Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kobieta wykrzykiwała z radości. Jak bal z towarem! Wszyscy szczerzyli zęby, pełno było ludzi na werandzie. Chciałem umrzeć — słowo daję, kapitanie, że chciałem umrzeć! A i teraz, za każdym razem gdy o tem pomyślę!
Twarz Lingarda wyrażała współczucie i oburzenie, ale to nie przyniosło ulgi Almayerowi; opuścił głowę na ramiona oparte o stół i mówił dalej niewyraźnym, stłumionym głosem, nie podnosząc oczu.
— W końcu kazał mię rzucić na wielki bujający fotel. Zaszył mnie tak ciasno, że byłem sztywny jak kawał drewna. Wydawał bardzo głośno rozkazy, a Babalaczi pilnował żeby je wykonywano. Słuchali go jak pies kija. Przez ten czas leżałem na fotelu niby kłoda; ta kobieta wytańcowywała przede mną, i stroiła miny, i prztykała mi palcami przed nosem. Jakie kobiety są złe! prawda? Przecież nigdy jej przedtem nie widziałem, o ile pamiętam. Nigdy jej nic nie zrobiłem. A była jak djablica. Czy pan to może zrozumieć? Czasem odchodziła ode mnie żeby mu się wieszać u szyi, potem wracała do fotela i zaczynała na nowo. Patrzył na to z pobłażliwością. Pot spływał mi po twarzy, zalewał oczy — ręce miałem zaszyte. Prawie ciągle byłem oślepiony; od czasu do czasu widziałem wyraźniej. Zaciągnęła go przede mnie. „Jestem jak biała kobieta“, powiedziała, trzymając go za szyję. Trzeba było widzieć twarze tych ludzi na werandzie. Byli zgorszeni i wstydzili się jej zachowania. Nagle zapytała Willemsa: „Kiedy go zabijesz?“ Może pan sobie wyobrazić jak się czułem. Pewno zemdlałem; nie pamiętam dobrze co było dalej, przypuszczam że się pokłócili. Willems był zły. Gdy odzyskałem przytomność, siedział tuż przy mnie a jej nie było. Widocznie posłał ją do mojej żony, która się ukryła