wdarła mu się do mózgu z żarem i hukiem wybuchu. On musi tę kobietę zobaczyć. Natychmiast! Pojedzie zaraz! Dziś wieczór! Ogarnął go wściekły żal za każdą straconą godziną, każdą mijającą chwilą. Nie było już mowy o oporze. Ale, przejęty instynktownym lękiem przed nieodwołalnem, pragnął z fałszem wrodzonym ludzkiemu sercu zostawić sobie możliwość powrotu. Nie wydalał się nigdy w ciągu nocy. Co Almayer wie o nim? Co sobie pomyśli? Lepiej poprosić o strzelbę. Księżycowa noc... polowanie... Pretekst zupełnie możliwy. Willems skłamie przed Almayerem. Cóż to szkodzi! Kłamał przed sobą każdej chwili. Dlaczego? Z powodu kobiety. I to takiej...
Z odpowiedzi Almayera przekonał się że kłamstwo było zbyteczne. Ludzie dowiadują się o wszystkiem, nawet i tutaj. A niech tam. Obchodzą go tylko stracone sekundy. A gdyby nagle umarł? Gdyby umarł, nie widząc jej przedtem. Nie mogąc...
Gdy popędzał wiosłem czółno płynące ukośnie wśród silnego prądu i gdy śmiech Almayera zabrzmiał mu w uszach, usiłował wmówić w siebie że każdej chwili będzie mógł wrócić. Poprostu pojedzie tylko i spojrzy na miejsce gdzie się spotykali, na drzewo pod którem leżeli kiedy go wzięła za rękę, na trawę gdzie siedziała u jego boku. Tylko pojedzie tam, a potem wróci, nic więcej; ale gdy czółno dotknęło brzegu, wyskoczył, zapominając o lince; czółno tkwiło przez chwilę wśród krzaków, poczem wysunęło się i znikło mu z oczu, nim zdołał się rzucić do wody aby je przymocować. Z początku był jak rażony piorunem. Nie mógł już teraz wrócić, chybaby się udał do podwładnych radży z prośbą o łódź i wioślarzy — a droga do kampongu Patalola prowadziła obok chaty Aissy!
Wszedł na ścieżkę, ociągając się, z rozgorzałemi oczami, jak człowiek który goni za widmem, a gdy znalazł się w miejscu, gdzie poczynała się wąska drożynka prowadząca do polanki Omara, przystanął z wyrazem twarzy bacznym i wytężonym, jakby nasłuchiwał odległego głosu — głosu swego przeznaczenia. Był to głos niewyraźny lecz pełen głębokiej treści; gdy Willems go usłyszał, coś w jego piersi rozdarło się i poszarpało. Splótł palce; trzasnęły mu stawy u rąk i ramion. Na czoło wystąpił pot drobnemi perlistemi kroplami. Rozejrzał się nieprzytomnie. Nad głuchym mrokiem leśnego podszycia wznosiły się szczyty drzew o wysokich gałęziach i liściach rysujących się czarno na bladem niebie — niby fragmenty nocy płynące na księżycowym blasku. Pod nogami ciepła para wznosiła się z nagrzanej ziemi. Dokoła była głęboka cisza.
Willems rozejrzał się za ratunkiem. Ta cisza, ten bezruch wydały mu się chłodną naganą, ostrą odmową, okrutną obojętnością. Wokół niego czyhało niebezpieczeństwo, a w samym sobie oparcia nie znajdował; był tam tylko obraz tej kobiety. Nagle przyszła na niego chwila jasnowidzenia — okrutnego jasnowidzenia, które zstępuje raz w życiu na najbardziej ograniczonego człowieka. Odkrył w sobie dziwną słabość, brak logiki, ślepotę właściwą wszystkim naszym porywom. Zdawało mu się że widzi co się w nim dzieje, i zgroza przejęła go na ten dziwny widok. On, człowiek biały! Człowiek ambitny, praktyczny, którego największą winą był dotąd pewien brak rozsądku i zbyt wielkie zaufanie do prawości swych bliźnich. Tamta kobieta jest ładną dzikuską, i... Usiłował w siebie wmówić że to rzecz bez znaczenia. Bez znaczenia! Daremne były jego wysiłki. Wspólnik Hudiga był już pogrzebany; a teraz narzuciło się Willemsowi bezlitosne uczucie że on, ten zdolny Willems, przepada także. Odebrały mu odwagę nowe wrażenia — których przedtem nie doświadczał nigdy w najlżejszym stopniu, któremi gardził ze swej bezpiecznej pozycji człowieka cywilizowanego. Rozczarował się do siebie. Zdawało mu się, że oddaje jakiemuś dzikiemu stworzeniu nieskalaną czystość swego życia, swej rasy, swej cywilizacji. Nie uświadamiał sobie tego wszystkiego, tylko miał wrażenie iż się zagubił wśród rzeczy nieokreślonych, które były okropne i niebezpieczne. Usiłował walczyć, choć był przekonany o swej porażce — stracił grunt pod nogami — zapadł z powrotem w ciemność. Poddał się ze słabym okrzykiem, wyrzucając w górę ramiona, jak się poddaje wyczerpany pływak: bo nasiąknięty wodą statek zapadł mu się pod nogami; bo noc jest ciemna a brzeg daleki; — bo śmierć jest lepsza od walki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.