Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zapomniałeś! A przez trzy dni i trzy noce zapomniałeś i o mnie! Dlaczego? Dlaczegoś się na mnie rozzłościł, kiedy wspomniałam pierwszy raz o tuanie Abdulli, wówczas gdyśmy mieszkali nad strumieniem? Wtedy jeszcze o kimś pamiętałeś. O kimś — w tamtym kraju, skądeś przyjechał. Twój język jest fałszywy. Jesteś zaiste biały, a twoje serce pełne oszustwa. Wiem o tem. Ale nie potrafię ci nie wierzyć, kiedy mówisz o swej miłości do mnie. Tylko się boję!
Gwałtowność jej pochlebiała mu, a jednocześnie była mu przykra.
— Jestem teraz przy tobie — powiedział. — Wróciłem. I to ty przecież mnie porzuciłaś.
— Gdy pomożesz Abdulli przeciwko Radży Lautowi, który jest wśród białych najpierwszy, wtedy już bać się nie będę — szepnęła.
— Musisz mi wierzyć, kiedy mówię że nie istniała dla mnie nigdy żadna inna kobieta; że nie mam czego żałować, że wspominam tylko swych wrogów.
— Skądeś tu przybył? — rzekła namiętnym szeptem pod wpływem nagłego porywu. — Co to za kraj, tam za wielkiem morzem, ten kraj z któregoś przyjechał? To kraina kłamstwa i zła, skąd przychodzi do nas tylko nieszczęście — do nas, którzy nie jesteśmy biali. Czyż z początku nie chciałeś mnie tam zabrać? Właśnie dlatego odeszłam.
— Nigdy już chcieć tego nie będę.
— I żadna kobieta tam na ciebie nie czeka?
— Żadna! — odrzekł Willems stanowczo.
Pochyliła się nad nim. Wargi jej błądziły nad twarzą Willemsa, długie włosy muskały mu policzki.
— Nauczyłeś mnie miłości swego plemienia, która