Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trząsnął głową. Muszą wyjechać zaraz; to jest najważniejsze. Poczuł nagle że chce wyjechać jaknajprędzej.
— No, Joanno — rzekł trochę niecierpliwie — nie stójże jak malowana. Słyszysz? Musimy...
Spojrzał na żonę, i cokolwiek miał zamiar dodać, pozostało nie wypowiedziane. Joanna patrzyła na niego wielkiemi, skośnemi oczami, które wydały mu się dwa razy większe niż zwykle. Dziecko spało spokojnie, przyciskając do ramienia matki brudną twarzyczkę. Cichy pomruk kakadu, siedzącego teraz nieruchomo na pręcie, nie przerywał głębokiej ciszy domu, uwydatniał ją raczej. Willems patrzył wciąż na Joannę; górna jej warga podniosła się z jednej strony, nadając markotnej twarzy zły wyraz, zupełnie mu nieznany. Cofnął się w zdumieniu.
— Ach! Ty wielki człowieku! — rzekła wyraźnie, lecz prawie nie głośniej od szeptu.
Te słowa, a bardziej jeszcze ich ton, ogłuszyły Willemsa, jakby ktoś wystrzelił tuż przy jego uchu. Utkwił w niej ogłupiały wzrok.
— Ach, ty wielki człowieku! — powtórzyła zwolna, spoglądając w prawo i w lewo, jakby obmyślała nagłą ucieczkę. — Wyobrażasz sobie że będę razem z tobą umierać z głodu? Jesteś teraz niczem. Myślisz że mama i Leonard pozwolą mi odjechać? I to z tobą! Z tobą — powtórzyła pogardliwie, podnosząc głos i obudziła dziecko, które zaczęło cicho popłakiwać.
— Joanno! — wykrzyknął Willems.
— Nie mów do mnie. Tego coś powiedział spodziewałam się przez wszystkie te lata. Szkoda śliny na ciebie — na ciebie, któryś tak mną pomiatał! Spodziewałam się tego. Ja się teraz nie boję. Nie potrzebuję