Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ascety, nagrodzonego wspaniałą, olśniewającą wizją za wyrzeczenie się świata. Szeptał dalej namiętnie:
— A potem będę ją miał tylko dla siebie, odciętą od jej otoczenia — tylko dla siebie — tylko pod swoim wpływem — żeby ją urabiać — kształtować — wielbić — ugłaskać... O rozkoszy! A potem — potem — wyjedziemy gdzieś daleko, gdzieby nie znała nikogo, gdzie byłbym dla niej całym światem — całym światem!
Nagle twarz mu się zmieniła. Oczy błądziły przez chwilę i naraz stały się spokojne.
— Zwróciłbym panu naturalnie wszystko co do centa — powiedział rzeczowym tonem, który miał coś z jego dawnej wiary w siebie. — Co do centa. — Nie chcę przeszkadzać panu w interesach. Wyszukam sobie drobnych handlarzy z pośród krajowców. Mam różne pomysły — ale dość o tem narazie. A kapitan Lingard zgodzi się na to, jestem pewien. Przecież to właściwie pożyczka i miałby mię pan pod ręką. Żadne ryzyko dla pana.
— Aha! Kapitan Lingard zgodziłby się! zgodziłby się...
Almayerowi zabrakło tchu. Ogarnęła go wściekłość na myśl, że Lingard mógłby Willemsowi dopomóc. Zrobił się fjoletowy. Bełkotał jakieś obelgi. Willems patrzył nań chłodno.
— Zapewniam pana — rzekł spokojnie — że domagam się tego na podstawie zupełnie realnej.
— Bezczelny zuchwalec!
— Niech mi pan wierzy, położenie pana tutaj nie jest takie bezpieczne jak pan myśli. Nieuczciwy rywal zniszczyłby pana handel w przeciągu roku. Toby była ruina. A długa nieobecność Lingarda dodaje pewnym ludziom odwagi. Wie pan, słyszałem ostatnio moc róż-