Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jany — powiedział pan Vinck przez ramię. — Widziałem jak podskoczył i wywijał kapeluszem.
Zgrzytanie żwiru ustało.
— Wstrętny człowiek — rzekła spokojnie pani Vinck. — Mówią że bije żonę.
— Ach nie, duszko, nic podobnego — mruknął roztargniony pan Vinck z nieokreślonym gestem. Obraz Willemsa bijącego żonę nie interesował go wcale. Jak te kobiety się mylą! Gdyby Willems chciał dręczyć żonę, użyłby sposobów mniej prymitywnych. Pan Vinck znał dobrze Willemsa i uważał go za bardzo zdolnego, bardzo sprytnego — aż zanadto.
Pociągając szybko raz po raz dopalające się cygaro, myślał że zaufanie, okazywane Willemsowi przez Hudiga, może w danych okolicznościach podlegać lojalnej krytyce ze strony kasjera tegoż Hudiga.
— Willems staje się niebiezpieczny; on zadużo wie. Trzeba się go pozbyć — powiedział głośno pan Vinck. Ale żona jego weszła już była do domu; potrząsnął więc głową i, odrzuciwszy cygaro, ruszył za nią powoli.
Willems szedł dalej, snując nić swej olśniewającej przyszłości. Droga do potęgi leżała wyraźnie przed jego oczami, prosta i świetlana; żadnych przeszkód na niej nie widział. Zboczył ze ścieżki uczciwości sobie właściwej, ale wróci na nią niebawem aby nigdy już jej nie opuścić! Tamto była drobnostka. Willems wkrótce wszystko naprawi. Tymczasem nie powinien dać się przyłapać; wierzył w swą zręczność, swoje szczęście, swą ustaloną reputację, która odparłaby podejrzenia, gdyby kto się ośmielił je powziąć. Ale nikt się nie ośmieli! Prawda, Willems był świadom że się zlekka sprzeniewierzył swym obowiązkom. Przywłaszczył sobie czasowo trochę pieniędzy Hudiga. Była to konieczność