Przejdź do zawartości

Wykolejeniec/Część II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ II
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Blask i żar spadły na osadę, polanki i rzekę, jakby rzucone gniewną ręką. Ziemia spoczęła niema, cicha, wspaniała pod lawiną palących promieni, które zniszczyły wszelki ruch i wszelkie dźwięki, pochłonęły wszystek cień, zdusiły każde tchnienie. Żadna żyjąca istota nie śmiała się przeciwstawić pogodzie tego nieba bez chmurki, zbuntować się przeciw uciskowi olśniewającego, srogiego słońca. Siła i stanowczość, ciało i duch były jednakowo bezradne i usiłowały się skryć przed potopem ognia płynącego z niebios. Tylko kapryśni tyrani kwiatów — delikatne motyle, nieustraszone dzieci słońca, fruwały śmiało przez otwartą przestrzeń, a roje ich drobniuchnych cieni muskały omdlewające kwiaty, sunęły lekko po przywiędłej trawie lub przebiegały suchą, spękaną ziemię. Wszystkie głosy umilkły w to parne południe prócz słabego szmeru rzeki, która śpieszyła naprzód wśród kotłujących się wirów; roziskrzone jej fale ścigały się nawzajem w radosnym biegu ku opiekuńczym głębiom, ku chłodnemu schronieniu morza.
Almayer wyprawił robotników na południowy odpoczynek i przebiegł szybko przez podwórze z malutką córeczką na ramieniu, zdążając ku zacienionej werandzie. Położył zaspane dziecko na wielkim bujającym fotelu, na poduszce wyciągniętej z własnego hamaka i stał przez chwilę, przyglądając się małej z czułością i zadumą. Zmęczona, zgrzana Nina poruszyła się niespokojnie, westchnęła i spojrzała na ojca wzrokiem zamglonym przez senne znużenie. Almayer podniósł z ziemi połamany wachlarz z palmowego liścia i zwolna zaczął nim chłodzić zaczerwienioną twarzyczkę. Powieki małej zatrzepotały; Almayer się uśmiechnął. Przelotny uśmiech rozjaśnił w odpowiedzi ociężałe oczy Niny, załamał się dołkiem w delikatnym policzku; powieki jej nagle opadły, odetchnęła głęboko przez rozchylone usta i zasnęła nim jeszcze uśmiech zdołał zniknąć z twarzyczki.
Almayer odszedł pocichu, wziął jeden z drewnianych foteli, i umieściwszy go tuż przy balustradzie werandy, siadł z westchnieniem ulgi. Oparł się łokciami o balustradę i złożył brodę na splecionych rękach, patrząc z roztargnieniem na Pantai, na pląsanie słońca po sunącej wodzie. Las u przeciwległego brzegu zmniejszał się stopniowo, jakby pogrążając się w rzece; kontury zafalowały, zmąciły się i rozpłynęły w powietrzu. Przed oczami Almayera była już tylko przestrzeń rozkołysanego błękitu — wielkie, puste niebo ciemniejące niekiedy... Gdzie się podziało słońce?... Czuł się ukojony i szczęśliwy, jakby łagodna, niewidzialna dłoń zdjęła z jego duszy brzemię ciała. Potem wydało mu się że płynie w chłodną jasność, gdzie nie istnieją takie rzeczy jak pamięć i ból. Co za rozkosz. Oczy zamknęły mu się, otworzyły, znowu zamknęły.
— Almayer!
Drgnął całem ciałem i wyprostował się na fotelu, chwyciwszy oburącz za poręcz; mrugał idjotycznie oczami.
— Co to? Co takiego? — wymruczał, rozglądając się niepewnie.
— Tu jestem! tutaj, na dole.
Almayer uniósł się z krzesła, spojrzał ponad balustradą wdół werandy i siadł z powrotem, gwizdnąwszy cicho ze zdziwienia.
— Duch, słowo daję! — wykrzyknął cicho pod nosem.
— Czy pan mnie wysłucha? — ciągnął ochrypły głos z dziedzińca. — Czy mogę przyjść tam na górę?
Almayer wstał i oparł się o balustradę.
— Niech mi się pan nie waży — odrzekł głosem stłumionym lecz wyraźnym. — Niech się pan nie waży! Dziecko tu śpi. A ja nie chcę pana słuchać, ani z panem mówić.
— Pan musi mnie wysłuchać! Chodzi o coś ważnego.
— Z pewnością nie dla mnie.
— Owszem. Dla pana. Coś bardzo ważnego.
— Zawsze był pan blagierem — rzekł pobłażliwie Almayer po krótkiem milczeniu. — Zawsze. Pamiętam to z dawnych czasów. Niektórzy twierdzili, że niema równego panu spryciarza — ale mnie pan nigdy nie nabrał — tak na całego. Nigdy nie wierzyłem w pana naprawdę, panie Willems.
— Uznaję pańską wyższą inteligencję — odparł Willems tonem niecierpliwej pogardy. — Będzie to jeszcze jeden jej dowód, jeśli pan mnie wysłucha. Jeśli nie, będzie pan tego żałował.
— Jakiż pan śmieszny! — rzekł Almayer drwiąco. — No niech tam. Może pan tu przyjść, tylko proszę nie hałasować. Jeszcze tam pana szlag trafi w słońcu i umrze pan pod moim progiem. Nie chcę tu żadnej tragedji. No, proszę!
Nim skończył mówić, głowa Willemsa ukazała się nad poziomem podłogi, potem wynurzyły się stopniowo jego barki i stanął wreszcie przed Almayerem — cudaczny upiór tego, który był dawniej zaufanym urzędnikiem najbogatszego kupca na wyspach. Miał na sobie brudną, podartą kurtkę, a poniżej pasa zniszczony i wypłowiały sarong. Zerwał kapelusz, odkrywając długie, poplątane włosy, przyklejone w kosmykach do spoconego czoła i zwisające na oczy, które połyskiwały głęboko w orbitach niby ostatnie iskry wśród czarnych żużli wypalonego ogniska. Niechlujna broda wyrastała z jam ogorzałych policzków. Ręka, którą wyciągnął do Almayera, trzęsła się wyraźnie. Kąty ust — niegdyś stanowczych — opadły, zdradzając udrękę ducha i fizyczne wyczerpanie. Był boso. Almayer przyglądał mu się długo ze spokojem.
— No więc? — rzekł w końcu, nie ujmując wyciągniętej ręki, która opadła zwolna do boku Willemsa.
— Przyszedłem — zaczął Willems.
— Widzę to — przerwał Almayer. — Mógł mi pan tej przyjemności oszczędzić, nicbym na tem nie stracił. Nie było pana sześć tygodni, jeśli się nie mylę. Radziłem sobie bez pana bardzo dobrze — a teraz, kiedy się pan znalazł, niezbyt pięknie pan wygląda.
— Niechże mi pan da mówić! — zawołał Willems.
— Proszę tak nie krzyczeć. Czy pan myśli że jest pan w lesie u swoich... swoich przyjaciół? Tu jest dom człowieka cywilizowanego. Białego człowieka. Zrozumiano?
— Przyszedłem — zaczął znów Willems — przyszedłem ze względu na pana i na siebie.
— Wygląda pan, jakby pan przyszedł dobrze się najeść — rąbnął nieposkromiony Almayer; Willems machnął ręką ze zniechęceniem. — Widać pana tam głodzą — podkpiwał Almayer w dalszym ciągu — ci, jakże ich tam, nowi pana krewni. Ten stary ślepy łotr musi być uszczęśliwiony z pańskiego towarzystwa. Pan wie, on był największym wodzem i mordercą na tych morzach. No, jakże tam, pewno się sobie zwierzacie? Niechże mi pan powie, czy pan zabił kogoś w Makassarze, czy pan tylko coś skradł?
— To nieprawda! — zawołał Willems porywczo. — Ja tylko pożyczyłem... Oni wszyscy kłamią! Ja...
— Sz–sz–sz! — syknął ostrzegawczo Almayer, rzucając wzrokiem na śpiące dziecko. — A więc pan ukradł — ciągnął z tłumionem rozradowaniem. — Ja też myślałem że tam było coś w tym rodzaju. — A teraz pan tutaj znów kradnie.
Po raz pierwszy Willems podniósł wzrok na Almayera.
— Och, mnie pan nie okradł. Nic mi nie brakuje — powiedział Almayer z drwiącym pośpiechem. — Ale ta dziewczyna! No jakże, pan ją przecież ukradł. Nie zapłacił pan temu staremu. Teraz on już nic za nią nie weźmie.
— Dość tego!
W głosie Willemsa zabrzmiało coś, co sprawiło, że Almayer zamilkł. Spojrzał uważnie na człowieka stojącego przed sobą i mimowoli poczuł się wstrząśnięty jego widokiem.
— Panie Almayer — powiedział Willems — niech pan mnie wysłucha. Wysłucha mnie pan, jeśli w panu jest coś ludzkiego. Cierpię strasznie — i to przez pana.
Almayer podniósł brwi.
— No, no! Jakim sposobem? Pan ma chyba źle w głowie — dodał niedbale.
— Ach! pan nie wie — szepnął Willems. — Ona uciekła. Uciekła — powtórzył ze łzami w głosie — uciekła przed dwoma dniami.
— Nie! — wykrzyknął zdumiony Almayer. — Uciekła? Jeszcze o tem nie słyszałem. — Wybuchnął tłumionym śmiechem. — To pyszne! Miała pana już dość? Wie pan, to nie jest dla pana pochlebne, mój wybitny rodaku.
Willems, jakby go nie słysząc, oparł się o jeden ze słupów podpierających dach i patrzył na rzekę.
— Z początku — szepnął w rozmarzeniu — było mi jak w raju... albo w piekle; sam nie wiem. Odkąd odeszła, wiem co mrok, co potępienie. Wiem co czuje człowiek, którego rozrywają na sztuki. Ja właśnie to czuję.
— Może pan wrócić i znów u mnie zamieszkać — rzekł chłodno Almayer. — Właściwie mówiąc, to Lingard — którego nazywam ojcem i szanuję jak ojca — zostawił pana pod moją opieką. Spodobało się panu odejść. W porządku. Teraz chce pan wrócić. Niech i tak będzie. Nie jestem pana przyjacielem. Robię to dla kapitana Lingarda.
— Wrócić — powtórzył Willems namiętnie. — Wrócić do pana i opuścić ją? Czy pan myśli że oszalałem? Bez niej! Człowieku! chyba nie masz krwi w żyłach! Wiedzieć że ona porusza się, żyje, oddycha, i nie widzieć jej! Zazdroszczę wiatrowi co ją owiewa, powietrzu którem oddycha, ziemi która czuje pieszczotę jej stóp, słońcu co teraz na nią patrzy, podczas gdy ja... Nie widziałem jej przez dwa dni — dwa dni.
Głębia jego uczuć poruszyła trochę Almayera, ale udał, że ziewa.
— Pan mnie nudzi — mruknął. — Dlaczego pan za nią nie pójdzie, zamiast mnie nachodzić?
— To prawda, dlaczego?
— Pan nie wie gdzie ona jest? Nie może być bardzo daleko. Żaden statek krajowców nie opuścił rzeki w ciągu ostatnich paru tygodni.
— Tak! ona jest niedaleko i nawet powiem panu gdzie. Jest w kampongu Lakamby.
Willems wpatrzył się z natężeniem w twarz Almayera.
— Fiu! — gwizdnął Almayer. — A Patalolo wcale mi o tem nie doniósł. Dziwna rzecz — mówił w zamyśleniu. — Czy pan się boi tej bandy? — dodał po krótkiej chwili.
— Czy ja się boję!
— A więc ze względu na swoją godność wstrzymuje się pan od pójścia za nią, szlachetny kolego? — spytał Almayer z drwiącą troskliwością. — Jakie to wzniosłe!
Zapadło krótkie milczenie, poczem Willems rzekł spokojnie:
— Dureń z pana. Z przyjemnościąbym pana kopnął.
— Niema strachu — odrzekł Almayer niedbale — za słaby pan na to. Wygląda pan na zagłodzonego.
— Nie jadłem chyba przez ostatnie dwa dni; a może i dłużej — nie pamiętam. To wszystko jedno. Pełen jestem gorejącego żaru — rzekł Willems posępnie. — Niech pan patrzy! — i obnażył ramię pokryte świeżemi bliznami. — Gryzłem sam siebie, żeby z bólu zapomnieć o ogniu co pali mnie tu. — Uderzył się gwałtownie pięścią w pierś, zatoczył się pod tem uderzeniem, padł na krzesło stojące wpobliżu i zamknął powoli oczy.
— Wstrętna komedja — rzekł wyniośle Almayer. — Co też ojciec mógł w panu widzieć? Tyleś pan wart co kupa śmieci.
— I to pan tak mówi! Pan, który sprzedał duszę za kilka guldenów — mruknął Willems ze znużeniem, nie otwierając oczu.
— Ładne kilka — odparował machinalnie Almayer i na chwilę umilkł zmieszany. Lecz prędko ochłonął i mówił dalej: — Ale pan — pan sprzedał swoją duszę za nic; rzucił ją pan do stóp nędznej dzikuski, która zrobiła już z pana pomiotło, i wkrótce zabije pana tak czy inaczej, przez swą miłość albo nienawiść. Mówił pan przed chwilą o guldenach. Pewnie pan myślał o pieniądzach Lingarda. Otóż cokolwiek sprzedałem i za jakąkolwiek cenę, ani myślę pozwolić aby pan — właśnie pan — popsuł moją tranzakcję. Czuję się jednak dość bezpieczny. A ojciec, a kapitan Lingard brzydziłby się pana dotknąć, nie dotknąłby pana nawet szczypcami!
Mówił podniecony jednym tchem; nagle zamilkł i wlepił oczy w Willemsa, dysząc przez nos w przypływie mściwej złości. Willems patrzył na niego chwilę spokojnie i wstał.
— Panie Almayer — rzekł stanowczo — chcę być kupcem w tej osadzie.
Almayer wzruszył ramionami.
— Tak. A pan mi to urządzi. Potrzebuję domu i towarów — może trochę pieniędzy.
— I czego więcej? Może tej marynarki? — Almayer rozpiął kurtkę — albo mojego domu? albo moich butów?
— To przecież naturalne — ciągnął Willems, nie zwracając żadnej uwagi na Almayera — to naturalne że ona liczy na korzyści, które... a potem mógłbym zamknąć tego starego łotra, a potem...
Urwał; twarz rozjaśniła mu się łagodnem światłem marzącego uniesienia, wzniósł oczy ku niebu. Jego chudość i nędzny wygląd nadawały mu pozór pustelnika ascety, nagrodzonego wspaniałą, olśniewającą wizją za wyrzeczenie się świata. Szeptał dalej namiętnie:
— A potem będę ją miał tylko dla siebie, odciętą od jej otoczenia — tylko dla siebie — tylko pod swoim wpływem — żeby ją urabiać — kształtować — wielbić — ugłaskać... O rozkoszy! A potem — potem — wyjedziemy gdzieś daleko, gdzieby nie znała nikogo, gdzie byłbym dla niej całym światem — całym światem!
Nagle twarz mu się zmieniła. Oczy błądziły przez chwilę i naraz stały się spokojne.
— Zwróciłbym panu naturalnie wszystko co do centa — powiedział rzeczowym tonem, który miał coś z jego dawnej wiary w siebie. — Co do centa. — Nie chcę przeszkadzać panu w interesach. Wyszukam sobie drobnych handlarzy z pośród krajowców. Mam różne pomysły — ale dość o tem narazie. A kapitan Lingard zgodzi się na to, jestem pewien. Przecież to właściwie pożyczka i miałby mię pan pod ręką. Żadne ryzyko dla pana.
— Aha! Kapitan Lingard zgodziłby się! zgodziłby się...
Almayerowi zabrakło tchu. Ogarnęła go wściekłość na myśl, że Lingard mógłby Willemsowi dopomóc. Zrobił się fjoletowy. Bełkotał jakieś obelgi. Willems patrzył nań chłodno.
— Zapewniam pana — rzekł spokojnie — że domagam się tego na podstawie zupełnie realnej.
— Bezczelny zuchwalec!
— Niech mi pan wierzy, położenie pana tutaj nie jest takie bezpieczne jak pan myśli. Nieuczciwy rywal zniszczyłby pana handel w przeciągu roku. Toby była ruina. A długa nieobecność Lingarda dodaje pewnym ludziom odwagi. Wie pan, słyszałem ostatnio moc różnych rzeczy. Proponowano mi, abym... Pan tu jest bardzo osamotniony. Nawet Patalolo...
— Do licha z Patalolem! Ja tu jestem panem.
— Ale czy pan nie widzi...
— Tak, widzę. Widzę tajemniczego osła — przerwał gwałtownie Almayer. — Co znaczą te ukryte groźby? Czy pan sobie wyobraża że ja nic nie wiem? Knują tu już od lat — i jakoś nic się nie stało. Arabowie myszkują oddawna przy ujściu rzeki, a jednak jestem tu wciąż jedynym kupcem — i panem. Czy pan przyszedł wypowiedzieć mi wojnę? W takim razie niech pan mówi tylko za siebie, bo ja znam wszystkich innych swych wrogów. Powinienem dać panu w łeb. Szkoda na pana prochu i kuli. Powinno się zabić pana kijem — jak węża.
Głos Almayera obudził dziewczynkę, która siadła na poduszce z przenikliwym krzykiem. Almayer podbiegł do fotela, chwycił dziecko na ręce, wrócił z rozpędem, potknął się o kapelusz Willemsa leżący na podłodze i wściekłem kopnięciem zrzucił ten kapelusz ze schodów.
— Wynosić mi się! — wrzasnął.
Willems usiłował coś powiedzieć, lecz Almayer go zakrzyczał.
— Precz! Precz! Precz! Czy pan nie widzi, dziecko się ciebie przelękło, ty strachu na wróble! Nie bój się, nie bój się, kochanie — mówił, uspokajając córeczkę, podczas gdy Willems schodził zwolna ze schodów werandy. — Cicho, nie płacz. Patrz! Zły człowiek odchodzi. Patrz! Boi się tatusia. Niegrzeczny, zły człowiek. Nie wróci już nigdy. Będzie mieszkał w lesie i nie zbliży się więcej do mojej córeczki. A gdyby przyszedł, tatuś go zabije — o tak! — Uderzył pięścią w balustradę, aby pokazać jak zabije Willemsa; posadził sobie uspokojone dziecko na ramieniu i objął je, wskazując oddalającego się gościa.
— Patrz jak on ucieka, córuchno — rzekł przymilnie. — Prawda jaki zabawny? Krzyknij na niego „świnia“, córuchno. Krzyknij.
Poważna twarzyczka Niny rozpłynęła się w dołkach. Pod długiemi rzęsami, błyszczącemi od świeżych łez, wielkie oczy zaiskrzyły się wesołością. Dziewczynka chwyciła się mocno jedną rączką włosów Almayera, a drugą zamachała radośnie, wołając ze wszystkich sił czystym głosikiem, miękkim i wyraźnym jak szczebiot ptaka:
— Świnia! Świnia! Świnia!


ROZDZIAŁ DRUGI

Pod rozpłomienionym błękitem przebiegło westchnienie, śpiące morze zadrżało, powiał chłodny dech, jakby otwarły się drzwi od zamarzłych przestworów świata, i z trzepotem liści, z rozbujaniem konarów, ze drżeniem wątłych gałązek morska bryza uderzyła o brzeg, pobiegła w górę rzeki, omiotła jej szerokie zakręty i wędrowała dalej wśród łagodnego szmeru ciemniejącej wody, wśród szeptu gałęzi i szumu listowia zbudzonych lasów. Dmuchnęła w kampongu Lakamby na ciemną czerwień gasnącego żaru, który zbladł i zajaśniał; pod jej dotknięciem wątłe, prostopadłe spirale dymu, snujące się nad każdym rozżarzonym stosem, drgnęły, zakołysały się i spłynęły wdół, wirując; półmrok pod kępami cienistych drzew wypełniła aromatyczna woń palących się polan.
Obudzili się ludzie, drzemiący w cieniu podczas gorących godzin popołudnia, ciszę wielkiego dziedzińca zmąciły niepewne szepty sennych jeszcze głosów, pokaszliwania i ziewnięcia; gdzieniegdzie rozległ się wybuch śmiechu, głośny okrzyk, jakieś imię lub żart rzucony łagodnym, przeciągłym głosem. Ludzie zasiedli w kucki małemi grupkami wkoło niewielkich ognisk i jednostajny, przyciszony chór rozmów wypełnił objęty ogrodzeniem dziedziniec — rozmów bez końca, barbarzyńskich, spokojnych, o monotonnym rytmie miękkich zgłosek, o śpiewnych tonach; chór rozpraw prowadzonych przez leśnych i morskich ludzi, którzy gotowi są rozmawiać przez większą część dnia i całą noc; którzy nigdy nie wyczerpują przedmiotu i rzekłbyś nie są zdolni doprowadzić jakiś wątek do końca; dla których rozmowa ta jest poezją, i malarstwem, i muzyką, wszelką sztuką i wszelką historją — jedynym ich talentem, jedyną wyższością, jedyną rozrywką. Rozmowa przy wojennych ogniskach o męstwie i przebiegłości, o dziwnych wypadkach i dalekich krajach, o dniu wczorajszym i o jutrze. Rozmowa o umarłych i o żyjących — o tych którzy walczyli, i o tych którzy kochali.
Lakamba wyszedł na taras przed swym domem — spocony, zaspany, markotny — i zasiadł w drewnianym fotelu, w cieniu wystającego okapu. Przez ciemny otwór drzwi dochodził do uszu Lakamby cichy szczebiot jego kobiet pracujących przy warsztatach, na których tkały dla swego władcy kraciaste sarongi. Z prawej i z lewej strony Lakamby, na elastycznej bambusowej podłodze spali na matach ci z jego popleczników, którym wysokie urodzenie, wieloletnie oddanie czy też wierna służba dały przywilej zamieszkiwania w domu wodza; spali lub dopiero co się ocknęli i siedli, przecierając oczy, mniej senni zaś, zdobywszy się na energję, nakreślili czerwoną gliną szachownicę na cienkiej macie, a teraz obmyślali w milczeniu swe posunięcia. Gracze leżeli na brzuchu z głową wspartą o dłoń; pogrążeni w grze, ruszali leniwie zadartemi stopami, a nad nimi tkwili gdzieniegdzie widzowie, spoglądający w dół z beznamiętnem lecz głębokiem zaciekawieniem. U brzegu tarasu skórzane sandały na wysokich korkach ustawione były starannie równym szeregiem; o prymitywną drewnianą poręcz wspierały się cienkie drzewca włóczni należących do dworzan, a szerokie ostrza z ciemnej stali robiły wrażenie bardzo czarnych w coraz czerwieńszem świetle bliskiego zachodu.
Chłopiec mniej więcej czternastoletni, osobisty służący Lakamby, przykucnął u stóp pana i podał mu srebrne pudełko siri. Lakamba wziął je powoli, otworzył, oddarł kawałek zielonego liścia, na którym położył szczyptę wapna, odrobinę gambiru, malutką cząstkę orzecha areki i zwinął to wszystko zręcznym ruchem. Zatrzymał się z kęskiem w ręku, zdawało się że mu czegoś brakuje; rozejrzał się, obracając zwolna głowę jakby miał sztywny kark, i wykrzyknął opryskliwym basem:
— Babalaczi!
Gracze spojrzeli szybko w górę i natychmiast spuścili oczy. Ci, co stali bliżej, poruszyli się niespokojnie, jakby ukłóci dźwiękiem tego głosu. Człowiek stojący tuż przy Lakambie powtórzył po chwili jego wołanie, wychyliwszy się przez poręcz ku dziedzińcowi. Ludzie u ognisk podnieśli głowy jednocześnie i rytmiczny, śpiewny okrzyk rozległ się po dziedzińcu. Ucichło stukanie drewnianych tłuków, w których łuskano ryż na wieczerzę, a imię Babalacziego podjęły znów przenikliwe głosy kobiece o różnych tonach. W oddali ktoś coś zawołał, inny głos powtórzył to bliżej; powstał krótki hałas i zamarł jak nożem uciął. Człowiek, co pierwszy powtórzył okrzyk Lakamby, zwrócił się do niego i rzekł leniwie:
— On jest u ślepego Omara.
Wargi Lakamby drgnęły bezgłośnie. Malaj, który się przed chwilą odezwał, pogrążył się znowu w partji rozgrywającej się u jego stóp, a wódz — jakby zapomniał już co było przed chwilą — siedział z nieporuszoną twarzą wśród swoich dworzan; rozparty w fotelu, z rękoma na poręczach, rozstawiwszy kolana, mrugał wielkiemi oczami nabiegłemi krwią, rzekłbyś olśniony wzniosłą próżnią swych myśli.
Babalaczi wybrał się do starego Omara późno popołudniu. Był tak pochłonięty ostrożnem obchodzeniem się z wrażliwością starego korsarza i zręcznem wygrywaniem gwałtownych popędów Aissy, że nie mógł się zająć żadną inną sprawą, ani spełniać codziennych swych obowiązków względem szefa i protektora; nie mógł nawet spać w ciągu trzech ostatnich nocy, co stwierdzała raz po raz jego żona, dar Lakamby, rozwodząc się nad tem krzykliwie i robiąc mężowi wymówki. Gdy opuścił swą bambusową chatę — stojącą wśród innych domków w kampongu władcy — serce uciskał mu niepokój oraz wątpliwość, czy uknuta przez niego intryga się uda. Szedł powoli i jak zwykle wydawał się obojętny na wszystko, niby to nie zdając sobie sprawy, że wiele sennych oczu śledzi go ze wszystkich stron, sunącego ku małej furtce po przeciwległej stronie dziedzińca. Owa furtka prowadziła do oddzielnej ogrodzonej przestrzeni, gdzie stał dość duży dom z desek, przygotowany przez Lakambę na przyjęcie Omara i Aissy. Był to budynek lepszy od innych i Lakamba przeznaczył go na mieszkanie dla swego głównego doradcy, którego uzdolnienia zasługiwały jego zdaniem na ów zaszczyt.
Lecz kiedy Babalaczi ujawnił swój plan podczas narady na opuszczonej polance, zgodzili się obaj, że nowy dom powinien być najpierw użyty na schronienie dla Omara i Aissy, gdy się ich namówi aby opuścili posiadłość radży, albo gdy się ich stamtąd porwie — co się mogło przydarzyć. Babalaczi nie miał nic przeciwko temu aby odłożyć swą przeprowadzkę do honorowej rezydencji, ponieważ sprzyjało to pod wielu względami spokojnemu wykonaniu jego zamierzeń. Dom ów był dosyć odosobniony; miał własne ogrodzenie, które łączyło się z prywatnym dziedzińcem Lakamby, leżącym za jego rezydencją — dziedzińcem wydzielonym dla żeńskiego dworu wodza. Jedyny dostęp do rzeki prowadził przez wielki frontowy dziedziniec zawsze pełen zbrojnych ludzi i bacznych oczu. Za grupą budynków ciągnęły się gładkie ryżowe polanki, które zkolei były objęte murem nietkniętych lasów o podszyciu tak gęstem i pogmatwanem, że tylko kula, i to wystrzelona dość blisko, mogła przeniknąć tam na pewną odległość.
Babalaczi przesunął się spokojnie przez małą furtkę, zamknął ją i przymocował starannie wiązadłami z rattanu. Przed domem duży kwadrat gruntu ubity był na twardo do gładkości asfaltu. Wielkie drzewo o konarach podpartych słupami, olbrzym zostawiony umyślnie przy karczowaniu, okrywał całą wolną przestrzeń olbrzymim baldachimem sękatych gałęzi i gęstego, ciemnego listowia. Na prawo, w pewnem oddaleniu od dużego domu, stał mały szałas z trzciny pokryty matami, zbudowany umyślnie dla wygody Omara, któremu wskutek ślepoty i kalectwa trudno było wstąpić na stromą kładkę prowadzącą do solidniejszej siedziby. Dom miał taras i był osadzony na niskich słupach. Tuż obok wielkiego drzewa, naprzeciw drzwi od szałasu, ognisko domowe jaśniało garścią żaru pośród szerokiego koła białych popiołów. Stara kobieta, uboga krewna którejś z żon Lakamby, przeznaczona do pomagania Aissie, siedziała w kucki przy ogniu; podniosła kaprawe oczy i spojrzała obojętnie na Babalacziego sunącego szybko przez dziedziniec.
Babalaczi objął całe ogrodzenie bystrem spojrzeniem jedynego oka i wymruczał jakieś pytanie, nie patrząc na staruszkę. Kobieta, milcząc, wyciągnęła ku szałasowi drżące, wychudłe ramię. Babalaczi podszedł kilka kroków w tę stronę, lecz zatrzymał się w słońcu przed drzwiami.
— O! Tuanie Omarze, Omarze besar! To ja — Babalaczi!
Wewnątrz dał się słyszeć słaby jęk, atak kaszlu i niewyraźny szept, wystękany przerywanym głosem, niby nieokreślona skarga. Zachęcony widać temi oznakami posępnego życia, Babalaczi wszedł do szałasu i po jakimś czasie ukazał się z powrotem, prowadząc z pieczołowitością niewidomego Omara, który kroczył za nim, wsparty obiema rękami o ramiona przewodnika. Pod drzewem stał prosty stołek; Babalaczi skierował się tam ze swym starym wodzem; ślepiec usiadł z westchnieniem ulgi i oparł się ciężko o chropowaty pień. Promienie zachodzącego słońca przebiły rozpostarte gałęzie, padając na biało odzianą postać siedzącą sztywno, dostojnie, z głową wtył przechyloną, na szczupłe ręce poruszające się z niepokojem, na obojętną twarz o powiekach zakrywających oślepione oczy. Była to twarz zastygła w bezruchu, niby gipsowy odlew pożółkły od starości.
— Czy słońce prędko już zajdzie? — spytał Omar tępym głosem.
— Bardzo prędko — odrzekł Babalaczi.
— Gdzie ja jestem? Dlaczego zabrano mię z miejsca, które znałem i gdzie mogłem się poruszać bez lęku — ja, człowiek niewidomy. Ślepota jest jak czarna noc dla tych co widzą. Słońce już blisko zachodu, a ja od rana nie słyszałem odgłosu jej kroków! Dwa razy obca ręka podała mi dziś pożywienie. Dlaczego? Dlaczego? Gdzie ona jest?
— Jest blisko — powiedział Babalaczi.
— A on? — spytał Omar z nagłą zapalczywością, zniżając głos. — Gdzie on jest? Niema go tutaj. Niema! — Obrócił powoli głowę w prawo i w lewo, jakby się chciał rozejrzeć.
— Nie, niema go tutaj — rzekł Babalaczi uspokajająco. Po chwili dodał bardzo cicho: — Ale niedługo powróci.
— Powróci! O przebiegły mężu! Czy powróci? Przekląłem go po trzykroć! — wykrzyknął porywczo Omar słabym głosem.
— On jest napewno przeklęty — rzekł pojednawczo Babalaczi — a jednak zjawi się tu niedługo — wiem o tem!
— Jesteś przebiegły i zdradliwy. Uczyniłem cię wielkim. Byłeś pyłem pod memi stopami — mniej niż pyłem — rzekł Omar głosem drżącym lecz energicznym.
— Walczyłem u twego boku wiele razy — rzekł spokojnie Babalaczi.
— Dlaczego on przybył? — ciągnął Omar. — Czy to ty go przysłałeś? Dlaczego przybył aby pokalać powietrze, którem oddycham, aby szydzić z mego losu, aby zatruć jej duszę i skraść jej ciało. Serce jej stało się dla mnie twarde. Twarde, i bezlitosne, i podstępne jak skały, które wydzierają okrętowi życie, tkwiąc pod gładką powierzchnią morza. — Odetchnął głęboko, pasując się z gniewem i nagle się załamał. — Bywałem głodny — ciągnął ze szlochem w głosie — bywałem często bardzo głodny — i zaniedbany — i zziębnięty — a koło mnie nie było nikogo. Zapomniała o mnie — a moi synowie pomarli, a tamten człowiek jest niewierny i jest psem. Dlaczego tu przyszedł? Czy to ty pokazałeś mu drogę?
— Sam znalazł drogę, o wodzu mężnych — rzekł smutno Babalaczi. — A ja odkryłem drogę prowadzącą do zagłady białych i do naszej wielkości. Jeśli to jest droga właściwa, nigdy już więcej głodu cierpieć nie będziesz. Pokój zstąpi na nas, i chwała, i bogactwa.
— A ja jutro umrę — mruknął gorzko Omar.
— Któż to wie? Te rzeczy są zapisane od początku świata — szepnął Babalaczi w zadumie.
— Nie pozwól mu wrócić — wykrzyknął Omar.
— On także nie może ujść swemu losowi — ciągnął Babalaczi. — On wróci, a potęga mężów, których zawsze nienawidziliśmy, ty i ja, rozsypie się w proch w naszych rękach. — Dodał z zapałem: — Będą walczyli jeden przeciw drugiemu i zginą obaj.
— Ty to wszystko zobaczysz, ale ja...
— To prawda! — szepnął z żalem Babalaczi. — Dla ciebie życie jest mrokiem.
— Nie! Płomieniem! — wykrzyknął stary Arab, nawpół się podnosząc, poczem znów opadł na stołek. — Płomieniem tamtego dnia! Widzę jeszcze ten płomień — ostatnią rzecz, jaką widziałem. I słyszę huk rozdartej ziemi — w chwili kiedy oni wszyscy umarli. A ja żyję i jestem igraszką w ręku przebiegłego męża — dodał z niekonsekwentnym porywem gniewu.
— Jesteś zawsze mym panem — rzekł pokornie Babalaczi. — Jesteś bardzo mądry — i w swej mądrości przemówisz do Saida Abdulli, kiedy tu się zjawi — przemówisz do niego tak, jak ci radziłem, ja, twój sługa, mąż, który walczył przez wiele lat po twojej prawicy. Doniesiono mi przez gońca, że Said Abdulla przybędzie dziś wieczór, zapewne bardzo późno; albowiem te rzeczy muszą się dokonać tajemnie, aby biały człowiek, kupiec osiadły wyżej nad rzeką, nie dowiedział się o nich. Lecz Abdulla przybędzie z pewnością. Wręczono surat Lakambie. W tem piśmie Said Abdulla donosi, że dziś o południowej godzinie opuści swój okręt, który jest zakotwiczony przy ujściu rzeki. Będzie tu przed świtem, jeśli taka jest wola Allaha.
Mówił z oczami wbitemi w ziemię, i zdał sobie sprawę z obecności Aissy dopiero gdy umilkł i podniósł głowę. Zbliżyła się tak cicho, że nawet Omar nie posłyszał jej kroków; stała i patrzyła na nich z troską w oczach, z rozchylonemi wargami, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz na błagalny gest Babalacziego milczała w dalszym ciągu. Omar siedział pogrążony w myślach.
Ay wa! No tak — rzekł wkońcu słabym głosem. — Więc mam wypowiedzieć twoją mądrość, o Babalaczi! Mam rzec Abdulli aby wierzył białemu człowiekowi! Nie rozumiem. Jestem stary, i ślepy, i słaby. Nie rozumiem. Bardzo mi zimno — ciągnął ciszej, poruszając niespokojnie plecami. Umilkł, a potem zaczął mówić od rzeczy słabym szeptem: — Oni są synami czarownic, a ich ojcem jest szatan. Synowie czarownic. Synowie czarownic. — Po krótkiem milczeniu spytał nagle pewniejszym głosem: — Ilu jest białych ludzi, o przebiegły człowieku?
— Tutaj jest dwóch. Dwóch białych, którzy będą z sobą walczyli — odrzekł żwawo Babalaczi.
— A ilu ich jeszcze zostanie? Ilu? Powiedz mi, ty, któryś jest mądry.
— Zagłada wroga jest pociechą dla nieszczęśliwych — rzekł sentencjonalnie Babalaczi. — Oni są na wszystkich morzach i tylko mądrość Najwyższego zna ich liczbę; ale ty będziesz wiedział, że niektórzy z nich cierpią.
— Powiedz mi, Babalaczi, czy oni umrą? Czy umrą obaj? — rzekł Omar z nagłem podnieceniem.
Aissa poruszyła się. Babalaczi podniósł ostrzegawczo rękę.
— Umrą, napewno umrą — rzekł spokojnie, patrząc nieugiętem okiem w Aissę.
Ay wa! Ale niech umrą prędko! Tak, abym mógł przesunąć dłoń po ich twarzach, kiedy Allah je uczyni sztywnemi.
— Jeśli takie jest twoje i ich przeznaczenie — odrzekł bez wahania Babalaczi. — Bóg jest wielki!
Gwałtowny napad kaszlu zgiął wpół Omara, który kiwał się w tył i naprzód, sapiąc i jęcząc naprzemian, a Babalaczi z Aissą przyglądali mu się w milczeniu. Potem oparł się wyczerpany o drzewo.
— Sam jestem, sam — zawodził słabym głosem, macając naokoło drżącemi rękami. — Czy jest kto przy mnie? Czy tu ktoś jest? Boję się tego obcego miejsca.
— Jestem u twego boku, o wodzu mężnych — rzekł Babalaczi, dotykając lekko jego ramienia. — Zawsze u twego boku, jak w dawnych dniach, gdy obaj byliśmy młodzi; jak w dniach, gdyśmy obaj chodzili z bronią w ręku.
— Czy był kiedy taki czas, o Babalaczi? — rzekł Omar gwałtownie. — Już zapomniałem. A teraz, gdy umrę, nie będzie męża, nieulękłego męża, któryby opowiadał o męstwie swego rodzica. Była przy mnie kobieta! Kobieta! I porzuciła mię dla niewiernego psa. Dłoń Miłosiernego cięży na mojej głowie! O klęsko! O wstydzie!
Uciszył się po chwili i zapytał spokojnie:
— Czy słońce zaszło, Babalaczi?
— Jest już nisko, sięga najwyższego drzewa, jakie stąd widzę — odrzekł Babalaczi.
— Nadszedł czas modlitwy — powiedział Omar, usiłując się dźwignąć.
Babalaczi pomógł skwapliwie wstać staremu wodzowi i ruszyli zwolna w stronę szałasu. Omar poczekał u drzwi, a Babalaczi wszedł do środka i ukazał się zaraz z powrotem, ciągnąc za sobą dywan modlitewny starego Araba. Z miedzianego naczynia polał wodą rozgrzeszenia wyciągnięte ręce Omara i troskliwie pomógł mu klęknąć, albowiem czcigodny rozbójnik był zbyt słaby żeby się utrzymać na nogach. Gdy Omar zaintonował pierwsze słowa modlitwy i skłonił się w stronę Świętego Miasta, Babalaczi podszedł cicho ku Aissie, która przez cały ten czas ani drgnęła.
Patrzyła spokojnie na jednookiego mędrca; zbliżał się do niej z oznakami wielkiego szacunku. Przez chwilę stali naprzeciw siebie bez słowa. Twarz Babalacziego wyrażała zakłopotanie. Aissa chwyciła go za ramię nagłym, szybkim ruchem i wyciągnęła rękę w kierunku opuszczającej się czerwonej tarczy, która żarzyła się bezpromiennie przez wieczorne opary unoszące się nad ziemią.
— Trzeci zachód słońca! Ostatni! A jego niema — szepnęła. — Coś ty zrobił, człowieku bez wiary? Coś ty zrobił?
— Dotrzymałem słowa zaiste — szepnął z powagą Babalaczi. — Dziś rano Bulangi wyruszył czółnem aby go szukać. Bulangi, to człowiek obcy lecz nasz przyjaciel; będzie trzymał się blisko niego i pilnował go niepostrzeżenie. A o trzeciej godzinie dnia posłałem drugie czółno z czterema wioślarzami. Zaprawdę, mąż, za którym tęsknisz, o córko Omara, może przybyć kiedy mu się spodoba.
— Lecz niema go tutaj! Czekałam wczoraj na niego. I dzisiaj! A jutro odejdę.
— Żywa nie odejdziesz! — mruknął do siebie Babalaczi. — Czyżbyś wątpiła o swojej władzy — powiedział głośniej, ty, któraś dla niego piękniejsza od hurysy siódmego nieba? Jest twym niewolnikiem.
— Niewolnik czasem ucieka — rzekła posępnie — a wówczas pan musi pójść go szukać.
— Czy chcesz żyć i umrzeć jak żebraczka? — spytał niecierpliwie Babalaczi.
— Wszystko mi jedno — wykrzyknęła, łamiąc ręce; czarne źrenice jej szeroko rozwartych oczu rzucały się tu i tam oszalałe jak mewy przed burzą.
— Sz–sz! — syknął Babalaczi, spoglądając w stronę Omara. — Czy myślisz, o Aisso, że on sam zgodziłby się żyć jak żebrak, choćby u twego boku?
— On jest wielki — rzekła z zapałem. — On wami wszystkimi pogardza! On wami pogardza! To jest zaiste mężczyzna!
— Ty wiesz o tem najlepiej — mruknął Babalaczi z przelotnym uśmiechem — ale pamiętaj, kobieto o mężnem sercu, że aby go teraz przy sobie utrzymać, musisz być dla niego jak wielkie morze dla spragnionych ludzi: nieustanną udręką i szaleństwem.
Umilkł; stali bez słowa, patrząc w ziemię, i przez jakiś czas poza trzaskaniem ognia słychać było tylko śpiew Omara chwalącego Boga — swego Boga, i wiarę — swą wiarę. Potem Babalaczi przesunął kapelusz na bakier i zaczął się przysłuchiwać uważnie szmerowi głosów na głównym dziedzińcu. Tępy hałas rozrósł się do wyraźnych okrzyków, potem do wielkiego zgiełku, który to zamierał, to się wzmagał, aby znów nagle ustać; a podczas tych krótkich przerw ostre wrzaski kobiece biegły w górę ku spokojnemu niebu jak wypuszczone z uwięzi. Aissa i Babalaczi jednocześnie ruszyli z miejsca, lecz stary Malaj chwycił dziewczynę za ramię i zatrzymał ją przemocą.
— Czekaj — szepnął.
Furtka w ciężkim ostrokole, oddzielającym zagrodę Omara od prywatnych gruntów Lakamby, otwarła się szybko; ukazał się w niej szlachetny banita z miną wzburzoną, z krótkim nagim mieczem w ręku. Turban władcy, nawpół odwinięty, wlókł się za nim końcem po ziemi. Kurtka Lakamby była rozpięta. Oddychał z trudem przez chwilę, nim zaczął mówić:
— Przyjechał łódką Bulangiego i szedł spokojnie, póki się nie znalazł przede mną, a wówczas bezrozumna wściekłość białych ludzi napadła go, i sprawiła że rzucił się na mnie. Byłem w wielkiem niebezpieczeństwie — ciągnął ambitny dostojnik z troską w głosie. — Słyszysz, Babalaczi? Ten zjadacz świń zamierzył się nieczystą pięścią na moją twarz. Usiłował rzucić się na mych domowników. Teraz sześciu ludzi go trzyma.
Nowy wybuch wrzasków przerwał przemowę Lakamby. Gniewne głosy krzyczały: „Trzymajcie go. Na ziemię z nim. Po łbie go!“ Nagle wrzawa ustała zupełnie, jakby zduszona potężną dłonią; po chwili zdumiewającego milczenia zabrzmiał głos Willemsa, wyjący przekleństwa po malajsku, po holendersku i po angielsku.
— Słyszysz — rzekł Lakamba drżącemi wargami — on urąga swojemu Bogu. Jego mowa jest jak majaczenie oszalałego psa. Czyż możemy trzymać go wiecznie? Trzeba go zabić!
— Dureń! — mruknął Babalaczi, spoglądając na Aissę, która stała, zaciąwszy zęby, z błyszczącemi oczyma i rozdętemi nozdrzami, jednak posłuszna dotknięciu hamującej dłoni. — To już trzeci dzień, i obietnica spełniona — rzekł do niej bardzo cicho. — Pamiętaj — dodał ostrzegawczo — jak morze dla spragnionego! A teraz — rzekł głośno, puszczając Aissę i odstępując w tył — biegnij, nieustraszona córko, biegnij!
Szybka i cicha jak strzała, znalazła się wmig przy ogrodzeniu i znikła w furtce prowadzącej na dziedziniec. Lakamba i Babalaczi patrzyli za nią. Usłyszeli ponowny zgiełk i głos Aissy wołający: „Puśćcie go!“ Potem nastała przerwa w hałasie, nie dłuższa niż pół ludzkiego oddechu, i zabrzmiało imię Aissy — głośno, zgrzytliwie, przeszywająco. Wstrząsnął ich dreszcz mimowolny. Lakamba spojrzał z posępną pogardą w stronę nieludzkiego dźwięku, stary Omar opadł na dywan i jęknął słabo, a Babalaczi zdobył się na uśmiech; wypchnął swego znakomitego protektora przez wąską furtkę w ostrokole, wysunął się za nim i zamknął ją szybko.
Stara kobieta, która prawie cały ten czas klęczała przy ogniu, dźwignęła się teraz, rozejrzała lękliwie i ukryła się za drzewem, przypadłszy do ziemi. Furtka prowadząca na wielki dziedziniec rozwarła się z hukiem od wściekłego kopnięcia i wpadł Willems z Aissą w ramionach. Przebiegł jak wicher przez podwórzec Omara, przyciskając do piersi młodą kobietę, która go obejmowała za szyję; głowa jej zwisła z jego ramienia, oczy były zamknięte, a długie włosy muskały prawie ziemię. Ukazali się na mgnienie w blasku ognia, Willems wbiegł olbrzymiemi krokami po kładce z desek i znikł ze swym ciężarem w drzwiach domu.
I wewnątrz ogrodzenia, i wszędzie dokoła zapanowała cisza. Omar leżał wsparty na łokciu, a pełna zgrozy jego twarz o spuszczonych powiekach nadała mu wygląd człowieka dręczonego przez senną zmorę.
— Co się tu dzieje? Na pomoc! pomóżcie mi wstać! — zawołał słabym głosem.
Zgrzybiała wiedźma, wciąż przycupnięta w cieniu, wpatrywała się kaprawemi oczami w otwarte drzwi dużego domu, nie zwracając żadnej uwagi na wołanie Omara. Starzec przez chwilę nasłuchiwał, potem ramię jego osłabło i opadł znękany na dywan z głuchem westchnieniem.
Konary drzewa drgnęły i zaczęły się chwiać w niepewnych prądach lekkiego wiatru. Liść spłynął powoli z jakiejś wysokiej gałęzi i spoczął bez ruchu na ziemi w blasku ognia, jakgdyby nazawsze; lecz niebawem drgnął, wzniósł się nagle i poleciał, wirując w aromatycznym powiewie, gnany bezradnie w ciemną noc, która ogarnęła ziemię.


ROZDZIAŁ TRZECI

Przez czterdzieści lat zgórą Abdulla chodził drogami Pana. Syn bogatego Saida Selima ben Sali, potężnego mahometańskiego kupca ze Straits, puścił się w wieku lat siedemnastu w pierwszą podróż handlową, jako przedstawiciel swego ojca, na statku pielgrzymim wynajętym przez bogatego Araba aby odstawić tłum pobożnych Malajów do świętego grobu. Działo się to w dniach kiedy para nie była jeszcze w użyciu na tamtych morzach, lub przynajmniej nie w tym stopniu co dzisiaj. Podróż trwała długo, oczy młodzieńca rozwierały się na cuda wielu krajów. Z wyroku Allaha Abdulla stał się pielgrzymem w bardzo młodym wieku. Była to wielka łaska niebios, a nie mogła spaść na człowieka, któryby więcej ją cenił i bardziej na nią zasługiwał przez swą niezachwianą pobożność i religijną powagę obejścia. Z czasem okazało się, że w księdze jego losu zapisane jest życie wędrowne. Abdulla zwiedził Bombaj i Kalkutę, zajrzał do zatoki Perskiej, oglądał także wysokie, jałowe brzegi Suezu i tu był kres jego wędrówek na Zachód.
Miał wówczas lat dwadzieścia siedem, a napis na jego czole orzekał, iż nadchodzi czas aby powrócił do Straits i wziął z rąk umierającego ojca liczne nici interesów rozproszonych po całym archipelagu: od Sumatry do Nowej Gwinei, od Batawji do Palawanu. Zręczność Abdulli, jego wola silna aż do uporu i mądrość ponad wiek sprawiły, że uznano go wkrótce za głowę rodziny, której członków i krewnych można było znaleźć wszędzie na tamtych morzach. Tu wuj, ówdzie brat; szwagier w Batawji, drugi w Palembangu; mężowie licznych sióstr; niezliczeni kuzyni rozsiani po północy, południu, wschodzie i zachodzie — w każdem miejscu gdzie istniał handel; rozgałęziona ich rodzina ogarniała niby sieć wszystkie wyspy. Udzielali pożyczek książętom, wywierali wpływ na przebieg obrad państwowych, umieli w razie potrzeby przeciwstawić się spokojnie i nieulękle białym władcom, którzy trzymali ląd i morza pod groźbą ostrych mieczów; a wszyscy odnosili się do Abdulli z wielkim szacunkiem, słuchali jego rad, przyłączali się do jego planów, albowiem był mądry, pobożny i szczęśliwy.
Obejście jego cechowała pokora właściwa prawowiernemu, który nie zapomina nigdy, choćby przez jedną jedyną chwilę swego życia na jawie, że jest sługą Najwyższego. Był bardzo dobroczynny, albowiem dobroczynny mąż jest przyjacielem Allaha; a gdy opuszczał swój dom — zbudowany z kamieni tuż pod miastem Penang — i gdy szedł do własnych składów w porcie, musiał często usuwać szybko rękę z pod ust ludzi swojej rasy i wiary, wymawiając się od tych oznak czci lub nawet strofując surowo prawowiernych, którzy usiłowali dotknąć końcami palców jego kolan z wdzięcznością lub prośbą. Był bardzo piękny; małą głowę trzymał prosto z łagodną powagą. Jego wyniosłe czoło, wąska, ciemna twarz o delikatnie wyrzezanych rysach i prostym nosie składały się na powierzchowność arystokraty, świadczącą o czystej jego krwi. Brodę nosił krótką, zaokrągloną. Duże brunatne oczy patrzyły ze spokojną słodyczą, której przeczył wyraz cienkich warg. Twarz jego była pogodna. Wierzył w swoją pomyślność; wierzył, że nic jej zachwiać nie może.
Nie znający spokoju, jak wszyscy jego rodacy, przebywał rzadko wiele dni z rzędu w swym pięknym domu w Penangu. Jako właściciel statków, spędzał dużo czasu na morzu, przecinając we wszystkich kierunkach pole swego działania. W każdym porcie miał domowników — swoich własnych lub domowników swych krewnych — którzy witali go z objawami wielkiej radości. W każdym porcie byli bogaci i wpływowi ludzie pragnący go widzieć, były interesy do omówienia, ważne listy do przeczytania — olbrzymia korespondencja zawarta w jedwabnych kopertach — korespondencja która nie stykała się wcale z białymi urzędnikami poczty kolonialnej, lecz dostawała się do rąk Abdulli krętemi a bezpiecznemi drogami. Milczący nakhodowie z tubylczych statków handlowych zostawiali dlań listy; wręczali mu je także wśród głębokich pokłonów znużeni ludzie okryci podróżnym kurzem, wzywając przed pożegnaniem Allaha aby błogosławił hojnego dawcę wspaniałych wynagrodzeń. Wieści były zawsze dobre, wszystkie zamiary Abdulli zawsze się udawały, a w jego uszach dźwięczał nieustannie chór podziwu, wdzięczności, pokornych błagań.
Fortuna sprzyjała mu. Szczęście jego było zupełne, albowiem dobre duchy, które ułożyły gwiazdy przy jego urodzeniu, w swej wyszukanej uczynności — dziwnej u istot tak prymitywnych — nie zaniedbały go obdarzyć pragnieniem trudnem do zaspokojenia i wrogiem trudnym do pokonania. Zazdrość Abdulli z powodu politycznych i handlowych powodzeń Lingarda, chęć aby go przewyższyć pod każdym względem stały się manją Araba, głównem zainteresowaniem jego życia, solą jego istnienia.
W ciągu kilku ostatnich miesięcy odbierał tajemnicze listy z Sambiru, naglące do stanowczego działania. Odkrył Pantai już przed paru laty i zakotwiczał się nieraz przy jej ujściu, gdzie wartka dotąd rzeka rozlewa się leniwie po niskiej płaszczyźnie i jakby się waha, zanim popłynie zwolna przez dwadzieścia przesmyków, przez labirynt błotnych ławic, piaszczystych rew oraz skał aby wpaść do oczekującego na nią morza.
Lecz Abdulla nie usiłował nigdy wejść na rzekę, ponieważ ludziom jego rasy — dzielnym i przedsiębiorczym podróżnikom — brakuje prawdziwego marynarskiego instynktu, i lękał się żeby okrętu nie rozbić. Nie dopuszczał myśli aby Radża Laut mógł się przechwalać, że Abdulli ben Selimowi — tak jak i innym ludziom mniej od niego potężnym — zdarzyło się nieszczęście, gdy usiłował wydrzeć mu tajemnicę. Więc też słał w odpowiedzi krzepiące listy do swych nieznanych przyjaciół w Sambirze i czekał na sposobność, spokojny, przekonany o swym ostatecznym tryumfie.
Takim był mąż, którego Lakamba i Babalaczi spodziewali się ujrzeć po raz pierwszy w ową noc, gdy Willems wrócił do Aissy. Babalacziego już od trzech dni dręczył niepokój, czy się aby nie przeliczył, knując swój spisek, ale teraz był już pewien swego białego, to też z sercem przepełnionem radością pilnował na dziedzińcu przygotowań do przybycia Abdulli. Na połowie drogi między domem Lakamby a rzeką przygotowano stos suchego drzewa, aby go zapalić pochodnią w chwili przybycia potężnego Araba. Zaś między stosem a domem ustawiono w półkole niskie bambusowe ławy, na których leżały wszystkie dywany i poduszki domowników. Postanowiono że przyjęcie odbędzie się pod gołem niebem i że trzeba dodać mu wspaniałości przez obecność licznych popleczników Lakamby, którzy w czystych białych szatach, w czerwonych sarongach, z kordelasem u boku i lancą w ręku krążyli po dziedzińcu, lub zebrani w małe grupki omawiali gorliwie zbliżającą się uroczystość.
Dwa małe ogniska paliły się jasno u skraju wody po obu stronach przystani. Niewielki stos pochodni z gumowego drzewa damar leżał przy ogniskach, między któremi Babalaczi kroczył tam i napowrót; przystawał często z twarzą zwróconą ku rzece i przechyloną głową, nasłuchując dźwięków niosących się z ciemności nad wodą. Noc była bezksiężycowa i jasna, lecz gdy popołudniu bryza ustała wśród dorywczych podmuchów, opary zawisły nad połyskliwą powierzchnią Pantai i przylgnęły do brzegów, zasłaniając środek rzeki.
We mgle rozległ się okrzyk, potem drugi, i nim Babalaczi zdążył odpowiedzieć, ukazały się dwa czółenka pędzące ku przystani; dwaj obywatele Sambiru z pomiędzy najwybitniejszych, Daud Sahamin i Hamet Bahassoen, których zaproszono poufnie na spotkanie z Abdullą, przybili szybko do brzegu i, powitawszy Babalacziego, ruszyli ku domowi ciemnym dziedzińcem. Lekki rozruch z powodu ich przybycia uspokoił się prędko i znowu czas wlókł się wśród ciszy przez długą godzinę; Babalaczi kroczył wciąż od ogniska do ogniska, a z każdą chwilą niepokój wzrastał na jego twarzy.
Wreszcie posłyszano głośny okrzyk niosący się z dołu rzeki. Na rozkaz Babalacziego ludzie zbiegli ku samemu brzegowi; chwyciwszy pochodnie, wsadzili je w ogień, a potem wywijali niemi nad głową, póki nie buchnęły płomieniem. Dym płynął w górę gęstemi, kosmatemi kłębami i zawisł rumianą chmurą nad blaskiem, który rozjaśnił dziedziniec i oświetlił wodę, ukazując trzy długie czółna obsadzone przez licznych wioślarzy nieco wtył odchylonych; ludzie ci podnieśli wiosła wysoko, a potem zanurzyli je swobodnym ruchem, utrzymując małą flotyllę na miejscu wśród silnego prądu, u samej przystani. W największej łodzi podniósł się człowiek i zawołał.
— Said Abdulla ben Selim jest tutaj!
Babalaczi odpowiedział głośno ceremonjalnym tonem:
— Allah uszczęśliwił nasze serca! Wysiądźcie!
Pierwszy wysiadł Abdulla, opierając się na wyciągniętej ręce Babalacziego. W ciągu krótkich chwil, gdy szli od łodzi do brzegu, zamienili baczne spojrzenia i kilka szybkich słów.
— Kto jesteś?
— Babalaczi. Przyjaciel Omara. Zaufany mąż Lakamby.
— To ty pisałeś?
— Mojemi były pisane słowa, o dawco jałmużny!
Abdulla szedł ze spokojną twarzą między dwoma rzędami ludzi trzymających pochodnie i spotkał się z Lakambą przy wielkim stosie, który trzaskał, rozpalając się potężnym płomieniem. Przystanęli chwilę, i splótłszy dłonie w uścisku, wzywali nawzajem spokoju na swoje głowy, poczem Lakamba, dzierżąc wciąż czcigodnego gościa za rękę, poprowadził go naokoło ogniska ku przygotowanym ławom. Babalaczi szedł tuż za swym protektorem, Abdulli zaś towarzyszyli dwaj Arabowie. Wszyscy trzej byli odziani w długie białe szaty z nakrochmalonego muślinu, który spływał prosto od szyi sztywnemi fałdami. Szata Abdulli była zapięta od góry aż po biodra na malutkie złote guziczki; ciasne rękawy ozdabiała wąska złota tasiemka. Na wygolonej głowie miał niewielką myckę plecioną z trawy, a na gołych nogach skórzane sandały. Różaniec z ciężkich drewnianych paciorków zwisał okręcony o prawą jego dłoń. Zasiadł powoli na honorowem miejscu, zsunął sandały i podebrał przyzwoicie nogi pod siebie.
Ustawione naprędce ławy tworzyły szerokie półkole, którego koniec najbardziej oddalony od ognia — jakie dziesięć metrów — znajdował się najbliżej domu Lakamby. Gdy najważniejsze osobistości siedziały już na swych miejscach, weranda Lakamby zapełniła się w milczeniu zakwefionemi postaciami kobiet z jego dworu. Skupiły się przy poręczy i spoglądały w dół, szepcząc pocichu. Między Lakambą i Abdullą, którzy siedzieli obok siebie, odbywała się czas jakiś wymiana przepisowych grzeczności. Babalaczi przykucnął pokornie u stóp swego protektora na twardej ziemi, przykrytej tylko cienką matą.
Zapadło milczenie. Abdulla rozejrzał się wzrokiem wyczekującym; Babalaczi, który siedział bez ruchu w zadumanej postawie, po chwili jakby się ocknął z wysiłkiem i zaczął mówić tonem łagodnej perswazji. Opisał w potoczystych zdaniach początki Sambiru, zwadę obecnego władcy, Patalola, z sułtanem Koti i wynikłe z tego zamieszki, zakończone buntem osadników bugiskich pod wodzą Lakamby. W ciągu swej opowieści zwracał się często o potwierdzenie do Sahamina i Bahassoena, którzy siedzieli, przysłuchując się ze skwapliwością i gorliwie potakiwali półgłosem: Betul! Betul! Prawda! Prawda!
Babalaczi rozgrzewał się swym tematem w miarę opowiadania; mówił teraz o faktach, związanych z akcją Lingarda w krytycznym okresie tych sporów wewnętrznych. Opisywał wszystko głosem opanowanym, ale ze wzrastającą energją i oburzeniem. I czemże on jest, ten człowiek o srogim wyglądzie, człowiek co ich odciął od całego świata? Czy on jest rządem? Z czyjego ramienia stał się władcą? Opanował duszę Patalola i sprawił że jego serce stwardniało; włożył mu do ust surowe słowa i kazał jego ręce uderzać na prawo i lewo. Prawowierni ledwo dyszą pod bezrozumnym uciskiem niewiernego męża. Muszą z nim handlować, przyjmować takie towary jakie daje, taki kredyt na jaki zechce się zgodzić. I każdego roku zmusza ich do spłaty należności.
— Święta prawda! — wykrzyknęli jednocześnie Sahamin i Bahassoen.
Babalaczi spojrzał na nich z uznaniem i zwrócił się do Abdulli.
— Słuchaj tych ludzi, o opiekunie uciśnionych! — wykrzyknął. — Co mieliśmy robić? Człowiek musi handlować. Nikogo innego nie było.
Sahamin powstał, trzymając laskę; przemówił do Abdulli z powagą i dwornością, podkreślając swoje słowa uroczystemi gestami prawej ręki.
— To jest tak. Dokuczyło nam płacenie długów tamtemu białemu człowiekowi, który jest synem Radży Lauta. Ów biały — oby grób jego matki został pohańbiony! — nie zadawalnia się tem, że trzyma nas wszystkich w okrutnej swej garści. On chce doprowadzić nas do zagłady. Prowadzi handel z leśnymi Dajakami, którzy nie są lepsi od małp. Kupuje od nich kauczuk i rattan — a my umieramy z głodu. Zaledwie przed dwoma dniami poszedłem do niego i powiedziałem: „Tuanie Almayer“ — tak, tak! musimy przemawiać grzecznie do tego przyjaciela szatana — „tuanie Almayer, mam na sprzedaż takie a takie towary. Czy je kupisz?“ A on do mnie mówi — ci biali nie mają najmniejszego wyobrażenia o grzeczności — mówi do mnie, jakbym był niewolnikiem: „Daud, szczęśliwy z ciebie człowiek“ — zauważ, o pierwszy wśród prawowiernych: przez te słowa mógł ściągnąć nieszczęście na moją głowę — „szczęśliwy z ciebie człowiek, że masz coś do sprzedania w tych ciężkich czasach. Przynieś mi prędko swoje towary, a ja je przyjmę jako zapłatę za to, co mi jesteś winien z zeszłego roku“. I roześmiał się, i uderzył mię po ramieniu otwartą dłonią. Oby piekło stało się jego udziałem!
— Będziemy z nim walczyć — rzekł ostro młody Bahassoen. — Będziemy walczyć, jeśli dostaniemy pomoc i wodza. Tuanie Abdullo, czy się do nas przyłączysz?
Abdulla zrazu nie odpowiedział. Wargi jego poruszały się w cichym szepcie, a paciorki różańca sunęły przez jego palce z suchym szczękiem. Wszyscy czekali w kornem milczeniu.
— Przyłączę się, jeśli mój statek będzie mógł wejść na tę rzekę — rzekł w końcu uroczyście.
— Będzie mógł, tuanie — wykrzyknął Babalaczi. — Jest tutaj biały człowiek, który...
— Chcę zobaczyć Omara el Badawi i tego białego, o którym pisałeś — przerwał Abdulla.
Babalaczi podniósł się szybko; wszyscy wstali z miejsc. Kobiety stojące na werandzie znikły prędko wewnątrz domu; z tłumu, który się trzymał dyskretnie w odległych częściach dziedzińca, dwaj ludzie wybiegli z naręczami suchego chróstu i rzucili go na ogień. Jeden z nich zbliżył się na znak Babalacziego; odebrawszy rozkaz, ruszył ku furtce i wszedł do ogrodzenia Omara. Czekając na jego powrót, Lakamba, Abdulla i Babalaczi rozmawiali zniżonym głosem. Sahamin siedział oddzielnie, żując sennie betelowe orzechy słabym, leniwym ruchem ciężkich szczęk. Bahassoen, z ręką na głowni miecza, kroczył tam i z powrotem w pełnem świetle ognia; wyglądał bardzo walecznie i nieustraszenie, wzbudzając zazdrość i podziw popleczników Lakamby, którzy stali grupkami lub migali tu i ówdzie bez szmeru w cieniach dziedzińca.
Człowiek wysłany do Omara powrócił i stał w pewnej odległości, czekając aby go zauważono. Babalaczi kiwnął na niego.
— Co on powiedział? — spytał Babalaczi.
— Powiedział że będzie rad, jeśli Said Abdulla teraz go odwiedzi.
Lakamba mówił coś pocichu do Abdulli, który słuchał z głębokiem zajęciem.
— ...Moglibyśmy znaleźć osiemdziesięciu ludzi, gdyby zaszła potrzeba — osiemdziesięciu ludzi w czternastu czółnach. Jedyna rzecz, której nie mamy, to proch...
Hai! walki nie będzie — wtrącił Babalaczi. — Wystarczy strach przed twojem imieniem i groza twego przybycia.
— Proch może także się znaleźć — mruknął niedbale Abdulla — gdy okręt wejdzie bezpiecznie na rzekę.
— Jeśli serce jest mężne, okręt będzie bezpieczny — rzekł Babalaczi. Pójdziemy teraz do Omara el Badawi i do białego człowieka, którego mam tutaj.
Tępe oczy Lakamby ożywiły się nagle.
— Strzeż się, tuanie Abdullo — powiedział — strzeż się. Ten nieczysty biały obłąkaniec szaleje z wściekłości. Zamierzył się na mnie...
— Jesteś bezpieczny, o dawco jałmużny, ręczę za to głową! — przerwał Babalaczi.
Abdulla powiódł wzrokiem od jednego do drugiego i leciutki błysk przelotnego uśmiechu zmącił na chwilę jego spokój pełen powagi. Zwrócił się do Babalacziego i rzekł stanowczo:
— Idziemy.
— Tędy, o władco naszych serc! — terkotał Babalaczi z ostentacyjną czcią. — Uczynisz tylko kilka kroków i zobaczysz mężnego Omara oraz białego człowieka o wielkiej sile i chytrości. O tędy.
Dał znak Lakambie aby pozostał za nimi i, dotykając z szacunkiem łokcia Abdulli, prowadził go ku furtce u przeciwległego końca dziedzińca. Szli zwolna w towarzystwie dwóch Arabów trzymających się w tyle; Babalaczi mówił szybko półgłosem do wielkiego człowieka, który nie spojrzał nań ani razu, choć wydawało się że słucha z pochlebnem zajęciem. W pobliżu furtki Babalaczi wysunął się naprzód i stanął naprzeciw Abdulli z ręką na zasuwce.
— Ujrzysz ich obu — rzekł. — Każde moje słowo o nich jest prawdziwe. Gdym go zobaczył ujarzmionego przez tę, o której ci mówiłem, wiedziałem że będzie miękki w mych rękach jak rzeczny muł. Z początku odpowiedział mi złemi słowami swej mowy, jak to zwykle biali ludzie. Potem, słuchając głosu, który ukochał, zaczął się wahać. Wahał się przez wiele dni — zbyt wiele. Znając go dobrze, namówiłem Omara aby tu przybył ze swymi domownikami. Wówczas ten czerwonolicy człowiek szalał przez trzy dni jak czarna zgłodniała pantera. A dziś wieczór, właśnie dziś, przybył. Mam go tu. Jest w mocy człowieka, który nie zna litości. Jest tu — zakończył Babalaczi, uderzając dłonią w furtkę z radosnem uniesieniem.
— To dobrze — szepnął Abdulla.
— On poprowadzi twój okręt i będzie przewodził w boju — jeśli bój nastąpi — ciągnął Babalaczi. — Jeżeli trzeba będzie zabijać — niech on będzie zabójcą. Powinieneś mu dać broń — krótką strzelbę, która strzela wiele razy.
— Tak, na Allaha! — rzekł powoli zamyślony Abdulla.
— I będziesz musiał otworzyć hojną dłoń, o najwspaniałomyślniejszy! — ciągnął Babalaczi. — Będziesz musiał zaspokoić łapczywość białego męża, a także istoty, która nie jest mężem i dlatego pożąda ozdób.
— Będą zadowoleni — rzekł Abdulla — ale...
Zawahał się i spuścił oczy, gładząc brodę, a Babalaczi czekał niespokojnie z rozchylonemi ustami. Po krótkiej chwili Abdulla przemówił znów urywanym, niewyraźnym szeptem, tak że Babalaczi musiał zwrócić ku niemu głowę aby zrozumieć jego słowa.
— Tak... Lecz Omar jest synem wuja mego ojca... i cała jego rodzina należy do prawowiernych... a tamten człowiek jest niewierny. To niewłaściwe... bardzo niewłaściwe. On nie może żyć w moim cieniu — ten pies! Kajam się! W Bogu moja ucieczka — mruknął szybko. — Jakże on może żyć w mych oczach z tą kobietą, która jest prawowierna? Zgorszenie! Ohyda!
Skończył jednym tchem i zaczerpnął głęboko powietrza, poczem dodał niepewnie:
— A gdy ten człowiek zrobi wszystko czego nam trzeba, co się z nim pocznie?
Stali tuż obok siebie, milczący i zamyśleni, błądząc leniwie wzrokiem po dziedzińcu. Wielkie ognisko paliło się jasno, chwiejne bryzgi światła leżały u ich stóp na ciemnej ziemi, a ociężały dym wił się zwolna połyskliwemi zwojami wśród czarnych konarów. Widzieli jak Lakamba, wróciwszy na swoje miejsce, zasiadł na poduszkach skulony i upadły na duchu; Sahamin podniósł się znów i stał przy Lakambie, jakby doń przemawiając z ożywieniem pełnem godności. Mężczyźni przechodzili po dwóch, po trzech z cienia w światło, spacerując powoli, i znów zagłębiali się w cień, zwróceni twarzą ku sobie; ręce ich poruszały się opanowanemi gestami. Bahassoen krążył spokojnie wokół ogniska jak planeta dokoła słońca; głowa jego była dumnie wzniesiona, a klejnoty, hafty i rękojeść miecza skrzyły się w świetle. Chłodny powiew wilgotnego powietrza powiał z mroku od rzeki; Abdulla i Babalaczi wstrząsnęli się i obudzili z zadumy.
— Otwórz furtkę i pójdź przodem — rzekł Abdulla; — czy niema niebezpieczeństwa?
— Nie, ręczę życiem — odrzekł Babalaczi, podnosząc kółko z rattanu. — Pełen jest spokoju i zadowolenia jak człowiek spragniony, który po wielu dniach napił się wody.
Otworzył furtkę szeroko, uszedł kilka kroków, zagłębiając się w mrok ogrodzonej przestrzeni i nagle wrócił.
— On może się nam przydać w niejednem — szepnął do Abdulli, który przystanął, widząc go wracającego.
— O grzechu! O pokuso! — jęknął słabo Abdulla. — Nasza ucieczka jest w Najwyższym. Czyż będę mógł karmić wiecznie tego niewiernego? — dodał z niecierpliwością.
— Nie — tchnął Babalaczi. — Nie! To nie będzie trwało wiecznie. Tylko dopóki on będzie służył twoim zamysłom, o rozdawco dobrodziejstw Allaha! Kiedy przyjdzie czas, wydasz rozkaz...
Przysunął się blisko do Abdulli i musnął delikatnie rękę, która zwisała niedbale, trzymając różaniec.
— Jestem twym niewolnikiem i twoją ofiarą — szepnął wyraźnie i grzecznie do ucha Abdulli. — Gdy mądrość twoja przemówi, można będzie znaleźć trochę trucizny, która nie zawiedzie. Któż to wie?


ROZDZIAŁ CZWARTY

Babalaczi widział Abdullę wchodzącego przez niskie, wąskie drzwi do szałasu Omara i słyszał jak zamieniali zwykłe powitania; znakomity gość zapytał: „Czy nie dotknęło ciebie — broń Boże — żadne inne nieszczęście poza ślepotą?“ Tu Babalaczi zdał sobie sprawę z karcących spojrzeń obu Arabów, towarzyszy Abdulli, poszedł więc za ich przykładem i usunął się z zasięgu głosów dochodzących z szałasu. Zrobił to niechętnie, choć wiedział dobrze iż na to, co teraz zajdzie, żadnego wpływu wywrzeć nie może. Przez chwilę błąkał się niezdecydowany; wreszcie podszedł do ogniska, które z pod drzewa zostało przeniesione bliżej szałasu i paliło się u wejścia, nieco z boku, w miejscu wystawionem na wiatr.
Babalaczi przysiadł na piętach i w zamyśleniu zaczął bawić się żarem, jak zwykle kiedy był pochłonięty myślami; niekiedy — oparzywszy palec wśród głębokiej zadumy — cofał rękę nagłym ruchem i potrząsał nią nad głową. Siedząc tam, słyszał szmer rozmowy wewnątrz szałasu i mógł rozróżnić głosy ale nie słowa. Abdulla mówił głębokim basem, którego płynną jednostajność przerywał niekiedy kłótliwy wykrzyk starca, drżąca jego skarga lub jęk. Tak. To przykre że nie można dosłyszeć co oni mówią, myślał Babalaczi, siedząc ze wzrokiem utkwionym w zmienny blask ognia. Ale będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Abdulla natchnął go ufnością. Odpowiedział w pełni jego oczekiwaniom. Od pierwszej chwili, ledwie Babalaczi rzucił wzrokiem na Araba, uczuł pewność, że ten człowiek — którego znał tylko z opinji — ma bardzo silną wolę. Może zbyt silną. Może będzie chciał później zbyt dużo zagarnąć. Cień przemknął po twarzy Babalacziego. W wilję spełnienia swych pragnień poczuł gorzki smak tej kropli wątpliwości, która tkwi w słodyczy każdego powodzenia.
Gdy usłyszał kroki na werandzie dużego domu i podniósł głowę, cień znikł z jego twarzy, ustępując wyrazowi czujnej baczności. Willems schodził po kładce na dziedziniec. Światło wewnątrz domu przeciekało przez szpary w źle spojonych ścianach. W jasnej framudze drzwi ukazała się postać Aissy. Ona także zagłębiła się w mrok i znikła z oczu. Babalaczi zastanowił się dokąd mogła pójść i zapomniał na chwilę o zbliżającym się Willemsie. Kiedy głos białego rozległ się szorstko nad jego głową, Babalaczi zerwał się jak wyrzucony w górę potężną sprężyną.
— Gdzie Abdulla?
Babalaczi wskazał ręką szałas i stał, nasłuchując pilnie. Głosy wewnątrz szałasu ucichły, potem rozległy się znów. Malaj zerknął zukosa na Willemsa, którego niewyraźna postać górowała nad żarem zamierającego ogniska.
— Podsyć ogień — rzekł raptem Willems. — Chcę spojrzeć ci w twarz.
Z uprzejmym pośpiechem Babalaczi rzucił na węgle trochę chróstu ze stosu leżącego pod ręką, patrząc wciąż bacznie na Willemsa. Gdy się wyprostował, ręka jego powędrowała prawie machinalnie do lewego biodra i pomacała rękojeść krissa między fałdami saronga; usiłował jednak przybrać wygląd obojętny pod gniewnym wzrokiem.
— Jesteś w dobrem zdrowiu, co daj Boże? — mruknął.
— Aha! — odrzekł Willems tak głośno, że Babalaczi wzdrygnął się nerwowo. — Aha!... W dobrem zdrowiu... Ty!...
Jeden długi krok, i opuścił obie ręce na ramiona Malaja. W tym potężnym uchwycie Babalaczi zwiotczał, chwiejąc się na wszystkie strony, ale twarz jego była równie spokojna jak przed chwilą, kiedy siedział, drzemiąc przy ognisku. Wreszcie Willems puścił go, potrząsnąwszy nim ze złością, odwrócił się na pięcie i wyciągnął ręce nad ogniskiem. Babalaczi zatoczył się w tył, odzyskał równowagę i z trudem zaczął poruszać barkami.
— Ce! ce! ce! — cmokał uniżenie. Po krótkiej chwili ciągnął dalej z ostentacyjnym zachwytem: — Co to za mąż! Co to za silny mąż! Taki mąż — zakończył tonem zadumy i podziwu — taki mąż mógłby przewracać góry — góry!
Przez chwilę patrzył wzrokiem pełnym nadziei na szerokie plecy Willemsa, poczem zwrócił się do tych wrogich pleców z cichą perswazją:
— Ale skąd twój gniew, tuanie? I to na mnie, który myślę tylko o twojem szczęściu! Czy nie udzieliłem jej przytułku we własnym domu? Tak, tuanie! To jest mój własny dom. Użyczę ci go bez żadnej zapłaty, ponieważ ona musi mieć dach nad głową. Dlatego będziecie tu mieszkać oboje. Któż zna duszę kobiety? I to takiej kobiety! Zachciało jej się opuścić tamto miejsce, a kimże ja jestem, abym mógł się sprzeciwić jej woli? Jestem sługą Omara. Rzekłem: „Uszczęśliw mi serce, zamieszkując w mym domu“. Czy dobrze rzekłem?
— Powiem ci coś — rzekł Willems, nie zmieniając pozy. — Jeśli zachce jej się opuścić teraz to miejsce, źle na tem wyjdziesz. Skręcę ci kark.
— Kiedy serce jest pełne miłości, niema w niem miejsca na sprawiedliwość — podjął Babalaczi z niezamąconą, wytrwałą słodyczą. — Poco mnie zabijać? Ty wiesz, tuanie, czego ona chce. Wspaniały los jest jej pragnieniem, tak jak i wszystkich kobiet. Zostałeś skrzywdzony i odrzucony przez swoich. Ona to wie. Lecz jesteś odważny, jesteś silny, jesteś mężczyzną; i, tuanie — starszy jestem od ciebie — ona trzyma cię w ręku. Oto los silnych mężów. A ona jest z rodu szlachetnego i nie może żyć jak niewolnica. Znasz ją — i jesteś w jej ręku z powodu swej siły. Jesteś jak ptak schwytany w sidła. I — pamiętaj żem dużo widział — ulegnij, tuanie, ulegnij... Bo inaczej...
Wycedził z wahaniem ostatnie słowa i urwał. Willems zaśmiał się krótko, ponuro; zapytał, nie odwracając głowy i wyciągając wciąż nad ogniskiem to jedną rękę, to drugą:
— Bo inaczej — co?
— Ona może znów odejść. Któż to wie? — zakończył Babalaczi łagodnym, przymilnym tonem.
Tym razem Willems odwrócił się gwałtownie. Babalaczi odstąpił w tył.
— Jeśli odejdzie, będziesz miał za swoje — rzekł Willems groźnie. — To będzie twoja sprawka, i...
Babalaczi odezwał się ze spokojną wzgardą, stojąc poza kręgiem światła:
Hai ya! Już to słyszałem. Jeśli odejdzie, wówczas ja umrę. Tak. Czy myślisz że moja śmierć odda ci ją, tuanie? Jeśli to będzie moja sprawka, wykonam ją dobrze, o biały człowieku! i — kto wie — może będziesz musiał żyć bez niej.
Willems chwycił ustami powietrze i cofnął się raptem jak ufny podróżnik, który myślał że ścieżka jest bezpieczna i nagle w sam czas ujrzał przed sobą bezdenną rozpadlinę. Babalaczi wszedł znowu w krąg światła; zbliżył się bokiem do Willemsa z głową zadartą i nieco przechyloną, aby jego jedyne oko mogło spojrzeć prosto w twarz rosłego białego męża.
— Grozisz mi — rzekł Willems niewyraźnie.
— Ja, tuanie! — wykrzyknął Babalaczi z nieznacznym odcieniem ironji w głosie udającym zdziwienie. — Ja? Nie! ja mówiłem tylko o życiu. Tylko o życiu. O życiu długiem dla samotnego człowieka!
Stali przedzieleni ogniskiem i obaj milczeli, zdając sobie sprawę, każdy na swój sposób, z wagi upływających chwil. Fatalizm Babalacziego był dlań nieznaczną tylko ulgą w tem napięciu, bo żaden fatalizm nie może zabić myśli o przyszłości, ani żądzy powodzenia, ani bolesnego oczekiwania na nieodwołalne wyroki niebios. Fatalizm zrodził się ze strachu przed przegraną, gdyż wierzymy wszyscy że człowiek trzyma szczęście w swem ręku, i podejrzewamy że nasze ręce są słabe. Babalaczi patrzył na Willemsa i winszował sobie zręczności w powodowaniu tym białym. Oto miał pilota dla Abdulli, a zarazem ofiarę dla przebłagania gniewu Lingarda w razie gdyby się rzecz nie udała. Postara się pilnie aby we wszystkiem wysunąć na pierwszy plan Willemsa. W każdym razie niech biali załatwią to między sobą. To głupcy. Nienawidził ich — tych głupców obdarzonych potęgą — i wiedział że niezawodny tryumf będzie nagrodą sprawiedliwej jego mądrości.
Willems badał ponuro głębię swego poniżenia. On — człowiek biały, podziwiany przez białych ludzi, był w ręku tych dzikusów i miał się stać ich narzędziem. Czuł dla nich wszystkich nienawiść swej rasy, swej moralności, swej inteligencji. Patrzył na siebie z przerażeniem i litością. Aissa trzymała go w ręku. Słyszał o takich historjach. Słyszał o kobietach, które... Nigdy nie chciał wierzyć tym rzeczom... A jednak były prawdziwe. Tylko że jego własna niewola wydała mu się bardziej zupełna, straszliwa i ostateczna — bez jakiejkolwiek nadziei ratunku. Dziwił się że Opatrzność jest taka zła, ta Opatrzność, która uczyniła go tem czem był; która — co gorzej — pozwalała żyć takiej kreaturze jak Almayer. Willems spełnił swój obowiązek, udając się do niego. Wszyscy ludzie są głupi. Dlaczego Almayer go nie zrozumiał? Willems podsunął mu przecież sposób wybrnięcia z sytuacji. A ten dureń nie pomiarkował się. Jakież to ciężkie dla niego, dla Willemsa. Chciał zabrać Aissę z pomiędzy jej bliskich. Dlatego zdobył się na pójście do Almayera. Spojrzał w siebie badawczo. Pomyślał z lękiem, że naprawdę żyć bez niej jakoś nie może. To było straszne i rozkoszne. Wspomniał pierwsze dni ich znajomości. Jej wygląd, jej twarz, uśmiech, oczy, słowa. Dzika kobieta! Ale spostrzegł że nie potrafi myśleć o niczem innem tylko o trzech dniach ich rozstania i o kilku ostatnich godzinach, odkąd są znów razem. Więc dobrze. Ponieważ nie może jej zabrać, pójdzie za nią... Przez chwilę doznał złej przyjemności na myśl, że tego co zrobił cofnąć nie można. Wydał się w ich ręce. Ogarnęła go duma. Gotów był zrobić wszystko, stawić czoło wszystkiemu. Nie dbał o nic, o nikogo. Uważał się za nieustraszonego, ale w gruncie rzeczy był tylko pijany — pijany trucizną rozkosznych wspomnień.
Wyciągnął ręce nad ogniem, rozejrzał się i zawołał:
— Aisso!
Musiała być tuż, bo pojawiła się zaraz w świetle ogniska. Była owinięta pofałdowaną gęsto zasłoną, która zakrywała jej czoło; koniec zasłony, przerzucony z ramienia na ramię, zasłaniał dolną część twarzy. Tylko oczy były widoczne — ciemne i połyskujące jak gwiaździsta noc.
Patrząc na tę dziwną, zakwefioną postać, Willems uczuł zdumienie, gniew, bezsilność. Zaufany ongi urzędnik bogatego Hudiga trzymał się uporczywie pewnych wyobrażeń o przyzwoitości. Szukał w nich ucieczki od posępnych mangrowij, od mroku lasów i pogańskich dusz dzikich, którzy byli jego panami. Aissa wyglądała jak sztuka taniego perkalu! To go rozjątrzyło. Przybrała się tak, ponieważ człowiek z jej rasy był blisko! Willems zakazał jej tego, a ona nie posłuchała. Czy jego pojęcia zmienią się kiedy do tego stopnia, aby mógł się zgodzić z jej wyobrażeniem o tem co wypada, co jest właściwe i przyzwoite? Miał uczucie że z czasem tak będzie, niestety. Wydało mu się to okropne. Ona się nigdy nie zmieni! Ten objaw jej pojęć o przyzwoitości był nową oznaką beznadziejnego między nimi rozdźwięku — był dla Willemsa jakby jeszcze jednym krokiem wdół. Aissa zanadto od niego się różni. On jest taki cywilizowany! Uderzyło go nagle że nie mają nic wspólnego — żadnej myśli, żadnego uczucia; nie mógł jej wyjaśnić najprostszych przyczyn jakiegokolwiek swego postępku... i nie mógł bez niej żyć.
Odważny człowiek stojący naprzeciw Babalacziego odetchnął nagle westchnieniem podobnem do jęku. Ten drobny szczegół, to przywdzianie przez Aissę zasłony wbrew jego życzeniu, podziałało na Willemsa jak wykrycie jakiejś wielkiej klęski. Wzmocniło jego pogardę dla siebie jako dla niewolnika namiętności, którą zawsze wyśmiewał, jako dla człowieka niezdolnego do przeprowadzenia swej woli. Ta jego wola, wszystkie jego uczucia, cała jego osobowość — wszystko rzekłbyś zatracało się w ohydnem pożądaniu tej kobiety, w bezcennej obietnicy jej ciała. Willems oczywiście nie był w stanie dostrzec jasno przyczyn swego nieszczęścia; ale niema ludzi tak tępych aby nie znali bólu — tak prostych aby nie czuli starcia walczących z sobą porywów, aby od tego nie cierpieli. Człowiek tępy, zarówno jak i najmędrszy, musi czuć sprzeczność swych impulsów i cierpieć z tego powodu, ale dla ludzi nieoświeconych ból walki i przegranej wydaje się dziwny, tajemniczy, nieusprawiedliwiony i możliwy do uniknięcia.
Willems stał, śledząc Aissę, śledząc siebie. Trząsł się z wściekłości od stóp do głów, jakby go spoliczkowano. Nagle roześmiał się, ale jego śmiech zabrzmiał niby zmącone echo jakiejś odległej, nieszczerej wesołości.
Z drugiej strony ognia Babalaczi rzekł śpiesznie:
— Oto tuan Abdulla.


ROZDZIAŁ PIĄTY

Natychmiast po wyjściu z szałasu Abdulla dostrzegł Willemsa. Spodziewał się naturalnie że zobaczy białego człowieka, ale nie tego, który był mu tak dobrze znany. Każdy, kto handlował na wyspach i miał stosunki z Hudigiem, znał Willemsa. Przez ostatnie dwa lata swego pobytu w Makassarze zaufany urzędnik Hudiga prowadził cały handel miejscowy spółki pod nadzorem — bardzo pobieżnym — wyłącznie samego szefa. Stąd każdy znał Willemsa, między innymi i Abdulla — lecz Arab nie wiedział nic o jego niełasce. Trzymano istotnie całą rzecz w tajemnicy — i to tak ścisłej, iż wielu ludzi w Makassarze spodziewało się powrotu Willemsa, przypuszczając że wyjechał w jakiejś poufnej misji. Zaskoczony Abdulla zawahał się na progu. Przygotował się na spotkanie z jakimś marynarzem, dawnym oficerem Lingarda, prostakiem z którym może trudno będzie się porozumieć — ale nie z równym sobie. Tymczasem zobaczył kogoś, kto uchodził za bardzo zdolnego do interesów, o czem Abdulla dobrze wiedział. Jakim sposobem znalazł się tu i dlaczego? Abdulla opanował zdziwienie i ruszył z godnością w stronę ogniska, utkwiwszy spokojnie oczy w Willemsie. Zatrzymał się o dwa kroki od niego i podniósł prawą rękę, witając go z powagą. Willems skinął zlekka głową i rzekł po chwili, udając swobodę i obojętność:
— Znamy się, tuanie Abdullo.
— Handlowaliśmy z sobą — odpowiedział uroczyście Abdulla — ale to było daleko stąd.
— Tutaj możemy także handlować — rzekł Willems.
— Miejsce nie ma żadnego znaczenia. Tylko otwarty umysł i szczere serce potrzebne są do interesów.
— To wielka prawda. Moje serce jest równie otwarte jak mój umysł. Powiem ci, dlaczego tu się znalazłem.
— I poco? Opuszczając dom, człowiek uczy się życia. Podróżujesz. Podróż to zwycięstwo. Wrócisz, wzbogaciwszy się w mądrość.
— Nie wrócę nigdy — przerwał Willems. — Skończyłem ze swymi rodakami. Jestem człowiekiem pozbawionym braci. Krzywda jest dla wierności zagładą.
Abdulla podniósł brwi, wyrażając tem zdziwienie. Jednocześnie zaś uczynił nieokreślony ruch ręką, który można było wziąć za potakujące i pojednawcze: „otóż to właśnie!“
Aż do tej chwili Arab nie zwracał najmniejszej uwagi na stojącą przy ognisku Aissę, która przemówiła teraz wśród ciszy zapadłej po oświadczeniu Willemsa. Głosem stłumionym przez zasłonę wyrzekła do Abdulli kilka słów powitania, nazywając go krewnym. Abdulla rzucił na nią spojrzenie trwające nie dłużej sekundy, poczem jako człowiek doskonale wychowany utkwił wzrok w ziemi. Aissa wyciągnęła do niego rękę okrytą końcem zasłony, Abdulla zaś ujął ją, uścisnął dwukrotnie i puścił, zwracając się do Willemsa. Spojrzała badawczo na obu mężczyzn a potem cofnęła się i jakby wsiąkła w noc.
— Wiem po co tu przybyłeś, tuanie Abdullo — rzekł Willems — powiedział mi to tamten człowiek. — Skinął głową w stronę Babalacziego i mówił dalej powoli: — To będzie rzecz trudna.
— Allah czyni wszystko łatwem — wtrącił pobożnie Babalaczi, stojący opodal.
Obaj mężczyźni odwrócili się szybko; patrzyli w zadumie na Babalacziego, jakby się namyślali głęboko nad prawdą tego twierdzenia. Pod ich przeciągłym wzrokiem Babalaczi doświadczył niezwykłego mu uczucia nieśmiałości i nie odważył się podejść bliżej. Wreszcie Willems posunął się naprzód, Abdulla ruszył za nim natychmiast i poszli obaj dziedzińcem; głosy ich ucichły w ciemnościach. Wkrótce Babalaczi usłyszał że wracają; rozmowa ich stała się wyraźniejsza z chwilą gdy wyłonili się z mroku. U ogniska zawrócili i Babalaczi pochwycił parę słów. Willems mówił:
— Byłem z nim długi czas na morzu za moich młodych lat. Skorzystałem teraz ze swej wiedzy, aby zauważyć którędy wchodzi na rzekę.
Abdulla potakiwał z pewną rezerwą.
— W różnorodności wiedzy jest bezpieczeństwo — powiedział i oddalili się poza obręb słuchu.
Babalaczi pobiegł do drzewa; zajął stanowisko w gęstym mroku pod konarami, oparłszy się o pień. Znajdował się tam mniej więcej w połowie drogi między ogniskiem a drugim kresem przechadzki obu mężczyzn. Przeszli tuż koło niego: Abdulla smukły, bardzo prosty, z głową wzniesioną i opuszczonemi rękami, obracał machinalnie paciorki różańca; Willems rosły, szeroki w barach, wydawał się większy i silniejszy niż zwykle przez kontrast ze szczupłą białą postacią, obok której szedł niedbale, stawiając jeden krok na dwa tamtego; wielkie jego ramiona były w ciągłym ruchu; gestykulował zapalczywie, pochylając się aby zajrzeć w twarz Abdulli.
Przeszli kilka razy tam i z powrotem blisko Babalacziego, a za każdym razem gdy się znaleźli między nim a ogniem, widział ich dość wyraźnie. Czasem przystawali raptownie; Willems coś mówił z naciskiem, Abdulla przysłuchiwał się z naprężoną uwagą, a gdy tamten skończył, pochylał zlekka głowę, jakby się zgadzał na prośbę albo przytakiwał jakiemuś oświadczeniu. Niekiedy Babalaczi chwytał tu i ówdzie słowo, fragment zdania, głośny okrzyk. Znaglony ciekawością, podpełzł na sam skraj czarnego cienia pod drzewem. Zbliżali się właśnie, i Babalaczi usłyszał jak Willems mówił:
— Wypłacisz tę sumę, z chwilą kiedy się znajdę na statku. Żądam tego stanowczo.
Nie mógł dosłyszeć odpowiedzi Abdulli. Kiedy go znów mijali, Willems mówił:
— Moje życie jest tak czy owak w twem ręku. Łódź, która mię przywiezie na pokład, zabierze pieniądze do domu Omara. Musisz je przygotować w zapieczętowanym worku.
Znaleźli się znów poza obrębem słuchu, ale zamiast wrócić, zatrzymali się naprzeciw siebie obok ogniska. Willems gestykulował; potrząsnął ręką wysoko, nie przestając mówić, potem opuścił ją jednem szarpnięciem i tupnął. Przez krótką chwilę stali obaj nieruchomo. Babalaczi, wytężając wzrok, dojrzał że wargi Abdulli poruszyły się prawie niedostrzegalnie. Nagle Willems chwycił bierną rękę Araba i potrząsnął nią. Babalaczi odetchnął z głęboką ulgą. Narada była skończona. Doszli widać do porozumienia.
Ośmielił się teraz zbliżyć do obu mężczyzn, którzy zobaczyli go i czekali w milczeniu. Willems już się znów opanował; wyglądał chmurnie i obojętnie. Abdulla odszedł od niego parę kroków; Babalaczi spojrzał nań badawczo.
— Odjeżdżam — rzekł Abdulla — i będę czekał na ciebie, tuanie Willems, przy ujściu rzeki, aż do drugiego zachodu. Wiem że masz tylko jedno słowo.
— Tylko jedno słowo — powtórzył Willems.
Biały został sam przy ognisku, Abdulla zaś i Babalaczi skierowali się razem ku dziedzińcowi Lakamby. Dwaj Arabowie towarzyszący Abdulli wyprzedzili ich i przeszli odrazu przez furtkę w światło i gwar wielkiego dziedzińca, natomiast Babalaczi i Abdulla zatrzymali się jeszcze. Abdulla powiedział:
— Wszystko dobrze. Mówiliśmy o wielu rzeczach. On się zgadza.
— Kiedy? — zapytał skwapliwie Babalaczi.
— Na drugi dzień po jutrzejszym. Obiecałem wszystko. Mam zamiar wiele dotrzymać.
— Dłoń twoja zawsze jest szczodrobliwa, o najhojniejszy z pośród wyznawców! Nie zapomnisz o swoim słudze, który cię tu wezwał. Czyż nie mówiłem prawdy? Ta kobieta zmieniła jego serce w kawał pieczonego mięsa.
Abdulla uczynił poziomy gest ręką, jakby odsuwał od siebie te słowa i rzekł zwolna bardzo znacząco:
— On musi być zupełnie bezpieczny, rozumiesz? Zupełnie bezpieczny — jak między swoimi — dopóki...
— Dopóki? — szepnął Babalaczi.
— Dopóki nie powiem — rzekł Abdulla. — A teraz co do Omara. — Zawahał się chwilę, poczem ciągnął bardzo cicho: — On jest bardzo stary.
Hai ya! Stary i chory — mruknął Babalaczii z nagłą melancholją.
— Chciał abym zabił tego białego. Prosił aby zaraz go zabić — rzekł pogardliwie Abdulla, ruszając znów w stronę furtki.
— Niecierpliwy jest, jak ci co czują śmierć blisko siebie — usprawiedliwiał starca Babalaczi.
— Omar będzie mieszkał u mnie — ciągnął Abdulla — póki... Ale mniejsza z tem. Pamiętaj! Biały człowiek musi być bezpieczny.
— Żyje w twym cieniu — odrzekł uroczyście Babalaczi. — To mi wystarcza! — Dotknął czoła i cofnął się aby puścić przodem Abdullę.
I znów są na wielkim dziedzińcu, skąd na ich widok znika beztroska a wszystkie twarze stają się czujne i pełne zainteresowania. Lakamba zbliża się do gościa, ale wzrok jego spoczywa na Babalaczim, który uspokaja go porozumiewawczem skinieniem głowy. Lakamba zdobywa się na nieporadny uśmiech; patrzy zpodełba z wrodzoną, niezatartą posępnością na człowieka, którego chce uczcić, i zapytuje czyby nie zechciał przyjąć posiłku, zasiadłszy na przygotowanej ławie. Albo może wolałby się oddać wypoczynkowi? Ten dom należy do niego, i wszystko co w domu jest, i ta liczna gromada ludzi co stoją w oddali, przypatrując się rozmowie. Said Abdulla przyciska do piersi rękę gospodarza i oświadcza poufnym szeptem, że obyczaje jego są ascetyczne a usposobienie skłonne do melancholji. Nie potrzebuje ani wypoczynku, ani pożywienia, ani tych wielu ludzi, którzy do niego należą. Saidowi Abdulli pilno odjechać. Lakamba — chmurny i niezdecydowany jak zwykle — pełen jest smutku i uprzejmości. Tuan Abdulla musi dostać świeżych wioślarzy i to wielu, aby nużąca podróż w ciemnościach krócej trwała. Hai! ya! Hej tam! Łodzie!
Hałaśliwa, bezładna ruchliwość ogarnia niewyraźne postacie u rzeki. Słychać krzyki, żarty, rozkazy, wymyślania. Rozbłyskują pochodnie dające znacznie mniej światła niż dymu, a w czerwonem ich świetle zjawia się Babalaczi i oznajmia że łodzie gotowe.
Wśród ponurego blasku sunie Said Abdulla w długiej białej szacie, jak majestatyczna zjawa w asyście dwóch pośledniejszych cieni; zatrzymuje się chwilę u przystani aby się pożegnać ze swym gospodarzem i sprzymierzeńcem, którego kocha. Said Abdulla mówi to wyraźnie przed wejściem do łodzi, gdzie zasiada w samym środku pod małym baldachimem z niebieskiego perkalu, rozpiętym na czterech tykach. Przed Saidem Abdullą i za nim ludzie przykucnięci u burt trzymają podniesione wiosła, czekając na rozkaz aby je razem zanurzyć. Gotowe? Jeszcze nie. Stać! Said Abdulla raz jeszcze zabiera głos, a Lakamba i Babalaczi podeszli na sam brzeg aby słyszeć co mówi. Jego słowa są pokrzepiające. Nim słońce zajdzie po raz drugi, spotkają się znów i okręt Abdulli będzie płynął po wodach tej rzeki — nareszcie!
Lakamba i Babalaczi nie wątpią że się tak stanie — jeśli Allah pozwoli. Obaj są w ręku Miłosiernego. To jest pewne. A także i Said Abdulla, wielki kupiec, nie znający słowa niepowodzenie; i biały człowiek, najzręczniejszy handlowiec na wyspach, który leży teraz przy ognisku Omara z głową na kolanach Aissy, podczas gdy Said Abdulla sunie szybko błotnistą rzeką w łodzi pędzonej prądem i wiosłami, wśród ciemnych ścian śpiącego lasu; sunie ku jasnemu, otwartemu morzu, gdzie Władca Wysp (pochodzący z Greenock, lecz wycofany z obiegu, sprzedany i zarejestrowany jako statek z Penangu) czeka na swego właściciela i kołysze się dziwacznie na kotwicy wśród prądów kapryśnego przypływu, blisko kruszących się czerwonych skał Tandżong Mirrah.
Lakamba, Sahamin i Bahassoen wpatrywali się pewien czas, milcząc, w wilgotny mrok, który połknął wielką łódź niosącą Abdullę i jego niezłomne szczęście. Potem obaj goście nawiązali rozmowę, dając wyraz swym radosnym przewidywaniom. Czcigodny Sahamin obmyślał z rozkoszą plan działań wybiegających w dość daleką przyszłość, jak przystało człowiekowi w wieku tak poważnym. Zamierzał kupić kilka prao, urządzać wyprawy w górę rzeki, rozszerzyć swój handel i wzbogacić się szybko z pomocą kapitałów Lakamby. Bardzo szybko. Tymczasem byłoby wskazane pójść jutro do Almayera, korzystając z ostatniego dnia pomyślności tego znienawidzonego męża, i wydostać odeń trochę towarów na kredyt. Sahamin uważał że to się da zrobić przy pomocy zręcznych pochlebstw. W gruncie rzeczy ten syn szatana jest durniem; trzeba do niego się udać, ponieważ bliski przewrót wymaże wszystkie długi.
Sahamin wybuchnął starczym chichotem i podzielił się tą myślą ze swymi towarzyszami, gdy zwolna szli razem od rzeki ku rezydencji. Lakamba o byczym karku słuchał, wydąwszy wargi, bez śladu uśmiechu, bez najlżejszego błysku w tępych, nabiegłych krwią oczach i powłóczył nogami, sunąc zwolna przez dziedziniec między swymi dwoma gośćmi. Lecz nagle Bahassoen przerwał gadaninę starca z szlachetnym zapałem młodości... Handel jest rzeczą bardzo cenną. Ale zmiana, która ma ich uszczęśliwić, jeszcze się nie dokonała. Białego człowieka powinno się wyzuć z wszystkiego, i to bez ceremonji!... Bahassoen gorączkował się, podnosił głos, i trzymając rękę na głowni miecza, rozprawiał bez ładu i składu o słynnej odwadze swych przodków, oraz o zaszczytnych zajęciach polegających na podrzynaniu gardeł i podpalaniu.
Babalaczi pozostał w tyle, sam na sam z wielkością swoich pomysłów. Bystry mąż stanu rzucił pogardliwe spojrzenie szlachetnemu swemu protektorowi i jego przyjaciołom, poczem zatrzymał się, medytując o przyszłości, która wydawała się innym tak pewna. Inaczej było z Babalaczim; za swoją mądrość płacił mętnem poczuciem niebezpieczeństwa, które odpędzało sen od znużonego ciała. Gdy wreszcie zdecydował się wybrzeże opuścić, wybrał samotną dróżkę wzdłuż płotów, unikając środkowego dziedzińca, gdzie drobne ogniska świeciły i mrugały jak gwiazdy pogodnego nieba przeglądające się w posępnym mroku. Minął cichaczem furtkę prowadzącą do zagrody Omara i skradał się cierpliwie wzdłuż lekkiej bambusowej palisady, aż wreszcie zatrzymał się w rogu, który tworzyła palisada w połączeniu z ciężkim ostrokołem biegnącym naokoło gruntu Lakamby. Stojąc tam, mógł widzieć z nad płotu szałas Omara i ognisko przed drzwiami. Mógł także dojrzeć cienie dwojga ludzkich stworzeń siedzących między nim a czerwonym blaskiem. Mężczyznę i kobietę. Widok ten rzekłbyś natchnął stroskanego mędrca pustą chętką do śpiewu. Nie był to właściwie śpiew, raczej coś w rodzaju rapsodu bez krzty rytmu, rapsodu wypowiedzianego szybko lecz wyraźnie głosem skrzekliwym i niepewnym; a jeśli Babalaczi uważał to za pieśń, miała ona cel określony i może dlatego zbywało jej na artyzmie. Była to nieporadna improwizacja na ponury temat. Opiewała rozbicie okrętu, i męki pragnienia, i bratobójstwo wynikłe na tle sprzeczki o naczynie z wodą. Wstrętna opowieść, która zapewne miała jakiś cel, ale nie można było z niej wysnuć żadnego morału. Jednak podobała się widać Babalacziemu, bo powtórzył ją drugi raz, i to głośniej, wzniecając niepokój między ptakami gnieżdżącemi się wśród konarów wielkiego drzewa na dziedzińcu Omara. W gęstem listowiu nad głową śpiewającego rozległ się bezładny trzepot skrzydeł, senne uwagi w ptasim języku, głośny szelest liści. Postacie u ognia poruszyły się; cień kobiety zmienił postawę a pieśń Babalacziego urwała się nagle w napadzie cichego, uporczywego kaszlu. Po tej przerwie Babalaczi nie podjął już swego rapsodu, lecz oddalił się cichaczem aby znaleźć jeśli nie sen to przynajmniej wypoczynek.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Z chwilą gdy Abdulla opuścił wraz z towarzyszami zagrodę Omara, Aissa podeszła do Willemsa i stanęła u jego boku. Nie zwracał uwagi na oczekiwanie malujące się w jej postaci, a gdy wreszcie dotknęła go łagodnie, rzucił się na nią z wściekłością, zdarł z jej twarzy zasłonę i podeptał jak śmiertelnego wroga. Aissa spojrzała na niego z nikłym uśmiechem, cierpliwym i pełnym ciekawości, zdumiona i zainteresowana jak ignorant śledzący ruch skomplikowanej maszynerji. Wyładowawszy swą wściekłość, Willems wpatrzył się znów w ognisko, surowy i nieugięty, lecz kiedy Aissa dotknęła mu palcami karku, twarde linje koło jego ust znikły natychmiast, oczy zaczęły błądzić niespokojnie a wargi zadrżały. Zwrócił się ku niej z nieodpartą szybkością cząsteczki żelaza — która, chwilę przedtem spokojna, skacze ku potężnemu magnesowi — porwał Aissę w ramiona i przycisnął gwałtownie do piersi. Puścił ją równie szybko; potknęła się, odstąpiła wstecz, dysząc przez rozchylone wargi i rzekła z żartobliwym wyrzutem:
— O szalony człowieku! A coby się stało, gdybyś mnie zdusił w silnych ramionach?
— Chcesz żyć... i znów chcesz uciec ode mnie — rzekł łagodnie. — Powiedz mi — czy to prawda?
Podeszła do niego drobniutkiemi krokami z głową nieco przechyloną, z rękoma na biodrach, kołysząc się lekko; to zbliżanie się było większą udręką niż ucieczka. Patrzył na nią spragniony — oczarowany. Odezwała się żartobliwie:
— Cóż mam powiedzieć człowiekowi, który porzucił mię na trzy dni? Trzy! — powtórzyła, podnosząc figlarnie trzy palce do oczu Willemsa. Chciał pochwycić jej rękę, lecz miała się na baczności i cofnęła ją za plecy.
— Nie! — rzekła. — Schwytać mnie nie można. Ale przyjdę. Przyjdę sama, bo tak chcę. Nie ruszaj się. Nie dotykaj mnie potężnemi rękami, o dziecko!
Mówiąc to, uczyniła ku niemu krok, potem drugi. Willems stał jak wryty. Przywarła do niego, podnosząc się na czubki palców aby zatopić w nim wzrok, a oczy jej jakby się rozszerzyły, połyskliwe i czułe, wymowne i obiecujące. Tem spojrzeniem wyssała duszę z Willemsa przez nieruchome jego źrenice; ostatnia iskra rozsądku znikła mu z twarzy, zastąpił ją wyraz fizycznej rozkoszy, szał zmysłów, który zawładnął sztywnem ciałem, wygnał żale, wątpliwości, wahania i obwieścił swe straszne dzieło, nadając twarzy przerażający wyraz idjotycznej błogości. Willems nie poruszał się wcale i ledwie oddychał; stał jak wryty, chłonąc każdym nerwem rozkosz bliskiego kontaktu.
— Bliżej! Bliżej! — szeptał.
Podniosła zwolna ramiona, objęła go za szyję i splotła mu ręce na karku, odsuwając się o całą długość ramion. Głowa jej odchyliła się, powieki zlekka opadły, a włosy zwisły prostopadle ku ziemi hebanowym gąszczem muskanym czerwonemi błyskami ognia. Willems stał nieugięty pod jej ciężarem, masywny i nieruchomy jak wielkie drzewa sąsiednich lasów; oczy jego spoglądały na zarys jej podbródka, kontur szyi, na wzdymające się linje piersi, pożądliwym i skupionym wzrokiem zgłodniałego człowieka patrzącego na pożywienie. Podciągnęła się ku niemu na ramionach i powoli, łagodnie, potarła głowę o jego policzek. Westchnął. Obejmując go wciąż za szyję, spojrzała w górę na spokojne gwiazdy i rzekła:
— Pół nocy już minęło. Skończymy ją u tego ogniska. U tego ogniska powtórzysz mi wszystko: swoje słowa i słowa Abdulli; będę ciebie słuchała i zapomnę o tamtych trzech dniach — bo jestem dobra. Powiedz, czy jestem dobra?
— Tak — odrzekł sennie.
Aissa pobiegła do dużego domu; gdy wróciła, niosąc na głowie zwój cienkich mat, Willems podsycił już ogień i pomógł jej w urządzaniu legowiska przy ogniu od strony najbliższej szałasu. Osunęła się na maty ruchem szybkim lecz wdzięcznym i opanowanym, a on rzucił się na ziemię jak długi z pośpiechem i niecierpliwością, jakby chciał kogoś uprzedzić. Położyła jego głowę na swych kolanach; gdy poczuł dotknięcie jej rąk na twarzy i palce igrające z włosami, doznał wrażenia że objęła go w posiadanie; poczuł spokój, wytchnienie, szczęście, kojącą błogość. Ręce jego podniosły się, splotły się na szyi Aissy i pociągnęły ją ku sobie aby zbliżyć jej twarz do swojej. Szepnął:
— Chciałbym tak umrzeć — zaraz!
Spojrzała na niego wielkiemi, mrocznemi oczami, w których nie zatlił się błysk zrozumienia. Jego słowa były dla niej tak niedostępne że nie zwróciła na nie uwagi, jak na powiew wiatru lub pęd sunącej chmury. Choć była kobietą, nie mogła w swej prostocie zrozumieć pochlebstwa bez granic, zawartego w tym szepcie tchnącym śmiertelną błogością, szepcie szczerym i bezpośrednim, który płynął prosto z serca jak każde zepsucie. Był to głos szału, obłąkanego spokoju, szczęścia co jest haniebne, tchórzliwe i tak rozkoszne, że upodlona dusza nie dopuszcza myśli aby mogło przeminąć; bowiem dla ofiar takiego szczęścia chwila jego kresu jest wznowieniem tortury, która stanowi jego cenę.
Aissa, pochłonięta swem ściśle określonem pragnieniem, zmarszczyła lekko brwi i rzekła:
— A teraz opowiedz mi wszystko. Wszystkie słowa, które padły między tobą a Saidem Abdullą.
Powiedzieć — co? Jakie słowa? Głos Aissy przywrócił Willemsowi świadomość, która znikła pod jej dotknięciem; zdał sobie sprawę że minuty upływają, a każda z nich była jakby wymówką; padały w przeszłość zwolna, niechętnie, nieodwołalnie, znacząc jego kroki na drodze do potępienia. Nie miał jednak żadnej pewności, żadnego pojęcia jak ta bolesna droga może się skończyć. Ogarnęło go niejasne uczucie, niby groźba cierpienia czy nieokreślona przestroga o rychłej chorobie — mętne przewidywanie zła, na które składały się trwoga i rozkosz, rezygnacja i bunt. Willems zawstydził się swoich uczuć. Czego właściwie się lęka? Czyżby to były skrupuły? Skąd ta niechęć do myślenia, do rozmowy o tem co robić zamierza? Skrupuły są dobre dla durniów. Jego oczywisty obowiązek, to zdobyć dla siebie szczęście. Czyż składał kiedy przed Lingardem przysięgę wierności? Nie. A więc — nie pozwoli aby jakikolwiek wzgląd na tego starego idjotę stanął między Willemsem a szczęściem Willemsa. Szczęściem? A może jest na fałszywym tropie? Szczęście, to są pieniądze. Dużo pieniędzy. Przynajmniej myślał tak zawsze, póki nie doświadczył tych nowych uczuć, które...
Pytanie Aissy, powtórzone z niecierpliwością, przerwało jego rozpamiętywania; spojrzał w górę na twarz jaśniejącą nad nim w mętnem świetle ogniska, przeciągnął się lubieżnie, i posłuszny jej życzeniu, jął mówić zwolna cichym szeptem. Z twarzą u jego warg słuchała czujnie bez ruchu, pochłonięta, zaciekawiona. Na wielkim dziedzińcu ustały stopniowo różne hałasy za sprawą snu, który uciszył wszystkie głosy i zamknął wszystkie powieki.
Nagle ktoś zanucił pieśń, kończąc każdy wiersz przeciągłym nosowym dźwiękiem. Willems drgnął. Aissa położyła szybko rękę na jego wargach i wyprostowała się. Usłyszeli słaby kaszel, szelest liści, a potem głucha cisza objęła świat w posiadanie; cisza chłodna, ponura, głęboka, bardziej podobna do śmierci niż do spokoju, trudniejsza do zniesienia od najgwałtowniejszego hałasu. Z chwilą gdy Aissa cofnęła rękę, Willems zaczął zaraz mówić, tak nieznośna była dlań ta cisza bezwzględna i doskonała, w której myśli jego rzekłbyś rozlegały się jak głośne krzyki.
— Kto tam tak hałasował? — spytał.
— Nie wiem. Poszedł już — odrzekła prędko. — Powiedz, ty nie wrócisz do swoich; nie wrócisz beze mnie? I ze mną także nie wrócisz. Czy mi to obiecujesz?
— Już obiecałem. Ja nie mam rodziny. Czy nie mówiłem ci że jesteś dla mnie wszystkiem?
— Tak, mówiłeś — odpowiedziała powoli — ale chcę abyś to powtarzał każdego dnia i każdej nocy, za każdym razem gdy cię zapytam; i abyś nie gniewał się o to że pytam. Boję się białych kobiet, które są bezwstydne i mają okrutne oczy. — Przez chwilę wpatrywała się w niego badawczo i rzekła: — Czy one są piękne? One muszą być piękne.
— Nie wiem — odszepnął w zamyśleniu. — A jeśli wiedziałem kiedykolwiek, zapomniałem, patrząc na ciebie.
— Zapomniałeś! A przez trzy dni i trzy noce zapomniałeś i o mnie! Dlaczego? Dlaczegoś się na mnie rozzłościł, kiedy wspomniałam pierwszy raz o tuanie Abdulli, wówczas gdyśmy mieszkali nad strumieniem? Wtedy jeszcze o kimś pamiętałeś. O kimś — w tamtym kraju, skądeś przyjechał. Twój język jest fałszywy. Jesteś zaiste biały, a twoje serce pełne oszustwa. Wiem o tem. Ale nie potrafię ci nie wierzyć, kiedy mówisz o swej miłości do mnie. Tylko się boję!
Gwałtowność jej pochlebiała mu, a jednocześnie była mu przykra.
— Jestem teraz przy tobie — powiedział. — Wróciłem. I to ty przecież mnie porzuciłaś.
— Gdy pomożesz Abdulli przeciwko Radży Lautowi, który jest wśród białych najpierwszy, wtedy już bać się nie będę — szepnęła.
— Musisz mi wierzyć, kiedy mówię że nie istniała dla mnie nigdy żadna inna kobieta; że nie mam czego żałować, że wspominam tylko swych wrogów.
— Skądeś tu przybył? — rzekła namiętnym szeptem pod wpływem nagłego porywu. — Co to za kraj, tam za wielkiem morzem, ten kraj z któregoś przyjechał? To kraina kłamstwa i zła, skąd przychodzi do nas tylko nieszczęście — do nas, którzy nie jesteśmy biali. Czyż z początku nie chciałeś mnie tam zabrać? Właśnie dlatego odeszłam.
— Nigdy już chcieć tego nie będę.
— I żadna kobieta tam na ciebie nie czeka?
— Żadna! — odrzekł Willems stanowczo.
Pochyliła się nad nim. Wargi jej błądziły nad twarzą Willemsa, długie włosy muskały mu policzki.
— Nauczyłeś mnie miłości swego plemienia, która jest z djabła — szepnęła, i pochylając się jeszcze bardziej, spytała cicho: — Czy to tak?
— Tak, o tak! — odrzekł jeszcze ciszej głosem zlekka drżącym od pragnienia, a ona przycisnęła nagle usta do jego warg. Zamknął oczy w ekstazie rozkoszy.
Zapadło długie milczenie. Gładziła jego głowę, dotykając mu lekko włosów; leżał sennie pogrążony w szczęśliwości, która byłaby bez skazy, gdyby nie prześladująca go niewyraźna wizja dobrze mu znanej postaci — człowieka co od niego odchodził i malał w długiej alei fantastycznych drzew; każdy liść był okiem patrzącem za tym człowiekiem, który odchodził i wciąż się zmniejszał, ale nie ginął z oczu mimo nieustannego posuwania się naprzód. Willems zapragnął aby ta postać znikła, niecierpliwił się i gorączkował, śledząc ją bacznie z przykrym wysiłkiem. Było w niej coś znajomego. Jakto! przecież to on sam! Drgnął i otworzył oczy, dygocąc, wstrząśnięty prędkim powrotem z oddali, wzruszony tem że się znalazł u ogniska z szybkością błyskawicy. Był to nawpół sen, nawpół jawa; zdrzemnął się na parę sekund w ramionach Aissy. To początek snu — nic więcej. Ale upłynął pewien czas, zanim odzyskał przytomność po wstrząsie jakiego doznał, widząc siebie odchodzącego z całą świadomością tak nieopatrznie, tak bezpowrotnie — dokąd? Gdyby się wczas nie obudził, nie byłby mógł stamtąd wrócić — z tego jakiegoś miejsca, dokąd szedł. Oburzył się. To było jak ucieczka, jak ucieczka więźnia, który łamie dane słowo — ta postać oddalająca się ukradkiem podczas jego snu. Dotknęły go do żywego te bezsensowne uczucia i przejęły zdziwieniem.
Aissa poczuła że zadrżał i przycisnęła jego głowę do piersi, szepcząc coś czule. Ogarnął go znów wielki spokój, który był równie głęboki jak cisza dokoła. Szepnął:
— Zmęczona jesteś, Aisso.
Odpowiedziała głosem tak cichym, że było to jakby westchnienie przemieniające się w nikłe słowa:
— Będę strzegła twego snu, o dziecko!
Leżał bardzo spokojnie i przysłuchiwał się biciu jej serca. Ten odgłos lekki, szybki, ciągły, spokojny — rytm jej życia, który wyczuwał policzkiem — dawał mu wyraźne poczucie bezpiecznego nad nią władztwa, umacniał jego wiarę w posiadanie tej ludzkiej istoty, był niby rękojmią nieokreślonego szczęścia na przyszłość. Znikły żale, wątpliwości, wahania. A czy kiedykolwiek istniały? Wszystko wydawało się dalekie, zamierzchłe, nierzeczywiste i blade, jak blaknące wspomnienie gorączkowych bredzeń. Udręka, walka, wszystkie cierpienia ubiegłych dni, upokorzenie i gniew Willemsa po jego upadku, wszystko to było ohydną zmorą, majakiem zrodzonym we śnie, skazanym na zapomnienie i zniknięcie bez śladu — a prawdziwe życie, to ten senny bezruch, to jego głowa oparta o serce Aissy bijące tak spokojnie.
Był teraz zupełnie rozbudzony i czuł tę gorączkową czujność znużonego ciała, która następuje po kilku odżywczych sekundach nieodpartego snu; szeroko rozwarte jego oczy patrzyły z roztargnieniem na otwór drzwi w szałasie Omara. Trzcinowe ściany połyskiwały w świetle ogniska, którego dym, wątły i niebieski, płynął ukośnie w kręgach i spiralach wpoprzek tych otwartych drzwi; pusta ich czerń wydawała się nieprzenikniona i zagadkowa, jak kotara zasłaniająca rozległą przestrzeń pełną niespodzianek. Było to tylko przywidzenie, ale Willems tak się niem przejął, że nie zdziwiło go nagłe ukazanie się głowy wyłaniającej się z ciemności; może to wynik jego czczych urojeń, a może początek innego krótkiego snu, innego dziwactwa przemęczonego mózgu. Twarz stara, chuda, żółta, o zamkniętych powiekach, o rozrzuconej, długiej białej brodzie dotykającej ziemi. Twarz bez ciała, obracająca się z boku na bok u skraju świetlnego kręgu, jakby wystawiała kolejno oba policzki na ciepło promieniejące z ogniska. Willems śledził ją z biernem zdumieniem, coraz wyraźniejszą, jakby coraz bliższą, i dostrzegł za nią nieokreślone zarysy ciała pełznącego ku ogniowi cal za calem, cicho, niepostrzeżenie. Zdziwiło Willemsa pojawienie się tej niewidomej głowy, ciągnącej za sobą bez szmeru kalekie ciało o ślepej, nieporuszonej twarzy, to wyraźnej, to zmąconej w grze światła, które przyciągało ją ku sobie wytrwale. Niema twarz z krissem między wargami. To nie sen. Twarz Omara. Ale co to znaczy? Czego on chce?
Willems zapadł zbyt głęboko w szczęśliwą omdlałość chwili aby odpowiedzieć na to pytanie; mignęło mu przez myśl i znikło, pozwalając znów słuchać swobodnie bicia jej serca, tego drogocennego, delikatnego odgłosu, który wypełniał spokojny ogrom nocy. Spojrzawszy w górę, zobaczył nieruchomą głowę Aissy i jej źrenice w płynnym blasku białek, patrzące w niego czule z pomiędzy długich rzęs, których cień spoczywał na łagodnej krągłości policzka; pod pieszczotą tego wzroku znikło niespokojne zdumienie, znikł nieokreślony lęk przed tamtą zjawą, to przypadającą do ziemi, to pełznącą ku ognisku, swemu przewodnikowi — ów lęk i zdumienie utonęły w spokoju wszystkich zmysłów, jak ból tonie w sennej pogodzie, która następuje po zażyciu opjum.
Willems przekręcił głowę nieznacznie i teraz mógł wygodnie patrzeć na zjawę, którą ujrzał przed minutą i o której prawie zapomniał. Podpełzła bliżej bez szmeru jak cień nocnej zmory, wysunąwszy jedną rękę i jedno kolano; oto była tuż, bardzo blisko, nieruchoma i cicha, jakby nasłuchiwała z wyciągniętą szyją i twarzą zwróconą w pełni do ognia. Willems widział wychudłe oblicze, skórę połyskującą na wydatnych kościach, czarne cienie wklęsłych skroni, i zapadłe policzki, i dwie plamy czerni nad oczami, nad temi oczami które były martwe i widzieć nie mogły. Jakiż poryw wypędził w noc ślepego kalekę, czającego się i pełznącego ku ognisku? Willems patrzył nań, urzeczony, lecz twarz, po której przesuwały się światła i cienie, nie zdradzała nic, zamknięta, nieprzenikniona, jak ściana.
Omar ukląkł i przysiadł na piętach; ręce wisiały przed nim bezładnie. Willems patrzył w ponurem odrętwieniu i widział wyraźnie kriss między cienkiemi wargami, jak kresę przecinającą twarz; z jednej strony twarzy wygładzone drzewo rękojeści chwytało czerwone błyski ognia, z drugiej cienka linja ostrza urywała się na matowym, czarnym końcu. Willems poczuł wewnętrzne wstrząśnienie, które nie tknęło jego ciała, biernego w objęciach Aissy, lecz napełniło mu piersi zgiełkiem bezsilnego strachu; zrozumiał nagle że to własna jego śmierć pełznie doń poomacku; że to nienawiść do niego i do miłości Aissy ku niemu znagliła ten bezsilny szczątek człowieka — ongi słynnego, śmiałego korsarza — do porwania się na rozpaczliwy czyn, który miał się stać najwyższem ukojeniem i chwałą nieszczęśliwej starości. Obezwładniony strachem kochanek Aissy patrzył na jej ojca — zjawę pełznącą ostrożnie, ślepą jak los, nieugiętą jak przeznaczenie — a jednocześnie słuchał z chciwością jak bije serce córki, lekko, prędko, spokojnie, wyczuwał jego rytm głową.
Był w mocy okropnego strachu, który zimną dłonią obdziera swoją ofiarę z woli i wszelkiej siły, z wszelkiego pragnienia ucieczki, oporu, ruchu; który unicestwia zarówno nadzieję jak rozpacz i trzyma niby w kleszczach puste, bezwładne ciało pod zbliżającym się ciosem. Nie był to strach przed śmiercią — Willems stawiał już czoło niebezpieczeństwu — nie był to nawet strach przed tą właśnie postacią śmierci. Nie był to strach przed końcem, gdyż Willems czuł że jego koniec jeszcze nie nadszedł. Jakieś poruszenie, skok, okrzyk obroniłyby go przed słabą ręką starego ślepca, przed tą ręką, która sunęła teraz ostrożnie po ziemi, szukając jego ciała w ciemnościach. Był to instynktowny strach wynikający z wejrzenia w nieznane, w pobudki, porywy, pragnienia, o których Willems nie miał pojęcia, lecz które żyły w piersi pogardzanych ludzi, tuż pod jego bokiem, i ukazały mu się na mgnienie, aby skryć się znów za czarną mgłą wątpliwości i złudzeń. To nie śmierć przerażała Willemsa, lecz ohydne, obłędne życie, gdzie nic i nikogo naokoło siebie nie mógł zrozumieć; gdzie nie mógł nikim kierować, nikim władać, nikogo i nic pojąć — nawet siebie samego.
Poczuł że ktoś dotyka jego boku. To dotknięcie, lżejsze niż pieszczota matczynej ręki na policzku śpiącego dziecka, miało dla niego siłę miażdżącego ciosu. Omar podpełzł blisko, a teraz, klęcząc nad nim, trzymał kriss w jednej ręce, podczas gdy druga muskała kurtkę Willemsa, sunąc delikatnie ku jego piersi; lecz ślepa twarz, zwrócona wciąż ku ciepłu ogniska, była spokojna i niewzruszona w pozorze kamiennej obojętności na rzeczy, których nie mogła zobaczyć. Willems odwrócił z wysiłkiem oczy od tej trupiej maski i skierował je ku Aissie. Siedziała bez ruchu, jakby była częścią uśpionej ziemi, lecz nagle ujrzał że oczy jej rozszerzają się w przeszywającem spojrzeniu i poczuł konwulsyjny nacisk jej rąk, przypierających mu ramiona do ciała. Upłynęła sekunda, powolna i gorzka jak dzień żałoby; sekunda pełna bólu i żalu za tą wiarą w nią, w Aissę, za wiarą co uciekła, gdy ufność jego rozpadła się w gruzy. Aissa trzymała go! Więc i ona! Poczuł jak skoczyło jej serce; osunął się głową na jej kolana, zamknął oczy i wszystko ucichło. Nie słyszał nic. Zdawało się że umarła; że serce jej uciekło w noc, opuszczając go bezbronnego i osamotnionego na pustym świecie.
Głowa Willemsa uderzyła ciężko o ziemię w chwili gdy Aissa odepchnęła go, zrywając się nagle. Leżał nawznak jak ogłuszony, nie śmiał się poruszyć i nie widział walki, lecz usłyszał przenikliwy wrzask obłąkanego strachu, potem ciche, gniewne słowa i znowu wrzask zakończony jękiem. Kiedy wreszcie się dźwignął, zobaczył Aissę klęczącą nad ojcem i plecy jej zgięte w wysiłku aby go przyprzeć do ziemi; ujrzał kalekie członki Omara, rękę wzniesioną nad głową Aissy i szybki jej ruch chwytający tę rękę. Willems instynktownie rzucił się naprzód, ale zwróciła ku niemu obłędną twarz i krzyknęła przez ramię.
— Odejdź! Nie zbliżaj się! Nie...
Słowa te zamieniły go w kamień; stanął jak wryty z rękami wiszącemi bezwładnie. Aissa bała się gwałtowności Willemsa, tymczasem on, w pomieszaniu wszystkich pojęć, powziął okropną myśl że sama woli zabić ojca — własnemi rękami. Patrzył jak przez czerwoną mgłę na ostatnią fazę ich walki; majaczyła przed nim dziko i złowrogo, niby przeciwna naturze potworna zbrodnia, która pod osłoną tej straszliwej nocy czyniła go wspólnikiem. Przejął go wstręt i wdzięczność zarazem; Aissa pociągała go nieodparcie, jednocześnie zaś gotów był uciec. Z początku nie mógł się ruszyć — a potem już nie chciał. Pragnął widzieć co się stanie. Patrzył jak Aissa ze strasznym wysiłkiem niosła do szałasu martwe napozór ciało i stał w miejscu po jej zniknięciu; w oczach miał żywy obraz głowy Omara chwiejącej się na ramieniu córki — głowy z opadłą szczęką, bezsilnej, biernej, pozbawionej wyrazu jak głowa trupa.
Po chwili doszedł z szałasu głos Aissy, szorstki, porywczy; w odpowiedzi rozległy się jęki i urywany szept pełen wyczerpania. Mówiła teraz głośniej. Zawołała gwałtownie:
— Nie! Nie! Nigdy!
I znów rozległ się żałosny, błagalny szept, jakby ktoś ostatnim tchem żebrał o najwyższą łaskę. Aissa odrzekła:
— Nigdy! Prędzejbym zatopiła nóż we własnej piersi.
Ukazała się w drzwiach, zadyszana, stała krótką chwilę na progu, a potem weszła w krąg światła. Wślad za nią popłynęły przez ciemność słowa wzywające pomsty niebios na jej głowę tonem coraz wyższym, ostrym, wysilonym, powtarzającym przekleństwo raz po raz — wreszcie wśród namiętnego krzyku głos załamał się, przeszedł w ochrypły pomruk i zamarł w głębokiem, przeciągłem westchnieniu. Aissa stała naprzeciw Willemsa, trzymając jedną rękę za plecami, a drugą nakazując uwagę; słuchała, póki się wszystko w szałasie nie uspokoiło. Potem uczyniła krok naprzód a ręka jej zwolna opadła.
— Nic prócz nieszczęścia — szepnęła do siebie w roztargnieniu. — Nic prócz nieszczęścia dla nas, którzy nie jesteśmy biali.
Gniew i podniecenie znikły z jej twarzy; patrzyła wprost na Willemsa z posępnem napięciem.
Odzyskał nagle zmysły i mowę.
— Aisso! — krzyknął — Aisso! — słowa wydzierały mu się z ust gorączkowo — jakże ja mogę tu żyć? Zaufaj mi. Wierz mi. Odejdźmy stąd. Daleko! Bardzo daleko; ty i ja!
Nie zatrzymał się aby rozważyć czy mógłby uciec, i jak, i dokąd. Uniósł go potok nienawiści, wstrętu, pogardy białego człowieka dla tej krwi, która nie jest jego krwią, dla tej rasy, która nie jest jego rasą, dla brunatnej skóry, dla serc fałszywszych niż morze, czarniejszych niż noc. To uczucie odrazy opanowało jego duszę i narzuciło mu wyraźne przekonanie, że niepodobna mu żyć wśród otoczenia Aissy. Nalegał gwałtownie aby z nim uciekła, bo z całej tej znienawidzonej zgrai potrzebował tej jednej kobiety, ale potrzebował jej zdala od nich, zdala od tej rasy niewolników i rzezimieszków, z której pochodziła. Pragnął jej dla siebie, daleko od wszystkich, wśród bezpiecznej, głuchej samotności. W miarę jak mówił, wzmagał się jego gniew i jego pogarda, nienawiść zmieniła się prawie w trwogę, a pożądanie stało się olbrzymie, palące i bezlitosne; wołało na Willemsa wszystkiemi jego zmysłami, gwałtowniejsze od jego nienawiści, silniejsze od jego trwogi, głębsze od jego pogardy — nieodparte i pewne jak sama śmierć.
Aissa stała w pewnem oddaleniu, na samym skraju światła a zarazem na progu tej ciemności, z której wyszła — i słuchała z jedną ręką ciągle w tył założoną, a drugą wyciągniętą i nawpół otwartą jakby dla schwytania lecących słów, które rozbrzmiewały wokół niej, namiętne, groźne, błagalne, lecz wszystkie zabarwione bólem i męką, wszystkie gnane niecierpliwością żrącą pierś Willemsa. Aissa czuła, słuchając, że serce jej biło coraz wolniej w miarę jak znaczenie tych zaklęć stawało jasno przed jej oburzonemi oczami, w miarę jak dostrzegała z wściekłością i żalem że gmach jej miłości — własne jej dzieło — powoli rozpada się w gruzy, zniszczony przez obawy tego mężczyzny, przez jego fałsz. Stanęły jej w pamięci dni u strumienia, kiedy słuchała innych słów, innych myśli i obietnic, innych błagań płynących z ust Willemsa na rozkaz jej spojrzenia lub uśmiechu, na ruch jej głowy, na szept jej warg. Czyż w jego sercu było wówczas coś innego niż jej wizerunek, niż pragnienie jej miłości, niż lęk przed jej utratą? Co się stało? Czy się zestarzała lub zbrzydła w jednej chwili?
Przerażenie, zdumienie, gniew ogarnęły Aissę, gniew płynący z niespodzianego upokorzenia; oczy jej utkwiły bez ruchu, chmurne i spokojne, w tym człowieku z kraju gwałtu i zła, z kraju skąd tylko nieszczęście przychodzi do tych co nie są biali. Zamiast myśleć o jej pieszczotach, zamiast zapomnieć w jej objęciach o całym świecie, on myślał o swem plemieniu — o tem plemieniu, które kradnie każdy kraj, włada każdem morzem, które nie zna litości ni prawdy — nie zna nic oprócz własnej potęgi. Mąż silnej ręki i fałszywego serca! Miałażby towarzyszyć mu do odległego kraju, zagubić się w tłumie chłodnych oczu, fałszywych serc — i stracić go tam? Nigdy! On oszalał — oszalał z trwogi, ale on jej nie ujdzie! Aissa zatrzyma go aby był jej niewolnikiem i jej panem, tu, gdzie jest z nią sam na sam, gdzie będzie musiał żyć dla niej — lub umrzeć. Ona ma prawo do jego miłości, która jest jej dziełem, do tej miłości, która i teraz w nim była, gdy mówił słowa bez sensu. Aissa musi stworzyć między nim a białymi przegrodę nienawiści. On musi nietylko zostać, ale dotrzymać obietnicy danej Abdulli, obietnicy, której wypełnienie da Aissie bezpieczeństwo.
— Aisso, uciekajmy! Z tobą u boku rzuciłbym się na nich z gołemi rękami. Albo nie! Jutro będziemy już tam, na statku Abdulli. Popłyniesz ze mną, i wówczas będę mógł... Gdyby okręt przypadkiem się rozbił, moglibyśmy ukraść czółno i uciec wśród zamieszania... Ty się morza nie boisz... morza, które mi da wolność...
Zbliżał się do niej powoli z wyciągniętemi rękami, wśród żarliwych błagań, wśród potoku zapalczywych, bezładnych słów, które się prześcigały nawzajem. Odstępowała wtył, utrzymując między sobą a nim tę samą odległość; z oczami utkwionemi w twarzy Willemsa śledziła grę jego zwątpień i nadziei przenikliwym wzrokiem, który rzekłbyś docierał do najtajniejszych zaułków jego myśli. Zdawało się że Aissa zwolna ściąga ku sobie mrok, że owija się w jego falujące zwoje, które ją czynią niewyraźną i mglistą. Willems szedł tuż za nią, aż wreszcie stanęli naprzeciw siebie pod wielkiem drzewem pośrodku dziedzińca.
Samotny wygnaniec lasów, wielki, nieruchomy i uroczysty w swem opuszczeniu, odcięty od życia pradawnej puszczy przez pigmejów pełznących u jego stóp, wznosił się nad głowami tych dwojga, wysoki i prosty. Zdawał się na nich spoglądać, imponujący, beznamiętny w swej samotnej wielkości; rozpościerał gałęzie daleko ruchem wyniosłym i opiekuńczym, jakby chciał ich ukryć w ciemnem schronieniu pod dachem z niezliczonych liści, jakby — tknięty lekceważącem współczuciem silnych, pogardliwą litością wiekowego olbrzyma — chciał zasłonić walkę dwojga ludzkich serc przed wzrokiem gwiazd chłodnych i migotliwych.
Ostatnia błagalna prośba Willemsa o litość rozległa się głośno, wibrując, pod ciemnym baldachimem, przeniknęła między konary, płosząc białe ptaki śpiące skrzydło w skrzydło — i zamarła bez echa, zdławiona przez zwartą masę nieruchomego listowia. Willems nie mógł widzieć twarzy Aissy, lecz słyszał jej westchnienia i obłąkany szept niewyraźnych słów. A gdy wsłuchiwał się w nie z zapartym oddechem, wykrzyknęła nagle:
— Słyszałeś go? Przeklął mnie, bo cię kocham. Przyniosłeś mi cierpienie, i walkę — i jego przekleństwo. A teraz chcesz mnie zabrać daleko, gdziebym cię utraciła, gdzie utraciłabym życie; bo moje życie teraz, to twoja miłość. Co mi zostało? Nie zbliżaj się! — krzyknęła gwałtownie, gdy się zlekka poruszył — nie mów nic! Weź to! Śpij w spokoju!
Ujrzał niewyraźny ruch jej ręki. Coś świsnęło i uderzyło za nim o ziemię blisko ognia. Odwrócił się instynktownie i spojrzał. Nagi kriss leżał obok żarzących się węgli; kręty, ciemny przedmiot, wyglądający jak coś co kiedyś żyło, a teraz spoczywało zmiażdżone, martwe, zupełnie nieszkodliwe — czarny falisty kształt, bardzo wyraźny i nieruchomy w ciemnoczerwonym blasku. Podszedł machinalnie aby go podnieść i schylił się smutnym, pokornym ruchem żebraka sięgającego po jałmużnę rzuconą w pył drogi. Więc to była odpowiedź na jego błagania, na gorące i żywe słowa prosto z serca? Więc to była odpowiedź, rzucona jak obelga, ta rzecz z drzewa i żelaza, błaha i jadowita, drobna i śmiertelna? Trzymał ją za ostrze i patrzył w ogłupieniu na rękojeść; po chwili puścił kriss, który upadł z powrotem do jego stóp. Willems odwrócił się i ujrzał przed sobą tylko noc — olbrzymią, głęboką, spokojną — morze ciemności, w którem Aissa znikła bez śladu.
Ruszył naprzód niepewnym krokiem, wyciągając przed siebie obie ręce z rozpaczą, jak człowiek który nagle oślepł.
— Aisso! — krzyknął — chodź tu natychmiast!
Niechby tylko jej dotknął, niechby do niej przemówił, trzymając ją w ramionach, tuż przed oczami, blisko, twarzą w twarz! Tkliwość jego pieszczoty stopiłaby jej upór, zniweczyłaby jej strach; pod wpływem jedynej mowy wspólnej im obojgu — mowy bez wyrazów, mowy zmysłów — Aissa zrozumiałaby go, zgodziłaby się na wszystkie jego życzenia. Zawołał znów, a tym razem głos jego drżał od niecierpliwości i niepokoju:
— Aisso!
Wytężał wzrok i nasłuchiwał, ale nie zobaczył nic i nic nie usłyszał. Po chwili gęsty mrok rzekłbyś zakołysał się przed jego wzrokiem, niby kotara co zdradza ruchy lecz kształty ukrywa; Willems posłyszał lekkie, śpieszne kroki, a potem krótkie trzaśnięcie furtki od prywatnego dziedzińca Lakamby. Gdy skoczył naprzód i oparł się o szorstkie drzewo, usłyszał słowa: „Prędko! Prędko!“ i łoskot drewnianej sztaby, zasuniętej po drugiej stronie dla umocnienia furtki. Przyparty dłońmi podniesionych ramion do ostrokołu, osunął się na ziemię.
— Aisso — rzekł błagalnie, przyciskając usta do szpary między kołami. — Aisso, czy mnie słyszysz? Wracaj! Zrobię co chcesz, dam ci wszystko czego pragniesz, choćbym miał spalić cały Sambir i pożar ugasić krwią. Tylko wróć. Teraz! Natychmiast! Czy tam jesteś? Słyszysz mnie? Aisso!
Z drugiej strony palisady rozległy się lękliwe szepty niewieście, krótki, trwożny śmiech nagle urwany, cichy głos jakiejś kobiety: „Oto jest dzielna mowa!“ Po krótkiej chwili milczenia Aissa zawołała:
— Śpij w spokoju, bo czas twego odjazdu jest bliski. Ja teraz ciebie się boję. Boję się twego strachu. Kiedy wrócisz z tuanem Abdullą, będziesz wielki. Znajdziesz mię tutaj. — I nie będzie już nic prócz miłości. Nic! Nazawsze! Aż do śmierci!
Słuchał szelestu oddalających się jej kroków i dźwignął się na nogi, oniemiały z wściekłego gniewu na to stworzenie takie dzikie i tak pełne czaru; nienawidził jej, siebie, wszystkich ludzi jakich znał w życiu, ziemi, nieba, nawet powietrza, które wciągał znękaną piersią; nienawidził powietrza, ponieważ dawało mu życie, nienawidził jej, bo mu zadawała cierpienie. Ale nie mógł opuścić tej furtki, przez którą się wysunęła. Oddalił się trochę, zatoczył koło, wrócił i znów padł na ziemię przy palisadzie; nagle zerwał się w nowym wysiłku aby otrząsnąć się z czaru, który go trzymał, któremu musiał ulegać, niemy, posłuszny, wściekły. I pod nieruchomemi gałęźmi rozpostartemi szeroko nad jego głową gestem wyniosłym i opiekuńczym, pod wysokiemi gałęźmi, gdzie białe ptaki spały skrzydło w skrzydło, ukryte wśród niezliczonych liści, Willems miotał się jak ziarenko piasku wśród wichru — krążył, osuwając się i dźwigając raz po raz, zawsze blisko tej furtki. Wśród leniwej nocnej ciszy mocował się bez wytchnienia z tem co nieuchwytne; mocował się z cieniami, z mrokiem, z milczeniem. Mocował się bez słowa, zadając ciosy w próżnię, ciskał się na wszystkie strony, uparty, zwątpiały i zawsze odpierany — jakby go ktoś zaczarował w niewidzialnym kręgu magicznego koła.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.