— Nie jestem mała kobietka. Jestem białe dziecko. Anak Putih. Białe dziecko; a biali ludzie to moi bracia. Tatuś tak mówi. I Ali także tak mówi. Ali tyle wie co i tatuś. Wszystko.
Almayer nie posiadał się z ojcowskiej dumy.
— Nauczyłem ją! Nauczyłem ją tego — powtarzał, śmiejąc się do łez. Prawda jaka mądra?
— Jestem niewolnikiem białego dziecka — rzekł Lingard z żartobliwą powagą. — Co rozkażesz?
— Ja chcę domu — szczebiotała z zapałem. — Ja chcę domu. I drugiego domu na dachu, i jeszcze jednego na dachu — wysoko. Wysoko! Jak te miejsca, gdzie oni mieszkają — moi bracia — w kraju gdzie śpi słońce.
— Na Zachodzie — wyjaśnił szeptem Almayer. — Ona wszystko pamięta. Chce żeby pan jej zbudował domek z kart. Tak jak ostatnim razem kiedy pan tu był.
Lingard usiadł z dzieckiem na kolanach, Almayer zaś wyciągał porywczo jedną szufladę za drugą, szukając kart, jakby los świata zależał od jego pośpiechu. Wydostał dwie brudne talje, których używano tylko podczas wizyt Lingarda w Sambirze; grywali czasem wieczorami w grę, którą Lingard nazywał chińskim bezikiem. Nudziło to Almayera, lecz stary żeglarz przepadał za ową grą, uważając ją za wybitny owoc chińskiego genjuszu; miał dla Chińczyków niepojętą sympatję i podziw.
— No, teraz zaczynamy, moja ty perełko — rzekł, ustawiając z niezmierną ostrożnością dwie karty, które wyglądały dziwnie krucho w jego wielkich palcach. Mała Nina przypatrywała się z głęboką powagą jak budował parter, a Lingard mówił w dalszym ciągu do Al-
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/046
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.