Wykolejeniec/Część III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ III
ROZDZIAŁ PIERWSZY

— Tak! Kot, pies, wogóle coś co może drapać lub gryźć, byle tylko było niebezpieczne i parszywe. Chory tygrys najbardziej by pana uszczęśliwił. Nawpół żywy tygrys; mógłby pan się nad nim rozczulać, a potem wtrynić go jakiemuś nieborakowi który od pana zależy, żeby go biedak pielęgnował i niańczył za pana. A jak na tem wyjdzie ów biedak, to pana nic nie obchodzi. Niech go tygrys rozszarpie czy pożre! Nie ma pan krzty litości dla ofiar swego piekielnego miłosierdzia, to się po panu nie pokaże. Czułe pana serce boleje tylko nad tem co jadowite i drapieżne. Przeklinam dzień, kiedy litościwe pana oczy spoczęły na tym człowieku. Przeklinam...
— No, no! no, no! — pomrukiwał Lingard pod wąsem. Almayer, który aż się zachłysnął od gadania, odetchnął głęboko i ciągnął dalej:
— Tak! Zawsze ta sama historja. Zawsze. Jak tylko sięgnę pamięcią. Chyba pan sobie przypomina? Naprzykład ten zagłodzony pies, którego pan przyniósł na pokład w Bangkoku. Przyniósł go pan własnoręcznie, do licha! Wściekł się na drugi dzień i pokąsał seranga. Nie powie mi pan chyba że pan zapomniał. Najlepszy ze wszystkich pana serangów! Sam pan to mówił, kiedy pan nam pomagał przywiązać go do barjery, chwilę przedtem nim dostał ataków i umarł. Może tak nie było? Wszystko to przez pana... Ten człowiek zostawił dwie żony i mnóstwo dzieci. A wówczas w cieśninie Formozkiej, kiedy pan zboczył z drogi i naraził statek na rozbicie, żeby wyratować kilku Chińczyków z tonącej dżonki? To był także pyszny interes, co? Dwa dni nie minęły, a te psiakrew Chińczyki urządziły panu bunt. Ci biedni rybacy to byli poprostu zbóje. Pan wiedział że to są zbóje, ale podpłynął pan do brzegu wśród burzy, mając ląd od nawietrznej — bo zachciało się panu ich wyratować. Istne szaleństwo! A wiem, że gdyby nie byli łotrami — skończonymi łotrami — nie narażałby pan dla nich statku na rozbicie. Nie narażałby pan życia swych marynarzy — których pan tak kochał — i swego własnego. Czy to nie warjactwo? W dodatku nie postąpił pan uczciwie. Przypuśćmy że byłby pan utonął. Znalazłbym się wówczas w rozkosznem położeniu, sam na sam tutaj z tą pańską adoptowaną córką. Obowiązkiem pana było myśleć przedewszystkiem o mnie. Ożeniłem się z tą dziewczyną, bo pan obiecał zapewnić mi przyszłość, pan wie o tem doskonale. A w trzy miesiące później wyrżnął pan taki wściekły kawał — i to jeszcze dla bandy Chińczyków. Dla Chińczyków! Pan nie ma poczucia moralności. Mógł pan jak nic mnie zrujnować dla tych morderców, tych zbójów! W końcu trzeba ich było wyrzucić za burtę, kiedy zabili kilku ludzi z pana załogi — ukochanej pana załogi! I pan uważa że to jest uczciwe?
— No, no! — pomrukiwał Lingard, żując nerwowo niedopałek zgasłego cygara i patrząc na Almayera, który rozbijał się gwałtownie po werandzie. Stary żeglarz przypominał zupełnie pasterza przyglądającego się ulubionej owcy ze swego posłusznego stada, owcy, która rzuca się nań raptem we wściekłym buncie. Twarz miał skłopotaną, pełną gniewu i pogardy, a jednak zlekka ubawioną; był przytem trochę urażony, jakby strojono zeń przykre żarty. Almayer nagle zamilkł; skrzyżowawszy ręce na piersi, pochylił się naprzód i znów zaczął mówić.
— Ładnie byłbym wtedy wyglądał! A wszystko dlatego, że pan tak idjotycznie lekceważy swe bezpieczeństwo. Lecz nie miałem o to żalu. Znam pana słabe strony. Ale teraz — kiedy o tem wszystkiem pomyślę! Teraz jesteśmy zrujnowani. Zrujnowani! Zrujnowani! Moja biedna Nina. Zrujnowani!
Trzasnął się po udach, zaczął chodzić tu i tam drobnemi krokami, wreszcie chwycił krzesło, postawił je z hukiem przed Lingardem i siadł, wpatrując się posępnie w starego marynarza. Lingard, odwzajemniając niewzruszenie jego wzrok, zapuszczał powoli rękę do różnych kieszeni, wyłowił w końcu pudełko zapałek i wziął się do starannego zapalania cygara; obracał je w kółko między wargami i ani na chwilę nie spuszczał wzroku ze zrozpaczonego Almayera. Wreszcie przemówił spokojnie z za chmury tytoniowego dymu:
— Gdybyś bywał w tarapatach równie często jak ja, mój chłopcze, nie zachowywałbyś się w taki sposób. Nie jeden raz bankrutowałem. No i jestem tutaj, jak widzisz.
— Tak, jest pan tutaj — przerwał Almayer. — Wiele mi z tego przyjdzie. Gdyby pan znalazł się tu przed miesiącem, byłoby się to na coś przydało. Ale teraz!... Mógłby pan sobie być o tysiąc mil.
— Wymyślasz jak pijana przekupka — rzekł Lingard pogodnie. Wstał z krzesła i podszedł zwolna ku barjerze werandy. Podłoga zatrzęsła się, cały dom zadrżał pod ciężkim jego krokiem. Przez chwilę stał tyłem do Almayera, rozglądając się po rzece i lesie na wschodniem wybrzeżu, potem odwrócił się i spojrzał łagodnie na Almayera.
— Bardzo tu pusto dziś rano. Co?
Almayer podniósł głowę.
— Aha! spostrzegł pan to, doprawdy? Ja myślę że tu jest pusto! Tak, kapitanie Lingard, pana czas w Sambirze już minął. Zaledwie przed miesiącem ta weranda byłaby pełna ludzi przybywających aby pana powitać. Wchodziliby na te schody, szczerząc zęby i bijąc pokłony — i panu i mnie. Ale nasz czas już minął. I nie z mojej winy. Tego pan powiedzieć nie może. To ten łotr, ten pana gagatek tak się spisał. Udał się panu! Szkoda że go pan nie widział na czele tego psiakrew tłumu. Byłby pan dumny ze swego dawnego faworyta.
— Zdolny szelma — mruknął Lingard w zamyśleniu.
Almayer zerwał się z okrzykiem.
— I to wszystko co pan ma do powiedzenia! Zdolny! O Chryste Panie!
— Nie rób z siebie błazna. Siadaj. Porozmawiajmy spokojnie. Chcę się o wszystkiem dowiedzieć. Więc to on nimi kierował?
— Był duszą tego wszystkiego. Wprowadził na rzekę statek Abdulli. Trzymał w ręku wszystko i wszystkim rozkazywał — rzekł Almayer, który usiadł znów z miną zrezygnowaną.
— Kiedy się to stało — dokładnie?
— Szesnastego doszły mnie pierwsze słuchy że okręt Abdulli jest na rzece; z początku nie chciałem wierzyć. Nazajutrz już wątpić nie mogłem. U Lakamby odbywała się jawnie wielka narada, w której brali udział prawie wszyscy ludzie z Sambiru. Osiemnastego Pan wysp był zakotwiczony w obrębie osady, naprzeciw mego domu. Zaraz, zaraz... Dziś upływa akurat sześć tygodni.
— I wszystko to stało się ot tak poprostu? Ni stąd ni zowąd? Nic przedtem nie słyszałeś — żadnego ostrzeżenia. Nic? Nie miałeś pojęcia że coś się dzieje? Et, mój drogi!
— Słyszeć, no tak, słyszałem coś nie coś, i to codzień. Przeważnie kłamstwa. Czy tu się słyszy co innego w Sambirze?
— Mogłeś kłamstwom nie wierzyć — zauważył Lingard. — Nie powinieneś był wierzyć wszystkiemu co ci opowiadano, nie jesteś żółtodzióbem, który pierwszy raz puścił się w świat.
Almayer poruszył się niespokojnie na krześle i powiedział:
— Ten łajdak przyszedł tu raz. Nie było go przez parę miesięcy, mieszkał z tą kobietą. Słyszałem tylko o nim czasami od ludzi Patalola, kiedy tu przychodzili. No i pewnego dnia, koło południa, ukazał się na tym dziedzińcu, jakby go wyrzucono z piekła, gdzie jest jego miejsce.
Lingard wyjął z ust cygaro i słuchał uważnie; usta miał pełne białego dymu, który wydostawał się przez rozchylone wargi. Po krótkiej chwili Almayer mówił dalej, patrząc chmurnie w podłogę.
— Muszę przyznać że wyglądał okropnie. Pewno miał porządny atak malarji. Lewy brzeg jest bardzo niezdrowy. To dziwne że tylko szerokość rzeki...
Zapadł w głęboką zadumę, jakby zapomniał o swych krzywdach, rozpamiętując gorzko złe zdrowotne warunki w dziewiczym lesie na tamtym brzegu. Lingard skorzystał ze sposobności aby wydmuchnąć potężny kłąb dymu i cisnął przez ramię niedopałek cygara.
— Dalej — rzekł po chwili. — Więc przyszedł do ciebie...
— Ale niestety tamten fatalny klimat nie dał mu rady! — ciągnął Almayer, ocknąwszy się — i, jak mówiłem, łajdak zjawił się tu z niesłychaną bezczelnością. Straszył mnie, rzucał mętne pogróżki. Chciał mię przerazić, chciał mię szantażować. Mnie! I — słowo daję! — mówił że panby go poparł. Pan! Czy można sobie wyobrazić podobną bezczelność? Nie rozumiałem dobrze do czego on zmierza. Gdybym był zrozumiał, byłbym mu dogodził. O tak! dostałby w łeb jak się patrzy. Ale skąd mogłem zgadnąć że on potrafi wprowadzić statek na rzekę? Pan zawsze mówił że wejście jest takie trudne. A w gruncie rzeczy było to jedyne niebezpieczeństwo. Z każdym innym kupcem mogłem dać sobie radę, lecz kiedy przybył Abdulla... Ten jego bark jest uzbrojony. Ma dwanaście mosiężnych sześciofuntowych armatek i około trzydziestu ludzi. To dryblasy gotowe na wszystko. Sumatryjczycy z Delli i Acheen. Biją się przez cały dzień, a wieczorem proszą o jeszcze. Ten rodzaj ludzi.
— Wiem, wiem — rzekł niecierpliwie Lingard.
— Więc naturalnie poczynali sobie z bezczelnością wprost niemożliwą, kiedy statek zakotwiczył się naprzeciw naszego pomostu. Sam Willems wprowadził go na najlepsze leże. Widziałem z werandy jak stał na dziobie razem z szyprem metysem. Ta kobieta była tam również. Tuż przy nim. Podobno zabrali ją na pokład z posiadłości Lakamby, bo Willems powiedział że bez niej nie pojedzie. Szalał i wściekał się. Pewno ich zastraszył. Musiał się w to wdać Abdulla. Przyjechała sama czółnem i jak tylko znalazła się na pokładzie, upadła Willemsowi do nóg wobec całej załogi, objęła jego kolana, płakała, mówiła od rzeczy, błagała go o przebaczenie. Ciekaw jestem dlaczego? Wszyscy gadają o tem w Sambirze. Nigdy nic podobnego nie widzieli i nie słyszeli. Mówił mi o tem wszystkiem Ali, który chodzi po osadzie i przynosi mi wiadomości. Powinienem przecież wiedzieć co się dzieje — prawda? O ile mogłem zrozumieć, wszyscy ich uważają — jego i tę kobietę — za coś tajemniczego, niepojętego. Niektórzy mają ich za obłąkanych. Mieszkają oboje ze starą kobietą za kampongiem Lakamby i są otoczeni wielkim szacunkiem — a raczej lękiem. Przynajmniej on. Bardzo jest gwałtowny. Ona nie zna nikogo, nie widuje nikogo, nie chce mówić do nikogo poza nim. Nie opuszcza go nigdy ani na chwilę. Wszyscy o nich gadają. Słyszałem także inne pogłoski. Z tego co mówią, przypuszczam, że ten łajdak znudził się już Lakambie i Abdulli. Opowiadają że odjedzie na Panu Wysp, kiedy statek wyruszy stąd na południe; że będzie czemś w rodzaju agenta Abdulli. W każdym razie Willems musi statek wyprowadzić. Metys tego jeszcze nie potrafi.
Lingard, który dotąd słuchał z uwagą, zaczął teraz chodzić miarowo po werandzie. Almayer zamilkł i wodził oczami za starym marynarzem, który spacerował tam i napowrót rozkołysanym krokiem jak po pokładzie, szarpiąc i kręcąc długą, białą brodę; twarz miał skłopotaną i zamyśloną.
— Więc najpierw przyszedł do ciebie, co? — spytał Lingard, nie przestając chodzić.
— Tak. Mówiłem panu. Przyszedł, przyszedł. Żeby wyłudzić pieniądze, towary — i czy ja wiem co. Chciał założyć handel — świnia! Kopnąłem jego kapelusz ze schodów, i wyniósł się za nim, i potem już go nie widziałem, póki się nie pokazał z Abdullą. Skądże miałem wiedzieć że on może taką szkodę wyrządzić — że wogóle może nam szkodzić. Każdą miejscową ruchawkę mogłem łatwo stłumić własnymi ludźmi przy pomocy Patalola.
— Ach tak! Patalolo. On jest do niczego, co? Czy się wogóle do niego zwracałeś?
— Ma się rozumieć! — wykrzyknął Almayer. — Poszedłem do niego dwunastego. To było na cztery dni przed wejściem Abdulli na rzekę. Tak, tego dnia kiedy Willems chciał mnie naciągnąć; czułem się potem trochę nieswojo. Patalolo zapewnił mię, że nie ma człowieka w Sambirze, któryby mnie nie kochał. Wyglądał mądrze jak sowa. Mówił mi żeby nie słuchać kłamstw złych ludzi z dołu rzeki. Miał na myśli tego Bulangiego, który mieszka niedaleko ujścia; to właśnie on mi przysłał wiadomość że obcy statek jest zakotwiczony na morzu; powtórzyłem to oczywiście Patalolowi. Nie chciał wierzyć. Mruczał wciąż: „Nie! Nie! Nie!“ jak stara papuga; głowa mu się trzęsła i cały był umazany sokiem z betelu. Pomyślałem odrazu że dzieje się z nim coś szczególnego. Wydał mi się jakiś taki niespokojny, jakby się chciał mnie pozbyć. No więc następnego dnia ten jednooki złoczyńca co to mieszka u Lakamby — jak mu tam — Babalaczi, zjawił się tu we własnej osobie. Przyszedł koło południa, niby przypadkiem, i stał na werandzie, gawędząc o tem i owem. Pytał kiedy się pana spodziewam i tak dalej. Potem rzekł mimochodem, że bardzo im się naprzykrzył — Babalacziemu i jego panu — okrutny biały człowiek, mój przyjaciel, który włóczy się za tą kobietą, córką Omara. Pytał mnie o radę. Był pełen szacunku i zachowywał się bardzo przyzwoicie. Powiedziałem mu że ten biały nie jest moim przyjacielem, i że najlepiej wziąć go za kark i wyrzucić. Na to odszedł wśród salaamów, zapewniając o swej przyjaźni i życzliwości swego pana. Teraz naturalnie już wiem że ten czarny djabeł przyszedł na przeszpiegi i odmówił kilku moich ludzi. W każdym razie brakowało mi trzech przy wieczornej zbiórce. To mnie zaniepokoiło. Nie śmiałem zostawić domu bez straży, pan przecież wie jaka jest moja żona. A że nie chciałem brać z sobą dziecka — godzina była późna — więc posłałem gońca do Patalola z tem że powinniśmy się naradzić, że obiegają różne pogłoski i że w osadzie jest niepokój. Wie pan jaką dostałem odpowiedź?
Lingard przystanął nagle przed Almayerem, który po efektownej pauzie mówił dalej z coraz większem ożywieniem:
— Przyniósł ją Ali: „Radża śle przyjazne pozdrowienie i listu nie rozumie“. To było wszystko. Ali nie mógł z niego wydobyć ani słowa więcej. Widziałem że Ali porządnie jest nastraszony. Przygotował mi hamak i kręcił się po werandzie. Przed samem odejściem wspomniał, że w posiadłości radży brama od strony rzeki jest mocno zaryglowana, a na dziedzińcu widział bardzo niewielu ludzi. Wreszcie rzekł: „W domu naszego radży jest ciemno ale niema tam snu. Tylko mrok, i strach, i zawodzenie kobiet“. Przyjemne, co? Poczułem że zimny dreszcz zbiega mi po grzbiecie. Ali wysunął się a ja stałem tu, przy tym stole, i słuchałem krzyków i bębnienia w osadzie. Hałasowali jak najęci. Było wtedy trochę po północy.
Almayer przerwał znów opowiadanie i zacisnął usta, jakby nie miał już nic do powiedzenia, a Lingard stał, wpatrzony w niego, zadumany i milczący. Wielka błękitna mucha wleciała zuchwale na chłodną werandę i wpadła z głośnym brzękiem między obu mężczyzn. Lingard zamierzył się na nią kapeluszem. Mucha poleciała w bok i Almayer uchylił przed nią głowy. Potem Lingard machnął znów kapeluszem bez skutku, Almayer zaś porwał się i zaczął wywijać rękami. Mucha brzęczała rozpaczliwie; drganie maluchnych skrzydełek dźwięczało wśród spokoju wczesnego ranka, jak daleka smyczkowa orkiestra towarzysząca głuchemu, energicznemu tupaniu obu mężczyzn. Zawzięli się na natręta; to zadzierali głowy, wywijając ramionami wysoko, to znów schylali się z wściekłym rozpędem. Lecz brzęczenie zamarło nagle w cieniutkim trylu wśród otwartej przestrzeni dziedzińca, zostawiając Lingarda i Almayera twarzą w twarz w chłodnej ciszy poranka; stali obaj bezczynnie z opuszczonemi ramionami, jakby skłopotani i zniechęceni złowróżbną przegraną.
— Widzicie ją! — mruknął Lingard. — A jednak uciekła.
— To nieznośne — rzekł Almayer takim samym tonem. — Pełno ich na wybrzeżu. Ten dom jest źle położony... moskity... te wielkie muchy... zeszłego tygodnia jedna ugryzła Ninę... dziecko chorowało cztery dni... biedactwo... Chciałbym wiedzieć na co te paskudztwa są stworzone!


ROZDZIAŁ DRUGI

Zapadło długie milczenie. Almayer podszedł do stołu i usiadł z głową wspartą na rękach, patrząc prosto przed siebie; Lingard, spacerujący znów po werandzie, odchrząknął i rzekł:
— Na czem ty skończyłeś?
— Aha! Tak... szkoda że pan nie widział osady w tamtą noc. Chyba nikt się spać nie położył. Zszedłem aż do przylądka, bo stamtąd mogłem wszystko widzieć. Rozpalili wielki ogień w lasku palmowym i gadali do samego rana. Kiedym tu wrócił i siadł na ciemnej werandzie w spokojnym domu, poczułem się taki strasznie samotny że zakradłem się pocichu do pokoju, wyjąłem dziecko z kołyski i przyniosłem je tu na hamak. Gdyby nie Nina, byłbym z pewnością zwarjował, taki się czułem samotny i bezsilny. Niech pan pamięta że nie miałem od pana wiadomości przez cztery miesiące. Nie wiedziałem czy pan żyje, czy też pan umarł. Patalolo nie chciał mieć ze mną nic do czynienia. Moi ludzie uciekli jak szczury z tonącego statku. To były ciężkie chwile, panie kapitanie, kiedym tu siedział, nie wiedząc co za parę minut nastąpi. Tacy byli podnieceni, swarliwi — bałem się naprawdę że przyjdą i spalą mi dach nad głową. Poszedłem, przyniosłem rewolwer. Nabiłem go i położyłem na stole. Od czasu do czasu słychać było straszne wrzaski. Na szczęście Nina się nie obudziła; patrzyłem na nią, taka była śliczna, spała tak cichutko, trochę mnie to uspokajało. Nie mogłem uwierzyć że istnieją gwałty na świecie, kiedym patrzył jak leży spokojnie, nieświadoma wszystkiego co się dzieje. Bardzo to było ciężkie. Wszystko przewróciło się do góry nogami. Trzeba panu wiedzieć, że tej nocy nie było żadnego rządu w Sambirze. W razie czego nicby tłumu nie zatrzymało. Patalolo załamał się zupełnie. Moi ludzie opuścili mię i cała ta zgraja mogła wywrzeć na mnie swoją wściekłość, gdyby się im spodobało. Oni nie znają wdzięczności. Ileż razy ocaliłem tę osadę od głodu! Dosłownie od głodu. Jeszcze przed trzema miesiącami rozdałem znów na kredyt mnóstwo ryżu. Nie mieli nic do jedzenia w tej przeklętej dziurze. Przychodzili i błagali na kolanach. Niema człowieka w Sambirze, biednego czy bogatego, któryby nie był zadłużony u Lingarda i Sp. Ani jednego. Powinien pan się cieszyć. Zawsze pan twierdził, że to jest dla nas właściwy sposób postępowania. No więc trzymałem się go. Ach, kapitanie, taką politykę powinno się poprzeć nabitemi strzelbami...
— Miałeś je! — krzyknął Lingard wśród swego spaceru, który stawał się coraz szybszy w miarę jak Almayer mówił, niby marsz na łeb na szyję człowieka, który chce popełnić coś gwałtownego. Weranda napełniła się kurzem duszącym i dokuczliwym, który wzbijał się z pod nóg starego marynarza i raz po raz przyprawiał Almayera o kaszel.
— Tak, miałem! Dwadzieścia. I ani jednego palca żeby pociągnąć za cyngiel. Łatwo to mówić — wykrztusił, czerwony jak rak.
Lingard opuścił się na krzesło i przerzucił jedną rękę przez oparcie, a drugą wyciągnął na stole. Kurz osiadł; słońce wyłoniło się z za lasu, zalewając werandę jasnem światłem. Almayer wstał i zaczął spuszczać zasłony z łupanego rattanu, wiszące między słupami werandy.
— Fiu! — gwizdnął Lingard — dzień będzie gorący. Masz rację, chłopcze. Nie puszczaj słońca. Nie mamy ochoty upiec się żywcem.
Almayer wrócił, usiadł i zaczął mówić bardzo spokojnie:
— Rano przeprawiłem się przez rzekę do Patalola. Oczywiście dziecko zabrałem z sobą. Zastałem bramę od rzeki zamkniętą i musiałem obejść naokoło przez krzaki. Patalolo przyjął mnie, leżąc na podłodze w ciemności, z zamkniętemi okiennicami. Nic nie mogłem z niego wydobyć oprócz lamentu i jęków. Powiedział mi że pan umarł napewno. Że Lakamba przyjdzie teraz z armatami Abdulli i wszystkich wytępi. Że jemu osobiście obojętne czy go zabiją czy nie, ponieważ jest już stary, ale najgorętsze jego pragnienie to odbyć pielgrzymkę. Zbrzydła mu ludzka niewdzięczność, spadkobierców nie ma, postanowił więc udać się do Mekki i tam umrzeć. Poprosi Abdullę żeby mu pozwolił wyjechać. Potem zaczął szlochać, wymyślać na Lakambę a trochę i na pana. Pan go powstrzymał, kiedy chciał się starać o flagę, którąby uszanowano — w tem miał rację; teraz, kiedy jego wrogowie są silni, czuje się słaby a pana niema aby go obronić. Usiłowałem dodać mu trochę ducha, mówiłem że ma cztery duże armaty — wie pan, te mosiężne sześciofuntówki, które pan tu zostawił zeszłego roku — i że może potrafilibyśmy razem stawić czoło Lakambie. Zakrzyczał mnie poprostu. Wszystko jedno jak postąpi — wrzeszczał — biali go doprowadzą do zguby, a on chce tylko być pielgrzymem i żyć w spokoju. Jestem przekonany — dodał Almayer po krótkiej chwili, patrząc tępym wzrokiem w Lingarda — że ten stary dureń wiedział oddawna co się święci i nietylko był zbyt przerażony aby coś przedsięwziąć, ale bał się zawiadomić pana lub mnie o swych podejrzeniach. Jeszcze jeden pana faworyt! No, muszę powiedzieć że pan to ma szczęśliwą rękę!
Lingard palnął nagle pięścią w stół. Rozległ się ostry trzask pękającego drzewa. Almayer porwał się gwałtownie z miejsca, potem opadł na krzesło i przyjrzał się stołowi.
— Masz tobie! — rzekł markotnie — pan nie zna własnej siły. Zepsuł mi pan stół na amen. Jedyny stół, który uratowałem przed żoną. Niedługo będę musiał jeść, siedząc w kucki na ziemi jak krajowcy.
Lingard roześmiał się serdecznie.
— No więc nie ciosaj mi kołków na łbie niby żona pijanemu mężowi. — Po chwili spoważniał i dodał: — Gdyby nie to że straciłem Błyskawicę, byłbym tu przyjechał przed trzema miesiącami i wszystkoby było w porządku. Niema co lamentować. Uspokój się, Kacprze. Zaprowadzimy tu ład bardzo prędko.
— Jakto? Przecież pan nie zamierza wygnać stąd siłą Abdulli! Mówię panu że to niemożliwe.
— Ani myślę! — wykrzyknął Lingard. — To już chyba przepadło. Wielka szkoda. Będzie teraz Sambir miał za swoje. Abdulla przydusi ich porządnie. Wielka szkoda. Psiakrew! Tak mi ich żal, że gdybym miał Błyskawicę, spróbowałbym siły. Oho! Napewno! Ale biedna Błyskawica przepadła i koniec. Biedny stary kalosz. Pamiętasz, Almayer? Odbyłeś ze mną parę podróży. Kochana Błyskawica! Wszystkiemu umiała podołać, brakowało jej tylko mowy. Była dla mnie więcej niż żoną. Nie wymyślała mi nigdy. I żeby też na to mi przyszło! Żebym musiał zostawić jej biedne stare kości nadziane na rafę, jakbym był skończonym durniem, szyprem z południa, który musi mieć pół mili wody pod kilem i dopiero wtedy się czuje bezpieczny! No, tak! Tylko ci, co nic nie robią, nie popełniają błędów. Ale mi ciężko. Ciężko!
Pokiwał smutno głową, patrząc w ziemię. Almayer patrzył na niego ze wzrastającem oburzeniem.
— Słowo daję, pan nie ma serca! — wybuchnął — ani krzty serca, cóż z pana za egoista! Wcale panu nie przyjdzie na myśl, że tracąc swój okręt — z pewnością przez własną niedbałość — zrujnował pan mnie — nas — i moją Ninę. Co się teraz z nią stanie — i ze mną? Chciałbym to wiedzieć! Przywiózł mnie pan tutaj, zrobił mnie pan swoim wspólnikiem, a teraz, kiedy wszystko djabli wzięli — podkreślam że z pana winy — mówi pan o swoim statku... o statku! Może pan sobie kupić drugi. Ale chodzi o handel, o tutejszy handel. Przepadł, dzięki Willemsowi... Najdroższemu pana Willemsowi!
— Daj pokój Willemsowi. To moja sprawa — rzekł Lingard surowo. — A co do handlu... Zrobisz jeszcze przeze mnie karjerę, mój chłopcze. Nic się nie bój. Czy masz jaki ładunek dla szkunera, który mnie przywiózł?
— Szopa jest pełna rattanu — odrzekł Almayer — a w studni mam około osiemdziesięciu tonn kauczuku. To pewno ostatni mój zapas — dodał gorzko.
— Więc w gruncie rzeczy rabunku nie było. Właściwie nic nie straciłeś. Trzeba więc... No, no! co to znaczy?
— Rabunku? Nie! — wrzasnął Almayer, wyrzucając ręce do góry.
Opadł na krzesło; twarz mu zsiniała. Trochę białej piany pojawiło się na jego ustach i ściekło po brodzie; wyprężył się, pokazując białka wywróconych oczu. Kiedy wrócił do przytomności, zobaczył nad sobą Lingarda trzymającego pusty dzbanek od wody.
— Miałeś jakiś atak — rzekł stary marynarz, bardzo zaniepokojony. — Co to takiego? Okropnie się złąkłem. To przyszło tak nagle.
Almayer wyprostował się na krześle i siedział z mokremi włosami przylepionemi do głowy, jakby dał nurka w wodę.
— Zniewaga! Potworna zniewaga! Ja...
Lingard odstawił dzbanek; milczał, patrząc bacznie w Almayera. Almayer przesunął ręką po czole i ciągnął dalej niepewnym tonem:
— Kiedy to sobie przypomnę, tracę panowanie nad sobą. Mówiłem panu że on zakotwiczył statek Abdulli naprzeciw naszego pomostu, u tamtego brzegu, blisko posiadłości radży. Statek był otoczony łodziami. Wyglądało to jakby osiadł na tratwie. Wszystkie czółenka z Sambiru znalazły się tam co do jednego. Przez lornetkę rozróżniałem twarze ludzi na rufie — Abdullę, Willemsa, Lakambę — wszystkich. Ten stary podlizujący się szelma, Sahamin, był tam także. Widziałem ich wyraźnie. Zdawało się że rozmawiają o czemś i dyskutują. W końcu zobaczyłem że spuszczają łódź. Jakiś Arab wsiadł do niej i łódź skierowała się do przystani radży. Podobno radża ich nie przyjął — przynajmniej tak mówią. A ja myślę że wrota przystani nie zostały odryglowane dość szybko i to się nie podobało dostojnemu wysłannikowi. W każdym razie łódź wróciła prawie natychmiast. Przypatrywałem się temu z zaciekawieniem; zobaczyłem że Willems i kilku innych poszło na przód — krzątali się tam zawzięcie. Ta kobieta była też z nimi. Ach, ta kobieta...
Almayerowi zabrakło tchu; zdawało się że znów jest bliski ataku, ale zdobył się na gwałtowny wysiłek woli i odzyskał względny spokój.
— Nagle — ciągnął dalej — bum! strzelili z armaty w bramę Patalola; nim zdążyłem przyjść do siebie — może pan sobie wyobrazić jaki byłem przestraszony — rozległ się drugi wystrzał i rozwalił bramę. Pewnie myśleli że to na razie wystarczy; byli widać głodni, dość że na rufie zaczęła się uczta. Abdulla siedział wśród nich jak bóstwo; skrzyżował nogi, ręce trzymał na kolanach. On jest zbyt wielki aby jeść razem z innymi, ale prezydował, uważa pan. Willems kręcił się to tu, to tam po dziobie, zdaleka od tłumu, i patrzył na mój dom przez lornetkę. Nie mogłem wytrzymać. Pogroziłem mu pięścią.
— Otóż to właśnie — rzekł Lingard z powagą. — Najwłaściwsza rzecz w danym wypadku. Jeśli nie można kogoś zwyciężyć, najlepiej go rozgniewać.
Almayer machnął ręką z wyższością i ciągnął dalej niewzruszony:
— Niech pan mówi co się panu podoba. Nie może pan zdać sobie sprawy z moich uczuć. Tamten mnie zobaczył; nie odejmując lornetki od oczu, podniósł rękę jakby odpowiadał na powitanie. Myślałem że z kolei będą strzelać do mnie, więc wywiesiłem flagę brytyjską na słupie w podwórzu; nie miałem innej osłony. Prócz Alego zostało przy mnie tylko trzech ludzi, a właściwie trzy kaleki, zanadto byli chorzy aby uciec. Taka mnie porwała wściekłość, że byłbym chyba się bił z nimi sam jeden gdyby nie Nina. Co miałem z nią robić? Nie mogłem posłać jej z matką w górę rzeki. Pan wie, żonie ufać nie mogę. Postanowiłem że przywaruję w cichości, ale nie dopuszczę aby kto wylądował na naszym brzegu. To przecież własność prywatna, zagwarantowana przez Patalola. Chyba miałem do tego prawo, co? Ranek był bardzo spokojny. Po uczcie na barku Abdulli większość ludzi rozeszła się do domów; zostały same wielkie figury. Około trzeciej Sahamin przeprawił się przez rzekę w małem czółenku. Zszedłem na nasz pomost ze strzelbą aby się z nim rozmówić, ale wylądować mu nie pozwoliłem. Stary hipokryta oświadczył, że Abdulla śle pozdrowienia i pragnie pomówić ze mną o interesach; czybym się nie wybrał na statek? Odrzekłem że nie; że się nie wybiorę. Powiedziałem że jeśli Abdulla do mnie napisze, to mu odpowiem, ale nie chcę żadnej rozmowy ani na pokładzie jego statku, ani na brzegu... Powiedziałem też, że gdyby ktoś usiłował wylądować na moim terenie, będę strzelał, wszystko jedno do kogo. Na to Sahamin podniósł ręce ku niebu, zgorszony, a potem odpłynął, wiosłując żwawo — pewnie aby zdać z tego sprawę. W godzinę lub później zobaczyłem że Willems wysadził łódź pełną ludzi w przystani radży. Odbyło się to bardzo spokojnie. Nie strzelono ani razu i krzyków prawie wcale nie słyszałem. Te mosiężne armatki, które pan dał w zeszłym roku Patalolowi, wrzucili do rzeki. Tam jest głęboko przy brzegu. Pamięta pan, prąd biegnie tamtędy. Około piątej Willems wrócił na statek; widziałem jak się spotkał z Abdullą na rufie, blisko steru. Mówił długo, wywijając rękami jakby coś tłumaczył; wskazywał mój dom, potem rzekę. Wreszcie tuż przed zachodem przeciągnęli na cumach statek wdół rzeki prawie o pół mili, aż do miejsca gdzie się rozwidlają oba ramiona — i bark stoi tam do dziś dnia, jak pan widział.
Lingard skinął głową.
— Mówiono mi że tego samego wieczoru, kiedy zrobiło się ciemno, Abdulla wysiadł po raz pierwszy na brzeg w Sambirze. Przyjmował go u siebie Sahamin. Posłałem Alego do osady po wiadomości. Wrócił około dziewiątej i doniósł mi, że Patalolo siedzi po lewej stronie Abdulli przed ogniskiem Sahamina. Odbywali wielką naradę. Alemu zdawało się że Patalolo jest więźniem, ale tak nie było. Urządzili ten kawał bardzo sprytnie. Przed północą nastąpiło zupełne porozumienie, o ile mogłem wymiarkować. Patalolo wrócił do swego rozwalonego ostrokołu, eskortowany przez tuzin łodzi z pochodniami. Podobno prosił Abdullę o przejazd na Panu Wysp do Penangu. Stamtąd ma się wybrać do Mekki. O strzałach wspomniano jako o pomyłce. I z pewnością była to w pewnym sensie pomyłka, bo Patalolo ani myślał się opierać. Więc pojedzie z nimi, kiedy statek będzie gotów do podróży. Nazajutrz radża udał się na pokład w towarzystwie trzech kobiet i kilku starców w jego wieku. Abdulla rozkazał aby go przyjęto salwą siedmiu strzałów armatnich i odtąd — będzie już pięć tygodni — Patalolo mieszka na statku. Wątpię aby żywy opuścił rzekę. W każdym razie nie dojedzie żyw do Penangu. Lakamba przejął cały jego dobytek i dał mu przekaz na dom Abdulli, płatny w Penangu. Patalolo musi umrzeć zanim się tam dostanie. Pan przecież rozumie!
Przez chwilę siedział, milcząc, zwątpiały i zamyślony, poczem ciągnął dalej:
— Naturalnie słyszałem kilka razy zgiełk w ciągu nocy. Różni ludzie korzystali z niepewnej sytuacji aby uregulować dawne porachunki i załatwić dawne pretensje. Spędziłem noc na tem oto krześle, drzemiąc niespokojnie. Niekiedy wybuchał wielki hałas, rozlegały się wrzaski i budziłem się z rewolwerem w ręku. Ale nie zabili nikogo. Kilka porozbijanych łbów — to było wszystko. Wczesnym rankiem Willems wywołał wśród ludności nowy rozruch, czem — przyznaję — bardzo byłem zdziwiony. Jak tylko się rozwidniło, zaczęli ustawiać słup od flagi na wolnej przestrzeni u drugiego końca osady, tam gdzie Abdulla buduje teraz domy. Wkrótce po wschodzie słońca zebrała się naokoło słupa duża gromada. Zeszli się wszyscy. Willems stał oparty o słup, obejmując ramieniem tę kobietę. Przyniesiono fotel dla Patalola; Lakamba stanął z prawej strony starego, który wygłosił mowę. Był tam cały Sambir, kobiety, niewolnicy, dzieci, wszyscy co do jednego! Patalolo zabrał głos. Powiedział że z łaski Najwyższego wyrusza na pielgrzymkę. Najgorętsze pragnienie jego serca, to osiągnąć doskonałość. Zwrócił się do Lakamby i prosił go o sprawiedliwe rządy w czasie jego — Patalola — nieobecności. Tu rozegrała się krótka komedja. Lakamba oświadczył że niegodzien jest tego zaszczytnego brzemienia, a Patalolo nalegał. Biedny stary dureń! Musiała to być dla niego gorzka chwila. Poprostu zmuszono go do błagania tego łotra. Niech pan sobie wystawi człowieka, któremu kazano błagać zbója aby go obrabował! Ale stary taki był przerażony! Więc zrobił co mu polecono i Lakamba w końcu się zgodził. Potem Willems wygłosił mowę do tłumu. Oświadczył, że w podróży na zachód radża — to jest Patalolo — zobaczy się z wielkim białym władcą w Batawji i uzyska dla Sambiru jego opiekę. „A tymczasem“, mówił dalej, „ja, Orang Blanda i wasz przyjaciel, podnoszę flagę, w której cieniu jest bezpieczeństwo“. I wciągnął na maszt holenderską chorągiew. W nocy uszyto ją śpiesznie z perkalu, a że była ciężka, zwisła przy maszcie. Tłum się gapił. Ali opowiadał mi że rozległ się głośny szmer zdumienia, ale nie padło ani jedno słowo póki Lakamba nie wystąpił naprzód i nie oznajmił, że przez cały ten dzień każdy, kto będzie przechodził obok flagi, musi odkryć głowę i złożyć pokłon przed godłem.
— Cóż u djabła! — wykrzyknął Lingard — przecież Abdulla to podany brytyjski!
— Abdulli tam wcale nie było, nie opuszczał tego dnia statku. Lecz Ali, który jest spryciarz, zauważył że miejsce, gdzie zebrał się tłum, znajdowało się pod obstrzałem Pana Wysp. Zarzucili na brzeg cumę z włókien kokosowych i statek wykręcił się na prądzie, stając burtą do masztu z flagą. Dowcipne, co? Nikomu ani się śniło o oporze. Kiedy ludzie ochłonęli ze zdumienia, podrwiwali spokojnie z tego wszystkiego; Bahassoen zaczął Lakambie gwałtownie wymyślać, póki jeden z ludzi Lakamby nie dał mu laską po łbie. Podobno rozwalił mu głowę okrutnie. Wówczas drwiny ucichły. Tymczasem Patalolo odszedł, Lakamba zasiadł na fotelu u stóp masztu z chorągwią, a tłum falował dokoła, jakby ludzie nie mogli się zdobyć na odejście. Nagle wybuchnął wielki hałas za fotelem Lakamby. To ta kobieta rzuciła się na Willemsa. Ali mówi że była jak dzikie zwierzę, ale Willems wykręcił jej ręce i zmusił ją do czołgania się w pyle. Nikt nie wie dokładnie o co jej chodziło. Niektórzy mówią że o flagę. Willems zabrał tę wiedźmę, rzucił ją do czółna i zawiózł na statek Abdulli. Po tem wszystkiem Sahamin pierwszy złożył salaam przed flagą. Inni także. Przed południem panował już zupełny spokój w osadzie; Ali wrócił i opowiedział mi wszystko.
Almayer odetchnął głęboko. Lingard wyciągnął nogi.
— Mów dalej! — rzekł.
Almayer zdawał się z sobą walczyć. Wreszcie wykrztusił:
— Najgorszego jeszcze nie powiedziałem. To było wprost potworne! Zniewaga! Piekielna zniewaga!


ROZDZIAŁ TRZECI

— No, gadaj co tam masz na wątrobie. Nie mogę sobie wyobrazić... — zaczął Lingard po chwili milczącego oczekiwania.
— Nie może pan sobie wyobrazić! Ja myślę! — przerwał Almayer. — Skądżeby! Niech pan tylko posłucha. Kiedy Ali wrócił, zrobiło mi się trochę lżej na sercu. Zdawało się że jakiś porządek zapanował w Sambirze. Wywiesiłem flagę angielską od samego rana; zacząłem się czuć bezpieczniejszy. Kilku moich ludzi pokazało się popołudniu. Nie wypytywałem ich wcale; zasadziłem ich do pracy jakby nigdy nic. Pod wieczór — była może piąta lub pół do szóstej — stałem z dzieckiem na naszym pomoście, kiedy doszły mnie krzyki z dalekiego końca osady. Z początku nie zwracałem na nie uwagi. Po jakimś czasie przychodzi do mnie Ali i mówi: „Tuanie, daj mi dziecko, w osadzie jest wielki niepokój“. Więc dałem mu Ninę; wróciłem do domu, wziąłem rewolwer i poszedłem na tylny dziedziniec. Schodząc ze schodów, zobaczyłem że wszystkie służebne dziewczęta uciekają z szopy kuchennej i usłyszałem wycie tłumu po drugiej stronie wyschłego rowu, który jest granicą naszej posiadłości. Nie mogłem widzieć tej zgrai, bo wzdłuż rowu rosną krzaki, ale słyszałem że są wściekli i że kogoś ścigają. Stałem i zachodziłem w głowę o co im chodzi, kiedy Jim–Eng — wie pan, ten Chińczyk, który osiedlił się tu przed paru laty?
— To był mój pasażer; przywiozłem go tutaj — wykrzyknął Lingard. — Bardzo porządny Chińczyk.
— Ach tak? Zapomniałem. No więc ten Jim–Eng wylatuje z krzaków i wpada że tak powiem w moje objęcia. Mówi, łapiąc dech, że go ścigają, bo nie chciał zdjąć kapelusza przed flagą. Nie był taki znów nastraszony, ale bardzo oburzony i zły. Naturalnie że musiał uciekać, bo z pięćdziesięciu ludzi — stronników Lakamby — pędziło za nim, ale wykazał wielką wojowniczość. Mówił że jest Anglikiem i że nie zdejmie kapelusza przed żadną inną flagą tylko przed brytyjską. Starałem się go ułagodzić, a przez ten czas tamci krzyczeli po drugiej stronie rowu. Namawiałem go żeby wziął jedno z moich czółen, przeprawił się przez rzekę i został tam parę dni. Nie chciał! Broń Boże! Jest Anglikiem i będzie się bił przeciwko całej gromadzie. Mówił: „Przecież to są tylko czarni. My, biali“ — niby on i ja — „pobijemy wszystkich w Sambirze“. Szalał z gniewu. Tamci uspokoili się trochę i myślałem że będę mógł przechować u siebie Jim–Enga bez wielkiego ryzyka, gdy nagle usłyszałem głos Willemsa. Krzyknął do mnie po angielsku: „Niech pan wpuści na dziedziniec czterech ludzi po tego Chińczyka“. Nic nie odrzekłem i powiedziałem Jim–Engowi żeby też siedział cicho. Po chwili Willems krzyknął znów: „Niech pan się nie opiera! Dobrze panu radzę. Powstrzymuję tłum. Niech pan się nie opiera!“. Głos tego łajdaka rozwścieczył mnie; nie mogłem się opanować. Krzyknąłem do niego: „Ty kłamco!“ W tej samej chwili Jim–Eng — który zrzucił kurtkę i zakasał spodnie, przygotowując się do bójki — wyrwał mi z ręki rewolwer i wypalił do nich przez krzaki. Rozległ się ostry krzyk — Jim–Eng widać kogoś zranił — potem ogłuszające wrzaski; w mgnieniu oka przeskoczyli rów, przedarli się przez zarośla i dalejże na nas! Przetoczyli się po nas poprostu. Nie było najlżejszej mowy o oporze. Mnie stratowano, Jim–Eng odniósł kilka ran, wlekli nas z rozpędu przez pół dziedzińca. Oczy i usta miałem pełne kurzu; leżałem nawznak, a na mnie siedziało trzech czy czterech ludzi. Usłyszałem że Jim–Eng usiłuje kląć gdzieś niedaleko. Od czasu do czasu ściskali mu gardło i rzęził. Ledwie mogłem oddychać z dwoma drabami na piersiach. Willems przybiegł; kazał mnie podnieść i trzymać mocno. Zaprowadzili mię na werandę. Rozglądałem się, ale nie zobaczyłem ani dziecka ani Alego. Ulżyło mi. Zacząłem im się wyrywać... O Boże!
Twarz Almayera wykrzywiła się przelotnym spazmem wściekłości. Lingard poruszył się zlekka na krześle. Almayer ciągnął dalej po krótkiej chwili milczenia:
— Trzymali mnie i krzyczeli mi w twarz obelgi. Willems odczepił hamak i rzucił go im. Wyciągnął szufladę z tego stołu, znalazł tam liść palmowy, igłę i trochę żaglowego szpagatu. Szyliśmy płócienny namiot dla pana brygu, tak jak pan kazał, kiedy pan tu był ostatnim razem. Wiedział naturalnie, gdzie szukać czego mu trzeba. Na jego rozkaz położyli mnie na podłodze i zawinęli w hamak, a on dalejże mię zaszywać w ten hamak jak trupa, zaczynając od nóg. Szył i śmiał się złośliwie. Wyzywałem go od wszystkich słów jakie tylko przyszły mi na myśl. Kazał im położyć mi brudne łapy na ustach i nosie. O mało się nie udusiłem. Kiedy zaczynałem się rzucać, walili mnie pięściami w żebra. Gdy jedna nitka się skończyła, nawlekał drugą i szył dalej spokojnie. Zaszył mnie aż po gardło. Potem wstał i powiedział: „Dosyć; puśćcie go“. Ta kobieta stała koło niego; musieli się już widać pogodzić. Klaskała w ręce. Leżałem na podłodze jak bal z towarem, on gapił się na mnie, a ta kobieta wykrzykiwała z radości. Jak bal z towarem! Wszyscy szczerzyli zęby, pełno było ludzi na werandzie. Chciałem umrzeć — słowo daję, kapitanie, że chciałem umrzeć! A i teraz, za każdym razem gdy o tem pomyślę!
Twarz Lingarda wyrażała współczucie i oburzenie, ale to nie przyniosło ulgi Almayerowi; opuścił głowę na ramiona oparte o stół i mówił dalej niewyraźnym, stłumionym głosem, nie podnosząc oczu.
— W końcu kazał mię rzucić na wielki bujający fotel. Zaszył mnie tak ciasno, że byłem sztywny jak kawał drewna. Wydawał bardzo głośno rozkazy, a Babalaczi pilnował żeby je wykonywano. Słuchali go jak pies kija. Przez ten czas leżałem na fotelu niby kłoda; ta kobieta wytańcowywała przede mną, i stroiła miny, i prztykała mi palcami przed nosem. Jakie kobiety są złe! prawda? Przecież nigdy jej przedtem nie widziałem, o ile pamiętam. Nigdy jej nic nie zrobiłem. A była jak djablica. Czy pan to może zrozumieć? Czasem odchodziła ode mnie żeby mu się wieszać u szyi, potem wracała do fotela i zaczynała na nowo. Patrzył na to z pobłażliwością. Pot spływał mi po twarzy, zalewał oczy — ręce miałem zaszyte. Prawie ciągle byłem oślepiony; od czasu do czasu widziałem wyraźniej. Zaciągnęła go przede mnie. „Jestem jak biała kobieta“, powiedziała, trzymając go za szyję. Trzeba było widzieć twarze tych ludzi na werandzie. Byli zgorszeni i wstydzili się jej zachowania. Nagle zapytała Willemsa: „Kiedy go zabijesz?“ Może pan sobie wyobrazić jak się czułem. Pewno zemdlałem; nie pamiętam dobrze co było dalej, przypuszczam że się pokłócili. Willems był zły. Gdy odzyskałem przytomność, siedział tuż przy mnie a jej nie było. Widocznie posłał ją do mojej żony, która się ukryła w pokoju od strony podwórza i nie pokazała się wcale podczas tego wszystkiego. Powiedział do mnie — słyszę jeszcze jego głos, zachrypły i tępy — „Włos panu z głowy nie spadnie“. Nie pisnąłem ani słowa. Mówił dalej: „Proszę zauważyć że flaga, którą pan wywiesił — i która, nawiasem mówiąc, nie jest pańska — że flaga została uszanowana. Niech pan to powie kapitanowi Lingardowi, kiedy pan go zobaczy. Ale“ — ciągnął dalej — „pan pierwszy strzelił do tłumu“. „Łżesz, hultaju!“ krzyknąłem. Żachnął się, widziałem to dobrze. Ubodło go że się nie boję. „W każdym razie“ — rzekł — „strzelił ktoś od pana z dziedzińca i zranił człowieka. Lecz własność pańska będzie uszanowana ze względu na flagę brytyjską. Przytem niema żadnych nieporozumień między mną a kapitanem Lingardem, który jest głównym wspólnikiem w tym interesie. A co się tyczy pana“ — ciągnął — „nie zapomni pan dnia dzisiejszego, choćby pan żył sto lat — chyba że nie znam pana natury. Zapamięta pan do ostatniego tchu gorzki smak tego upokorzenia — i to jest zapłata za pana dobroć dla mnie. Zabiorę panu cały proch. Wybrzeże zostało oddane pod opiekę Holandji, i nie ma pan prawa trzymać u siebie prochu. Gubernator zakazał, o czem pan wie dobrze. Gdzie klucz od małego magazynu?“ Nie odpowiedziałem ani słowa; poczekał chwilę i wstał, mówiąc: „To będzie pana wina, jeśli narobią szkody“. Kazał Babalacziemu wyważyć zamek w drzwiach od biura i poszedł tam; grzebał we wszystkich szufladach ale nie mógł znaleźć klucza. Potem ta kobieta, Aissa, poprosiła o klucz moją żonę i dostała go. Za chwilę toczyli wszystkie baryłki do rzeki. Osiemdziesiąt trzy centnary. Pilnował tego sam i patrzył na każdą baryłkę toczącą się do wody. Ludzie szemrali. Babalaczi był zły, usiłował protestować, ale Willems przemówił mu do słuchu. Muszę przyznać że był nieustraszony z tymi drabami. Potem wrócił na werandę, siadł przy mnie i mówi: „Znaleźliśmy Alego z pana córeczką, ukrytych w krzakach nad rzeką. Przyprowadziliśmy ich. Nic im się oczywiście nie stanie. Pozwolę sobie panu powinszować; jaka pana córeczka jest sprytna! Poznała mnie odrazu i krzyknęła: „Świnia!“ i to tak naturalnie, jakby pan sam to zrobił. Uczucia zmieniają się pod wpływem okoliczności; szkoda że pan nie widział, jaki Ali był przerażony. Zatknął jej usta rękami. Mojem zdaniem psuje pan dziecko. Ale się nie gniewam. Naprawdę, wygląda pan tak śmiesznie na tem krześle, że nie mogę się gniewać“. Wytężyłem wszystkie siły, chciałem rozerwać hamak i rzucić się temu łotrowi do gardła, ale tylko spadłem z fotela, który się na mnie przewrócił. Willems roześmiał się i rzekł: „Zostawiam panu połowę naboi do rewolweru, a połowę zabieram. Jesteśmy obaj biali i powinniśmy się nawzajem popierać. Może mi będą potrzebne“. Krzyknąłem na niego z pod fotela: „Ty złodzieju!“ — ale nawet na mnie nie spojrzał i odszedł; jedną ręką obejmował wpół tę kobietę, a drugą trzymał na ramieniu Babalacziego, do którego mówił coś nakazująco, zdaje się że coś mu wyjaśniał. W niecałe pięć minut nie było już na dziedzińcu nikogo. Wkrótce znalazł mię Ali i wyswobodził. Od tamtej chwili nie widziałem ani Willemsa, ani nikogo. Zostawiono mnie w spokoju. Dałem sześćdziesiąt dolarów człowiekowi, który został zraniony; przyjął je. Jim–Enga uwolniono nazajutrz, kiedy flaga już była zdjęta. Posłał do mnie sześć skrzyń opium na przechowanie, ale sam został w domu. Chyba teraz jest mniej więcej bezpieczny. Wszędzie już zupełnie spokojnie.
Pod koniec opowiadania Almayer dźwignął głowę ze stołu; zasiadł się w krześle głęboko i utkwił wzrok w bambusowych krokwiach dachu. Lingard siedział rozparty na fotelu, nogi wyciągnął przed siebie. W spokojnym półmroku werandy o spuszczonych zasłonach słychać było słabe odgłosy zewnętrznego świata zalanego słonecznym żarem; jakiś okrzyk na rzece, odpowiedź z wybrzeża, zgrzyt bloku — dźwięki krótkie, urywane, jakby wchłonięte nagle przez wspaniałość południowej godziny. Lingard dźwignął się zwolna i podszedł do balustrady; uchyliwszy zasłony, wyjrzał na dwór, milcząc. Poprzez wodę i pusty dziedziniec przypłynął wyraźny głos z małego szkunera przycumowanego u pomostu Lingarda:
— Serangu, podciągnijcie tam główne fały. Gafel opada.
Rozległ się świdrujący gwizd, który zamarł wśród przeciągłego, rytmicznego przyśpiewu ludzi ciągnących za linę. Ten sam głos rzekł ostro: „Dosyć!“ Inny głos, prawdopodobnie seranga, odpowiedział: „Ikat!“ a gdy Lingard puścił zasłonę i odwrócił się, zapadła znów cisza, jakby nie było nic po tamtej stronie prócz światła, które legło na martwym kraju, wspaniałe, ciężkie, surowe, jak całun z ognia. Lingard siadł znów naprzeciw Almayera, wspierając się łokciem o stół w zadumie.
— Ładny mały szkuner — mruknął Almayer znużonym głosem. — Czy pan go kupił?
— Nie — odrzekł Lingard. — Kiedy straciłem Błyskawicę, dotarliśmy w łodziach do Palembangu. Tam go wynająłem na sześć miesięcy. Od młodego Forda, pamiętasz go? To jego własność. Chciał spędzić jakiś czas na lądzie, więc wziąłem ten szkuner. Naturalnie cała załoga jest Forda. Obcy ludzie. Musiałem popłynąć do Singapuru ze względu na ubezpieczenie, a potem oczywiście do Makassaru. Miałem długą podróż. Ani krzty wiatru. To było jak jakie przekleństwo. I moc kłopotów ze starym Hudigiem.
— Z Hudigiem? A dlaczego z Hudigiem? — spytał machinalnie Almayer.
— Ach, to chodziło o... kobietę — wymruczał Lingard przez zęby.
Almayer spojrzał na niego ociężałym, zdziwionym wzrokiem. Stary marynarz zwinął w szpic białą brodę i z kolei podkręcał gwałtownie wąsa. Jego małe zaczerwienione oczy, te oczy, które go piekły od słonych bryzgów wszystkich mórz, które patrzyły nieugięcie ku nawietrznej wśród sztormów wszystkich szerokości geograficznych — wpatrywały się teraz w Almayera z pod namarszczonych brwi, jak para zalękłych dzikich zwierząt przyczajonych w gąszczu.
— Masz tobie! To bardzo do pana podobne. Co pana obchodzą kobiety Hudiga. Stary grzesznik! — rzekł Almayer obojętnie.
— Co ci też w głowie! To żona mojego przyjaciela... to jest znajomego...
— Mimo to nie rozumiem... — wtrącił niedbale Almayer.
— Człowieka, którego znasz. I to dobrze. Bardzo dobrze.
— Znałem tylu ludzi, zanim pan kazał mi się zagrzebać w tej dziurze — burknął nieuprzejmie Almayer. — Jeśli ona ma do czynienia z Hudigiem — ta żona — to co ona tam może być warta. Współczuję jej mężowi — dodał i poweselał na wspomnienie skandalicznych pogawędek z przeszłości, kiedy był młodzieńcem mieszkającym w drugiej stolicy wysp i miał zawsze takie dobre informacje. Wybuchnął śmiechem. Zmarszczka na czole Lingarda pogłębiła się.
— Nie pleć głupstw! To żona Willemsa.
Almayer rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy, chwyciwszy się krzesła.
— Co? Jakto! — wykrzyknął oszołomiony.
— Żona Willemsa — powtórzył Lingard wyraźnie. — Mam nadzieję że nie jesteś głuchy, co? Żona Willemsa. Tak. A dlaczego? Bo przyrzekłem. I nie wiedziałem co się tu stało.
— Co też pan zrobił! Założę się że pan dał jej pieniędzy — zawołał Almayer.
— Jeszcze nie — rzekł Lingard z namysłem. — Ale przypuszczam że będę musiał dać...
Almayer jęknął.
— Właściwie mówiąc — ciągnął Lingard powoli i spokojnie — właściwie to... przywiozłem ją tu. Tutaj. Do Sambiru.
— Na miłość boską! Dlaczego? — krzyknął Almayer, zrywając się z krzesła, które przechyliło się i zwolna upadło. Podniósł splecione ręce nad głową i opuścił je gwałtownie, rozłączając palce z wysiłkiem, jakby je od siebie oddzierał. Lingard kiwnął szybko głową raz po raz.
— Tak. Głupia historja. Co? — rzekł, patrząc z zakłopotaniem na Almayera.
— Słowo daję — rzekł płaczliwie Almayer — niepodobna mi pana zrozumieć. Co też pan jeszcze wymyśli! Żona Willemsa!
— Żona i dziecko. Mały chłopczyk, uważasz. Są na szkunerze.
Almayer spojrzał nagle podejrzliwie na Lingarda i odwrócił się żeby podnieść krzesło, poczem siadł tyłem do starego marynarza i usiłował gwizdać, ale zaraz dał temu pokój. Lingard mówił dalej:
— Otóż Willems miał przykrości z Hudigiem. Wzruszył mnie. Obiecałem że załagodzę tę sprawę. I załagodziłem. Mnóstwo z tem miałem kłopotu. Hudig był na nią zły, że ona chce jechać do męża. To stary drab bez żadnych zasad. Wiesz, ona jest jego córką. Otóż powiedziałem że się nią zaopiekuję, że pomogę Willemsowi rozpocząć nowe życie i tak dalej. Mówiłem z Craigiem w Palembangu. Starzeje się i potrzebuje dyrektora albo wspólnika. Powiedziałem mu że ręczę za sprawowanie Willemsa. Ustaliliśmy wszystko. Craig, to mój dawny kamrat. W czterdziestych latach kolegowaliśmy na jednym statku. On teraz na niego czeka. Wpadłem porządnie! Co ty o tem myślisz?
Almayer wzruszył ramionami.
— Ta kobieta zerwała z Hudigiem, bo ją zapewniłem że wszystko pójdzie dobrze — ciągnął Lingard ze wzrastającym strachem. — Zerwała z nim. To było przecież najwłaściwsze. Żona, mąż... razem... tak być powinno... Zdolny chłop... drań skończony... To dopiero pasztet! Cholera!
Almayer roześmiał się złośliwie.
— A to mu pan zrobi przyjemność — powiedział. — Uszczęśliwi pan dwoje ludzi. Conajmniej dwoje! — Roześmiał się znów; strapiony Lingard patrzył na jego barki wstrząsane śmiechem.
— No, kiedy jak kiedy, ale tym razem to się rozbiłem o brzeg — mruknął.
— Niech pan ją prędko odeśle z powrotem — poddał Almayer, tłumiąc nowy napad śmiechu.
— Co tak szczerzysz zęby? — warknął gniewnie Lingard. — Jeszcze sobie z tem wszystkiem poradzę. A tymczasem musisz ją wziąć do siebie.
— Do mojego domu! — wykrzyknął Almayer, odwracając się.
— Ten dom jest też trochę moim, co? — rzekł Lingard. — Nie sprzeciwiaj mi się! — krzyknął, kiedy Almayer otworzył usta. — Słuchać rozkazów i trzymać język za zębami!
— O, jeśli pan z tego tonu zaczyna — mruknął Almayer i machnął ręką na znak, że się poddaje.
— Takiś dokuczliwy, mój chłopcze — rzekł stary żeglarz z nagłym spokojem. — Musisz mi dać trochę czasu na rozejrzenie się. Nie mogę jej trzymać cały czas na statku. Trzeba jej coś powiedzieć. Naprzykład, że Willems pojechał w górę rzeki. Że lada dzień go oczekujemy. Otóż to właśnie. Słyszysz? Poddasz jej tę myśl i będziesz ją utrzymywał w tem przekonaniu, a ja tymczasem postaram się wybrnąć z sytuacji. — Na Boga, podłe jest życie! — wykrzyknął po krótkiej chwili. — A jednak... A jednak! Człowiek musi patrzeć bystro przed siebie, aby statek płynął zanim pójdzie na dno — nazawsze. A teraz pilnuj się tego co ci powiedziałem — dodał ostro — jeśli nie chcesz się ze mną pokłócić, mój chłopcze.
— Nie chcę się z panem kłócić — mruknął Almayer z mimowolnym szacunkiem. — Ale chciałbym pana zrozumieć. Wiem że pan jest moim najlepszym przyjacielem, kapitanie Lingard, tylko że, słowo daję, nie mogę pana czasem przeniknąć. A chciałbym...
Lingard wybuchnął głośnym śmiechem, który utonął nagle w głębokiem westchnieniu. Zamknął oczy i złożył głowę na oparciu fotela; jego twarz, spalona bezchmurnem słońcem wielu znojnych lat, przybrała na chwilę wyraz zmęczenia i starości, który przestraszył Almayera jak niespodziane objawienie zła.
— Zmordowany jestem — rzekł cicho Lingard. — Zmordowany na amen. Całą noc trzeba było sterczeć na pokładzie, żeby prowadzić ten szkuner w górę rzeki. Potem znowu rozmowa z tobą. Zdaje mi się że zasnąłbym stojąc. Ale chciałbym coś przegryźć. Zajmij się tem, Kacprze.
Almayer klasnął w ręce; nie otrzymując odpowiedzi, miał wołać, gdy w środkowym korytarzu przecinającym dom, za czerwoną firanką, która zasłaniała wejście na werandę, rozległ się rozkazujący, przenikliwy głos dziecka.
— Weź mnie zaraz na ręce. Chcę żebyś mnie zaniósł na werandę. Bo będę się bardzo gniewać! Weź mnie na ręce.
W odpowiedzi przyciszony, męski głos zaczął napominać pokornie. Twarze Almayera i Lingarda rozjaśniły się natychmiast. Stary marynarz zawołał:
— Przynieś dziecko. Lekas!
— Zobaczy pan jak urosła — wykrzyknął Almayer tryumfalnie.
Z za firanki wiszącej u drzwi ukazał się Ali z malutką Niną Almayer na ramieniu. Dziewczynka trzymała go jedną ręką za szyję, a drugą obejmowała dojrzałe pumelo, prawie tak duże jak jej główka. Różowa sukienka bez rękawów zsunęła się z jej ramion; oliwkowa twarzyczka o wielkich czarnych oczach, patrzących z dziecinną powagą, była okolona długiemi czarnemi włosami, które spadały na jej plecy i ramię Alego, bujne, wspaniałe, niby gęsta, delikatna sieć z jedwabnych nitek. Lingard wstał aby do niej podejść, a Nina, spostrzegłszy go, puściła pumelo i wyciągnęła rączki z krzykiem radości. Kiedy ją wziął z rąk Alego, chwyciła go za wąsy tak serdecznie, że do małych, zaczerwienionych oczu starego marynarza napłynęły łzy, których nie był zwyczajny.
— Nie tak mocno, malutka, nie tak mocno — szeptał, przyciskając ogromną dłonią do swego policzka główkę dziecka, która kryła się zupełnie w tej dłoni.
— Podnieś moje pumelo, Królu Morza! — rzekła bardzo szybko wysokim, jasnym głosikiem. — Jest tam, pod stołem. Prędko, prędko! Ty się biłeś daleko z wielu ludźmi. Tak mówi Ali. Ty jesteś wielki wojak. Tak mówi Ali. Na dużem morzu, daleko, daleko, daleko!
Poruszyła wyciągniętą rączką i zapatrzyła się marząco w przestrzeń, a tymczasem Lingard, wciąż na nią spoglądając, przykucnął i szukał poomacku pumela pod stołem.
— Gdzie ona się tego nauczyła? — rzekł, wstając ostrożnie, do Almayera, który wydawał Alemu rozkazy.
— Jest zawsze z robotnikami. Ileż razy zastałem ją wieczorem sięgającą paluszkami do ich misy z ryżem. Ale matki nie lubi — miło mi to stwierdzić. Jaka ona ładna — a jaka bystra! Żywy mój obraz.
Lingard postawił dziecko na stole i obaj mężczyźni wpatrywali się w nie rozpromienieni.
— Zupełnie mała kobietka — szepnął Lingard. — Tak, kochany chłopcze, my z niej coś zrobimy. Zobaczysz!
— Teraz się na to nie zanosi — zauważył Almayer ze smutkiem.
— Co ty tam wiesz! — wykrzyknął Lingard, biorąc znów dziecko na ręce i chodząc z niem po werandzie tam i z powrotem. Ja mam różne plany. Ja... Posłuchaj.
I zaczął wyjaśniać zaciekawionemu Almayerowi swoje projekty na przyszłość. Pomówi z Abdullą i z Lakambą. Trzeba dojść do porozumienia z tymi ludźmi teraz, kiedy są górą... Tu urwał i zaczął kląć ile wlazło, a tymczasem Nina, gmerając mu pilnie u szyi, znalazła świstawkę i gwizdała głośno od czasu do czasu tuż nad jego uchem; wstrząsał się i śmiał, przytrzymując jej ręce i łając ją pieszczotliwie. Tak, to się łatwo da zrobić. Lingard jest człowiekiem, z którym trzeba jeszcze się liczyć. Almayer wie o tem najlepiej. A więc dobrze. Trzeba będzie dużo cierpliwości, żeby sklecić jakiś niewielki handel. To się zrobi. Ale najważniejsza rzecz — tu Lingard stanął jak wryty przed zasłuchanym Almayerem — najważniejsza rzecz to wyszukanie złota tam w górze nad rzeką. On, Lingard — zupełnie się temu poświęci. Był już raz w środku wyspy. Są tam olbrzymie złoża alluwjalnego złota. Bajeczne. Jest tego pewien. Widział te miejsca. Niebezpieczna robota? Naturalnie! Ale co za nagroda! Będzie tam szukał — i znajdzie. Napewno. Pal djabli niebezpieczeństwo. Najpierw wydobędą sami tyle złota ile się da. Nie zdradzą tego nikomu. Po jakimś czasie założą spółkę. W Batawji albo w Anglji. Lepiej w Anglji. Oczywiście wszystko uda się wspaniale. A to dziecko będzie najbogatszą kobietą świata. On, Lingard, pewnie tego już nie zobaczy, choć czuje że przetrwa jeszcze dobrych kilka lat, lecz Almayer zobaczy. Oto coś dla czego warto żyć. Prawda?
Tymczasem najbogatsza kobieta świata krzyczała od pięciu minut świdrującym głosikiem: „Radżo Laut! Radżo Laut! Hai! Słuchaj“. A stary marynarz mówił machinalnie coraz głośniej aby przekrzyczeć głębokim basem niecierpliwe wołanie dziecka. Nagle zatrzymał się i rzekł czule:
— Czego chcesz, mała kobietko?
— Nie jestem mała kobietka. Jestem białe dziecko. Anak Putih. Białe dziecko; a biali ludzie to moi bracia. Tatuś tak mówi. I Ali także tak mówi. Ali tyle wie co i tatuś. Wszystko.
Almayer nie posiadał się z ojcowskiej dumy.
— Nauczyłem ją! Nauczyłem ją tego — powtarzał, śmiejąc się do łez. Prawda jaka mądra?
— Jestem niewolnikiem białego dziecka — rzekł Lingard z żartobliwą powagą. — Co rozkażesz?
— Ja chcę domu — szczebiotała z zapałem. — Ja chcę domu. I drugiego domu na dachu, i jeszcze jednego na dachu — wysoko. Wysoko! Jak te miejsca, gdzie oni mieszkają — moi bracia — w kraju gdzie śpi słońce.
— Na Zachodzie — wyjaśnił szeptem Almayer. — Ona wszystko pamięta. Chce żeby pan jej zbudował domek z kart. Tak jak ostatnim razem kiedy pan tu był.
Lingard usiadł z dzieckiem na kolanach, Almayer zaś wyciągał porywczo jedną szufladę za drugą, szukając kart, jakby los świata zależał od jego pośpiechu. Wydostał dwie brudne talje, których używano tylko podczas wizyt Lingarda w Sambirze; grywali czasem wieczorami w grę, którą Lingard nazywał chińskim bezikiem. Nudziło to Almayera, lecz stary żeglarz przepadał za ową grą, uważając ją za wybitny owoc chińskiego genjuszu; miał dla Chińczyków niepojętą sympatję i podziw.
— No, teraz zaczynamy, moja ty perełko — rzekł, ustawiając z niezmierną ostrożnością dwie karty, które wyglądały dziwnie krucho w jego wielkich palcach. Mała Nina przypatrywała się z głęboką powagą jak budował parter, a Lingard mówił w dalszym ciągu do Almayera z głową odwróconą, aby nie uszkodzić budowli oddechem.
— Ja wiem co mówię... byłem w czterdziestym dziewiątym w Kalifornji... Niebardzo mi się wtedy udało... potem znów w Wiktorji na samym początku... Znam to wszystko jak własną kieszeń. Ufaj mi. A przytem nawet ślepiecby mógł... Siedź spokojnie, córeczko, bo wszystko przewrócisz... Mam jeszcze wcale pewną rękę! Co, Kacprze? A teraz, rozkoszy mego serca, postawimy jeszcze trzeci na tych dwóch... Siedź spokojniutko... Jak już mówiłem, tylko się schylić i zgarniać garście złota... złotego proszku... tak. Udało się! Trzy domki jeden na drugim. Wspaniale!
Rozparł się w krześle i jedną ręką gładził machinalnie główkę dziecka, a drugą gestykulował, mówiąc do Almayera.
— Kiedy już się znajdziemy na miejscu, będzie kłopot tylko ze zbieraniem surowca. Potem udamy się do Europy. Trzeba przecież dziecko wychować. Będziemy bogaci. Co tam bogaci — niema na to słów. W Devonshire, skąd pochodzę, był człowiek, który zbudował sobie dom pod Teignmouth, a w tym domu było tyle okien co iluminatorów na trzypokładowcu. Zbił pieniądze gdzieś tu w tych okolicach, za dawnych dobrych czasów. Ludzie opowiadali że to był korsarz. My chłopcy — byłem wtedy chłopcem okrętowym na trawlerze z Brixham — wierzyliśmy w to święcie. Jeździł po swojej posiadłości w fotelu na kółkach. Miał szklane oko...
— Wyżej! Wyżej! — zawołała Nina, ciągnąc za brodę starego żeglarza.
— Ależ ty mnie nudzisz — rzekł łagodnie Lingard, całując ją czule. — Jakto! Jeszcze jeden domek na szczycie tych wszystkich? No, sprobuję.
Dziecko śledziło go z zapartym oddechem. Kiedy trudne dzieło zostało dokonane, Nina zaczęła klaskać w ręce, wpatrzyła się w domek i po chwili odetchnęła głęboko z zadowoleniem.
— Ach! Uważaj! — krzyknął Almayer.
Budowla zapadła się nagle pod lekkim oddechem dziecka. Lingard zmieszał się na chwilę, Almayer wybuchnął śmiechem, ale dziewczynka zaczęła płakać.
— Weź ją — rzekł nagle stary żeglarz. Potem, gdy Almayer odszedł z płaczącem dzieckiem, siedział w dalszym ciągu przy stole, patrząc posępnie na stos kart.
— Do licha z tym Willemsem — mruknął pod nosem. — A jednak ja tego dokonam!
Podniósł się i gniewnem pchnięciem ręki zmiótł karty ze stołu. Potem opadł znowu na fotel.
— Zmęczony jestem jak pies — westchnął, zamykając oczy.


ROZDZIAŁ CZWARTY

Świadomie lub też nieświadomie, ludzie są dumni ze swej siły woli, ze swej stanowczości, z bezpośredniości w dążeniu do celu. Idą wprost po linji swych pragnień, doskonalą się w cnocie — czasem w występku — w podniosłem przekonaniu że są niezłomni. Wędrują drogą życia wytkniętą przez swe upodobania, przesądy, wzgardę lub zapał — naogół uczciwi, zawsze ograniczeni i pysznią się tem że nie zbaczają z raz obranego kierunku. Jeśli się zatrzymują, to tylko po to by z nad przydrożnych płotów, zapewniających im bezpieczeństwo, rzucić okiem na przesłonięte oparami doliny, na odległe szczyty, na skały i trzęsawiska, na ciemne lasy i zamglone płaszczyzny, gdzie inne ludzkie istoty poomacku szukają z trudem swej drogi, potykając się o kości mędrców, o niepogrzebane szczątki swych poprzedników, którzy umarli samotnie — w mroku lub w blasku słońca — dążąc gdziebądź — w niewiadomym kierunku. Człowiek świadomy swych celów nie rozumie ich porażki i idzie dalej ze wzgardą. On się nigdy nie błąka. Wie dokąd zmierza i czego chce. Dąży naprzód, przebywa wielkie odległości, zapatrzony w swój ciasny horyzont, dobija wreszcie do mety, zdrożony, zbrukany, strudzony i osiąga nagrodę swej wytrwałości, swej cnoty, swego zdrowego optymizmu: kłamliwy pomnik na grobie ponurym i prędko zapomnianym.
Lingard nie wahał się nigdy. I czemu miałby się wahać? Szczęście sprzyjało mu wiernie w handlu, w walkach; żeglował sprawnie i był bez kwestji najtęższym marynarzem tych mórz. Wiedział o tem. Czyż nie słyszał głosu ogólnego uznania? Głosu świata, który cenił go tak wysoko, głosu całego swego świata; albowiem nasz wszechświat nie sięga poza grono znanych nam ludzi. Nic dla nas nie istnieje prócz paplaniny pochwalnej lub potępiającej na ustach znajomych, a poza ich kręgiem jest tylko rozległy chaos śmiechu i łez, które nas nic nie obchodzą; śmiechu i łez przykrych, złych, chorobliwych, godnych pogardy — ponieważ słyszymy je niedokładnie uszami opornemi na obce dźwięki.
Lingardowi, który był pełen prostoty, wszystko wydawało się proste. Czytał bardzo mało. Nie leżało to w jego upodobaniach, a przy tem musiał ciężko pracować, prowadząc statek i handlując. Posłuszny wrodzonej swej uczynności, wpływał nieraz decydująco na losy wykolejonych ludzi, z którymi stykał się tu i ówdzie w swem czynnem życiu. Pamiętał z dzieciństwa lekcje w niedzielnej szkółce wsi rodzinnej i przemowy jegomościa w czarnym tużurku, działacza pracującego w misji rybackiej i marynarskiej. Wspomnienie o tym człowieku — pędzącym przez deszcz i szkwał na łodzi z osprzętem jawlowym między przybrzegowcami zatoki Falmouth — należało do owych cennych wizerunków z młodości, które przechowały się w pamięci Lingarda.
— Taki to jak nic wholuje cię do nieba — mawiał z przeświadczeniem — a nie spotkałem nikogo, ktoby z równem mistrzostwem władał łodzią w każdą pogodę!
Tego rodzaju czynniki ukształtowały w ogólnych zarysach młodą duszę Lingarda, zanim wyruszył na poznanie świata jako marynarz statku dążącego na południe; zanim wyruszył — naiwny, szczęśliwy młodzik o ciężkiej ręce, czystem sercu i rubasznej mowie — aby się oddać wielkiemu morzu, które zagarnęło jego życie i dało mu majątek. Gdy Lingard rozmyślał o swej świetnej karjerze — z dowódcy statków stał się ich właścicielem, a potem szanowanym ogólnie wielkim kapitalistą, jednem słowem Lingardem, Królem Morza — własny los zdumiewał go, przejmował podziwem i lękiem, wydawał się nieoświeconej jego duszy najniezwyklejszem ze zdarzeń w dziejach ludzkości. Swoje doświadczenie uważał za olbrzymie i ostateczne, nauczyło go bowiem jakie życie jest proste. I w życiu, i w marynarskiem rzemiośle są tylko dwa sposoby postępowania: dobry i zły. Rozsądek i doświadczenie uczą nas jak postępować należy. Zły sposób postępowania właściwy jest niedojdom i durniom; w sztuce żeglarskiej prowadzi do utraty masztów i żagli lub zatonięcia, w życiu zaś do utraty pieniędzy i szacunku lub do porządnego guza. Lingard nie uważał aby łajdacy zasługiwali na gniew. Irytowały go tylko rzeczy, których nie mógł zrozumieć, a wobec ludzkich słabości umiał zawsze zdobyć się na wzgardliwą wyrozumiałość. Ponieważ było jasne że jest mądry i że ma szczęście, bo inaczej skądżeby mu się tak w życiu powiodło? — miał więc skłonność do prostowania dróg innych ludzi; z tej samej przyczyny trudno mu się było powstrzymać od wtrącania się do czynności głównego swego oficera — co w morskiej etykiecie jest niedopuszczalne — kiedy załoga podnosiła nową stengę, lub wogóle kiedy była zajęta czemś co Lingard nazywał „ciężką harówką“. Wtrącał się do wszystkiego bez cienia zarozumiałości; nie poczytywał sobie za zasługę że się zna na niektórych rzeczach. „Nauczyłem się rozumu w ciężkich opałach, mój chłopcze“, mawiał: „dobrze na tem wyjdziesz jeśli posłuchasz rady człowieka, który swojego czasu był głupi. No, jeszcze jedną kolejkę“. A „chłopiec“ przyjmował zwykle chłodny napój, radę i pomoc; udzielenie jej Lingard uważał za swój punkt honoru jako człowiek uczciwy, odpowiedzialny za swoje zdanie. Kapitan Tom żeglował od wyspy do wyspy, pojawiając się niespodzianie w różnych miejscowościach; rozpromieniony, hałaśliwy, sypiący anegdotami, chwalił lub krytykował, lecz zawsze był pożądany.
Dopiero po ostatnim powrocie do Sambiru stary marynarz poznał co to zwątpienie i niedola. Wstrząsnęła nim utrata Błyskawicy, która w niepewnem świetle chmurnego ranka nadziała się solidnie i już nazawsze na występ skalny u północnego końca cieśniny Gaspar; po przybyciu zaś do Sambiru odebrał zdumiewające wiadomości, które nie mogły kojąco na niego podziałać. Gnany żądzą przygód, wynalazł był przed laty śród niezmiernych trudów przesmyki prowadzące na rzekę Pantai i zachował je na własny użytek, słyszał bowiem od krajowców że powstaje tam nowa osada malajska. Nie ulega wątpliwości że myślał wówczas głównie o własnych zyskach, lecz przyjęty serdecznie i życzliwie przez Patalola, polubił wkrótce tego władcę i jego lud, wystąpił z radami, z pomocą i — nie wiedząc nic o Arkadji — zamarzył o arkadyjskiej szczęśliwości dla tego zakątka świata, który z lubością uważał za swą własność osobistą. Typowem dla Lingarda było głębokie i niewzruszone przekonanie że tylko on, on jedyny wie co dla mieszkańców Sambiru jest dobre; i właściwie nie mylił się tak dalece. Twierdził że da im szczęście w taki lub inny sposób i zawziął się iż to zrobi. Jego handel przyniósł dobrobyt młodemu państwu, a strach przed ciężką ręką Lingarda zapewnił Sambirowi spokój na wiele lat.
Lingard spoglądał z dumą na swoje dzieło. Z każdym rokiem kochał coraz bardziej kraj, ludzi, błotnistą rzekę i postanowił uczynić wszystko aby żaden statek poza Błyskawicą nie wpłynął nigdy na muliste, przyjazne fale Pantai. Prowadząc zwolna bryg w górę rzeki, ogarniał doświadczonym wzrokiem nadrzeczne polanki i wypowiadał uroczyście swoje zdanie o przyszłych zbiorach ryżu. Znał wszystkich osadników na wybrzeżach między morzem a Sambirem; znał ich żony, ich dzieci; znał każdego poszczególnego człowieka z barwnych grup, które stały na kruchych tarasach małych trzcinowych chat zbudowanych nad wodą, machając do niego rękami i krzycząc przenikliwie: „O! Kapal layer! Hai!“ A Błyskawica sunęła zwolna między zaludnionemi brzegami, potem zaś wpływała na puste przestrzenie połyskliwej brunatnej wody obramionej zwartym i milczącym lasem, którego wielkie drzewa chwiały łagodnie rozpostartemi konarami w nikłym, ciepłym powiewie — niby na znak powitania pełnego czułości i melancholji.
Lingard kochał to wszystko: krajobraz — brunatne złoto i wspaniałe szmaragdy pod sklepieniem z rozpalonego szafiru, szemrzące, wielkie drzewa i rozmowne palmy nipa, które łopotały gadatliwie liśćmi w nocnym powiewie, jakby im było śpieszno zwierzyć się Lingardowi ze wszystkich tajemnic wielkiego lasu. Kochał ciężki aromat kwiatów i czarnej ziemi, owo tchnienie życia i śmierci, które unosiło się nad brygiem w wilgotnem powietrzu ciepłych, spokojnych nocy. Kochał wąskie i ciemne zatoki co nigdy słońca nie widywały, czarne, gładkie, kręte — jak mroczne ścieżki rozpaczy. Lubił nawet gromady małp o żałośliwych twarzach, małp bezczeszczących te ciche miejsca kapryśnemi skokami i warjackiemi gestami pełnemi nieludzkiego szaleństwa. Kochał tu wszystko, i to co żywe, i to co martwe; nawet błoto na wybrzeżu, nawet aligatory, olbrzymie i niewzruszone, wygrzewające się w mule z wyzywającą obojętnością. Ich rozmiary były źródłem dumy dla Lingarda.
— Kolosalne draby! Dwa razy takie jak w Palembangu! Słowo daję! — wykrzykiwał, szturchając żartobliwie w żebra któregoś ze swoich kompanów. — Mówię ci: choć nie jesteś ułomkiem, połknęłyby cię jak nic razem z kapeluszem, butami i tak dalej! Wspaniałe szelmy! Chciałbyś je pewno zobaczyć, co? Ha, ha, ha!
Grzmiący śmiech napełniał werandę, rozlegał się po hotelowym ogrodzie, spływał na ulicę, zatrzymując na chwilę sunące bezszelestnie bose brunatne nogi; głośne jego echa płoszyły nawet oswojonego ptaka gospodarza — bezczelnego mynah, który przez krótki czas zachowywał się przyzwoicie, ukryty pod najbliższem krzesłem. W wielkim bilardowym pokoju spoceni mężczyźni w cienkich perkalowych koszulach przestawali grać i z kijem w ręku nasłuchiwali chwilę u otwartych okien, kiwając do siebie znacząco wilgotnemi twarzami i szepcząc:
— Stary mówi o swojej rzece.
O swojej rzece! Szepty zaciekawionych ludzi, tajemnica otaczająca całą tę sprawę, wszystko to było dla Lingarda źródłem niewyczerpanej rozkoszy. Ludzie plotkowali, nic właściwie nie wiedząc i wyolbrzymiając dochody Lingarda z osobliwego monopolu. A on, naogół bardzo prawdomówny, chętnie w tym wypadku zbijał ludzi z tropu przechwałkami pełnemi chłodnego szyderstwa. Jego rzeka! Przez nią był nietylko bogaty, był zajmujący. Sekret, który wyróżniał go z pomiędzy wszystkich kupców na tych morzach, nasycał ukrytą chęć wyodrębnienia się, wspólną mu z ogółem ludzi, choć Lingard nie zdawał sobie sprawy że ta chęć w nim istnieje. Tajemnica Lingarda stanowiła główne źródło jego szczęścia, ale przekonał się o tem dopiero gdy to szczęście utracił w sposób tak nieprzewidywany, nagły i okrutny.
Po rozmowie z Almayerem udał się na pokład szkunera, wysłał Joannę na brzeg i zamknął się w swojej kabinie, czując się bardzo niedobrze. Rozwodził się o swojem zdrowiu jaknajszerzej przed Almayerem, który odwiedzał go dwa razy na dzień. Tego niedomagania użył Lingard za pretekst aby nic jeszcze nie robić. Chciał przemyśleć wszystko do gruntu. Nurtował go gniew. Na siebie, na Willemsa. Gniew wywołany tem co Willems zrobił, a także tem czego Willems nie zrobił. Ten człowiek nie był doskonały w swojem łotrostwie. Pomysł miał świetny, lecz wykonanie w niepojęty sposób zawiodło. I dlaczego? Powinien był poderżnąć gardło Almayerowi, spalić całą posiadłość, a potem uciec. Usunąć się z drogi jemu, Lingardowi! Ale tego nie zrobił. Co to oznaczało? zuchwałość, pogardę, czy co innego? Lingard czuł się dotknięty lekceważeniem swej potęgi tkwiącem w postępowaniu Willemsa i niedociągnięte łotrostwo tej całej historji bardzo go niepokoiło. Brakowało tam czegoś, co dałoby mu wolną rękę w odwecie. Postępkiem właściwym i narzucającym się było zabicie Willemsa. Ale czyż Lingard mógł go zabić? Gdyby ten człowiek stawiał opór, gdyby walczył lub uciekł, gdyby zdradził w jakikolwiek sposób że jest świadom wyrządzonego zła, zabicie go byłoby bardziej możliwe i naturalne. Tymczasem Willems nietylko nie uczynił żadnej z tych rzeczy, ale ośmielił się przesłać list do Lingarda. Chciał się z nim zobaczyć. Poco? Tamta historja była nie do wytłumaczenia. Zdrada bezprzykładna, popełniona z zimną krwią, okropna, niezrozumiała. Dlaczego on to zrobił? Dlaczego? Dlaczego? W dusznej samotności małej kajuty stary żeglarz wyjęczał nie raz i nie dwa to pytanie, uderzając się dłonią po skłopotanem czole.
W ciągu czterech dni swego odosobnienia Lingard odebrał dwa listy z Sambiru, z tego świata, który tak nagle i tak ostatecznie wysunął się z jego uchwytu. Jeden list, było to kilka słów od Willemsa napisanych na kartce wyrwanej z małego notesu; drugi — wręczony w zielonej jedwabnej kopercie — pochodził od Abdulli i był wykaligrafowany starannie na dużym arkuszu papieru sztywnym niemal jak tektura. Pierwszego listu Lingard nie mógł zrozumieć. Brzmiał on: „Niech Pan do mnie przyjedzie. Ja się nie boję. A Pan? W.“ Lingard podarł list w gniewie, ale zanim drobne kawałeczki brudnego papieru zdążyły opaść na ziemię, gniew minął i ustąpił uczuciu, pod którego wpływem Lingard ukląkł, zebrał części podartej kartki, złożył je na pokrywie chronometru i przypatrywał im się długo w zadumie, jakby miał nadzieję że wyczyta rozwiązanie ohydnej zagadki z samego kształtu liter, składających się na tę nową obelgę.
List Abdulli przeczytał starannie i wsunął go do kieszeni również z gniewem, ale ten gniew rozpłynął się w uśmiechu nawpół zrezygnowanym, nawpół ubawionym. Postanowił nie ustępować póki jest jeszcze nadzieja. „W zasadzie najbezpieczniej statku nie opuszczać, dopóki się trzyma na wodzie“ należało do ulubionych jego powiedzeń. „Najbezpieczniej i najwłaściwiej. Łatwo porzucić przeciekający statek, ale to partactwo. Partactwo!“ Lingard był jednak dość inteligentny aby zdać sobie sprawę z klęski i pogodzić się z położeniem po męsku, bez skargi. Gdy Almayer przybył na statek, Lingard podał mu list bez słowa.
Almayer przeczytał list, zwrócił go, milcząc i oparł się o tylną barjerę (stali obaj na pokładzie), zapatrzony w pląsanie wirów naokoło steru szkunera. Wreszcie rzekł, nie podnosząc oczu:
— To list dość przyzwoity. Abdulla wydaje go w pana ręce. Mówiłem panu że oni mają go już dość. Co pan teraz zrobi?
Lingard odchrząknął, szurgnął nogami, otworzył usta stanowczym ruchem, ale nic przez chwilę nie mówił. W końcu mruknął:
— Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli wiem co teraz robić.
— Chciałbym żeby pan prędko coś postanowił...
— Poco ten gwałt? — przerwał Lingard. — On uciec nie może. Rzeczy tak stoją, że zdany jest na moją łaskę, jak mi się zdaje.
— Aha — rzekł Almayer z namysłem — i wcale na łaskę nie zasługuje. O ile można coś wyczytać między temi wszystkiemi komplementami, Abdulla daje do zrozumienia: „Uwolnij mię od tego białego, a wówczas będziemy żyli w spokoju i podzielimy się handlem“.
— Ty w to wierzysz? — zapytał Lingard z pogardą.
— Niezupełnie — odrzekł Almayer. — Naturalnie że przez jakiś czas będzie się dzielił handlem, póki nie zdoła wszystkiego zagarnąć. No więc co pan zrobi?
Mówiąc to, podniósł oczy i zdziwił się, zobaczywszy zmienioną twarz Lingarda.
— Pan jest niezdrów. Czy pana co boli? — zapytał z prawdziwą troskliwością.
— Było mi tak jakoś niewyraźnie przez tych parę ostatnich dni, ale nic mnie nie boli — odrzekł Lingard. Uderzył się kilkakrotnie w szeroką pierś, odchrząknął potężnie i powtórzył: — Nie. Nic mnie nie boli. Wytrzymam jeszcze dobrych kilka lat. Ale gryzie mię to wszystko bo gryzie!
— Musi pan dbać o siebie — rzekł Almayer. Po chwili dodał: — Pan się chyba zobaczy z Abdullą, co?
— Nie wiem. Jeszcze nie teraz. Mam czas — rzekł Lingard niecierpliwie.
— Niechże pan już teraz coś zrobi — nalegał markotnie Almayer. — Widzi pan, ta kobieta zanudza mię niemożliwie. Ona i jej szczeniak. Baba ujada przez cały dzień. A dzieci ani rusz nie mogą się z sobą pogodzić. Wczoraj ten wstrętny bęben rzucił się na moją Ninę. Podrapał jej twarz. Dzikus skończony! Wykapany papa, słowo daję. Ona martwi się mężem i skomli od rana do nocy. Jeśli nie płacze, wścieka się na mnie. Wczoraj dręczyła mię żebym powiedział kiedy on wróci, i płakała że dostał taką niebezpieczną robotę. Powiedziałem coś w tym rodzaju, że to nic strasznego i że nie potrzebuje się wygłupiać, a ta jak się na mnie nie rzuci, jak dziki kot. Nazwała mię brutalem, egoistą, człowiekiem bez serca, bredziła że jej ukochany Piotr naraża dla mnie życie, a ja sobie nic z tego nie robię. Wygadywała że wyzyskuję jego szlachetny charakter, że go zaprzęgam do niebezpiecznej roboty — mojej własnej roboty. Że on jest wart dwudziestu takich jak ja. Że ona panu powie, że otworzy panu oczy na to jaki ze mnie człowiek i tak dalej! Widzi pan co ja muszę znosić przez pana. Mógłby pan naprawdę mieć dla mnie jakieś względy. Wprawdzie nie obdarłem nikogo — ciągnął Almayer, imając się gorzkiej ironji — ani nie sprzedałem najlepszego przyjaciela, ale powinien pan mieć nade mną trochę litości. Żyję jak w gorączce. Ona jest niespełna rozumu. Pan zamienił mój dom w przytułek dla łotrów i warjatów. Tak się nie godzi. Słowo daję że tak się nie godzi! Kiedy przyjdą na nią te jej fochy, robi się okropnie brzydka i wrzeszczy aż się flaki przewracają w człowieku. Bogu dzięki moja żona dostała napadu dąsów i wyniosła się z domu. Mieszka w szałasie nad rzeką od czasu tamtej historji — pamięta pan. Ale i sama Willemsowa, to już więcej niż można wytrzymać. Pytam się siebie, dlaczego ja mam to znosić? Pan jest wymagający, niema co mówić. Dziś rano myślałem że ona mi oczy wydrapie. Niech pan sobie wyobrazi, miała ochotę przelecieć się po osadzie. Mogłaby tam przecież coś posłyszeć, więc powiedziałem żeby tego nie robiła, że poza naszem ogrodzeniem nie jest bezpiecznie. A ta jak się nie rzuci z dziesięciu pazurami do moich oczu! „Ty nędzniku“ — wrzeszczała — „nawet tu nie jest bezpiecznie, a ty go wysłałeś w podróż po tej okropnej rzece, on tam może stracić życie! Jeśli on umrze i nie przebaczy mi, Bóg cię skarze za twoją zbrodnię...“ Za moją zbrodnię! Zapytuję siebie chwilami czy ja śnię? Rozchoruję się od tego wszystkiego! Straciłem już apetyt.
Rzucił kapelusz na pokład i chwycił się w rozpaczy za włosy. Lingard patrzył na niego z troską i współczuciem.
— Cóż ona chciała przez to powiedzieć? — mruknął w zamyśleniu.
— Co chciała powiedzieć! Przecież mówię panu że to warjatka, a i ja wkrótce zwarjuję jeśli to potrwa.
— Trochę cierpliwości, Kacprze — prosił Lingard. — Jeszcze z parę dni.
Almayerowi ulżyło po tym gwałtownym wybuchu, a może się poczuł zmęczony; uspokoił się, podniósł kapelusz i jął się nim wachlować, wsparty o nadburcie.
— Lata idą — rzekł z rezygnacją — a takie rzeczy postarzają człowieka przedwcześnie. Nad czem się tu zastanawiać? nie rozumiem! Abdulla mówi wyraźnie, że jeśli pan się podejmie wyprowadzić jego statek i jeśli pan pouczy metysa, to on, Abdulla, rzuci Willemsa bez ceremonji i będzie nazawsze pana przyjacielem. Wierzę święcie temu co mówi o Willemsie. To takie naturalne. A co do jego przyjaźni dla pana, łże oczywiście, ale tymczasem nie potrzebujemy sobie tem zawracać głowy. Pan poprostu zgodzi się na propozycję Abdulli i nikomu nic do tego co się potem stanie z Willemsem.
Urwał i milczał przez chwilę; potoczył dokoła wzrokiem, zacisnąwszy zęby i rozdąwszy nozdrza.
— Niech mi pan to powierzy. Już ja w tem że mu się coś stanie — rzekł w końcu ze spokojnem okrucieństwem. Lingard uśmiechnął się blado.
— Szkoda strzału na tego człowieka. Poco się fatygować — szepnął jakby do siebie. Almayer nagle wybuchnął:
— Tak pan myśli! — zawołał. — Pana nie zaszyli w hamak na pośmiewisko zgrai dzikusów. Przecież ja tu nikomu w twarz nie śmiem spojrzeć, póki ten łotr chodzi po świecie... Ja... ja się z nim porachuję.
— Nie zdaje mi się — burknął Lingard.
— Pan myśli że się go boję?
— Cóż znowu! — rzekł Lingard z pośpiechem. — Bać się nie boisz. Ja cię znam. Nie wątpię o twojej odwadze. Ale co do twego rozumu, mój chłopcze — co do twego rozumu...
— Masz tobie — rzekł stroskany Almayer. — Proszę, niech pan mówi dalej. Dlaczego pan odrazu nie nazwie mnie durniem?
— Bo mi się nie chce — wybuchnął Lingard w nerwowem podrażnieniu. — Gdybym chciał nazwać cię durniem, nie pytałbym o pozwolenie. — Zaczął chodzić wpoprzek wąskiej rufówki, odsuwając kopnięciem końce lin i mrucząc pod nosem: — Jaki mi delikacik... I co jeszcze powiesz?... Napracowałem się zdrowo nimeś jeszcze zaczął raczkować. Rozumiesz? Będę gadał co mi się spodoba.
— No dobrze już, dobrze — rzekł Almayer, udając rezygnację. — W tych ostatnich dniach nie można się do pana odezwać.
Włożył kapelusz i podszedł leniwym krokiem do trapu; przystanął z nogą na wewnętrznej drabince jakby się namyślał, poczem wrócił i zagrodził drogę Lingardowi, zmuszając go aby się zatrzymał i słuchał.
— Zrobi pan naturalnie co pan będzie chciał. Nigdy pan żadnej rady nie przyjmie, wiem o tem; ale niech pan pozwoli sobie powiedzieć, że to nie byłoby uczciwe, gdyby wypuścić stąd tego człowieka. Łajdak odjedzie z pewnością na statku Abdulli, jeśli pan temu nie zaradzi. Abdulla użyje go za narzędzie aby dokuczać panu i innym ludziom gdzie indziej. Willems za dużo wie o naszych sprawach. Ściągnie to na pana mnóstwo kłopotów. Niech pan zapamięta moje słowa. Mnóstwo kłopotów. Na pana — a może i na innych. Niech pan to rozważy, kapitanie Lingard. To już wszystko co mam do powiedzenia. Teraz muszę wracać na brzeg. Mam całą furę roboty. Jutro rano na pierwszy ogień pójdzie ładowanie tego szkunera. Wszystkie paki są już gotowe. Gdybym był panu na co potrzebny, niech pan wywiesi jakąś flagę na głównym maszcie. W nocy sprowadzą mię dwa strzały. — Potem dodał przyjaźnie: — Czyby pan nie przyszedł dziś na obiad? To nie jest zdrowo dla pana tak się smażyć dzień po dniu w kajucie.
Lingard nic nie odpowiedział. Zamilkł pod wpływem obrazu wywołanego przez Almayera; urzekła go złowroga wizja Willemsa grasującego po wyspach i psującego harmonję wszechświata rozbojami, gwałtami, oszustwem. Almayer, poczekawszy chwilę ruszył niechętnie ku trapowi, ociągał się w jego pobliżu, wreszcie westchnął i przelazł przez burtę, schodząc powoli szczebel za szczeblem. Głowa jego znikła za barjerą. Lingard, który patrzył na niego z roztargnieniem, porwał się nagle, podbiegł do burty i wychylił się, wołając:
— Hej tam! Kacprze! poczekaj no trochę!
Almayer dał znak wioślarzom aby przestali wiosłować i odwrócił głowę w stronę Lingarda. Łódź dryfowała zwolna wstecz ku szkunerowi, zatrzymując się prawie burta w burtę.
— Słuchajno — rzekł Lingard, patrząc w dół na Almayera — potrzebuję na dziś porządnego czółna z czterema ludźmi.
— Zaraz? — spytał Almayer.
— Nie! Chwyć tę linę. Cóż z ciebie za niezgraba!... Nie, Kacprze — ciągnął Lingard, gdy dziobowy chwycił koniec wodzy rei rzuconej do łodzi — nie zaraz. Nie mogę znieść tego słońca. I lepiej załatwić swoje sprawy pocichu. Przyślij czółno — i czterech porządnych wioślarzy, uważasz — i swoje płócienne krzesło, żebym miał na czem siedzieć. Przyślij to mniej więcej o zachodzie. Słyszysz?
— Dobrze, ojcze — rzekł raźno Almayer — poślę Alego na sternika i najlepszych ludzi jakich mam. I co jeszcze?
— Nic więcej, mój chłopcze. Tylko dopilnuj żeby się nie spóźnili.
— Pewnie nie warto pytać dokąd pan jedzie — rzekł Almayer, ciągnąc za język Lingarda. — Bo jeśli na spotkanie z Abdullą, to ja...
— Nie będę się widział z Abdullą. Nie dziś. No, jazda.
Patrzył jak czółno rzuciło się ku brzegowi, skinął ręką w odpowiedzi na ukłon Almayera i podszedł do tylnej barjery, wygładzając list Abdulli dobyty z kieszeni. Przeczytał go starannie, zmiął powoli z uśmiechem i ścisnął mocno w palcach trzeszczący papier, jakby trzymał Abdullę za gardło. Kładł już z powrotem list do kieszeni, ale rozmyślił się, rzucił zmiętą kulę za burtę i patrzył w zadumie jak przez chwilę kręciła się w wirach, póki prąd jej nie poniósł w dół rzeki, ku morzu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.