Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

natchnął go ufnością. Odpowiedział w pełni jego oczekiwaniom. Od pierwszej chwili, ledwie Babalaczi rzucił wzrokiem na Araba, uczuł pewność, że ten człowiek — którego znał tylko z opinji — ma bardzo silną wolę. Może zbyt silną. Może będzie chciał później zbyt dużo zagarnąć. Cień przemknął po twarzy Babalacziego. W wilję spełnienia swych pragnień poczuł gorzki smak tej kropli wątpliwości, która tkwi w słodyczy każdego powodzenia.
Gdy usłyszał kroki na werandzie dużego domu i podniósł głowę, cień znikł z jego twarzy, ustępując wyrazowi czujnej baczności. Willems schodził po kładce na dziedziniec. Światło wewnątrz domu przeciekało przez szpary w źle spojonych ścianach. W jasnej framudze drzwi ukazała się postać Aissy. Ona także zagłębiła się w mrok i znikła z oczu. Babalaczi zastanowił się dokąd mogła pójść i zapomniał na chwilę o zbliżającym się Willemsie. Kiedy głos białego rozległ się szorstko nad jego głową, Babalaczi zerwał się jak wyrzucony w górę potężną sprężyną.
— Gdzie Abdulla?
Babalaczi wskazał ręką szałas i stał, nasłuchując pilnie. Głosy wewnątrz szałasu ucichły, potem rozległy się znów. Malaj zerknął zukosa na Willemsa, którego niewyraźna postać górowała nad żarem zamierającego ogniska.
— Podsyć ogień — rzekł raptem Willems. — Chcę spojrzeć ci w twarz.
Z uprzejmym pośpiechem Babalaczi rzucił na węgle trochę chróstu ze stosu leżącego pod ręką, patrząc wciąż bacznie na Willemsa. Gdy się wyprostował, ręka jego powędrowała prawie machinalnie do lewego biodra i pomacała rękojeść krissa między fałdami saronga;