Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żej się przeciwstawiać gwałtowności młodszego od siebie mężczyzny, ale w tej samej chwili poczuł że muskuły Willemsa się odprężają; skorzystał z tego aby ostatnim wysiłkiem przyprzeć go do barjery. Obaj dyszeli ciężko w milczeniu, stykając się prawie twarzami.
— Już dobrze — mruknął w końcu Willems. — Niech pan nie łamie mi krzyża o tę przeklętą barjerę. Już będę spokojny.
— No, oprzytomniałeś wreszcie — rzekł Lingard z wielką ulgą. — Co cię wprawiło w taką wściekłość? — zapytał, prowadząc go z powrotem na koniec mola.
Trzymał go przezornie jedną ręką, a drugą poszukał świstawki i gwizdnął ostro, przeciągle. Po gładkiej wodzie przystani przypłynął w odpowiedzi słaby okrzyk od jednego z zakotwiczonych statków.
— Moja łódź będzie tu zaraz — rzekł Lingard. — Namyśl się co z sobą zrobisz. Odpływam dziś w nocy.
— Co z sobą zrobię? Jedno mi tylko pozostało — rzekł Willems posępnie.
— Słuchaj — powiedział Lingard — przygarnąłem cię małym chłopcem i w pewien sposób czuję się za ciebie odpowiedzialny. Już od wielu lat sam swojem życiem kierujesz, ale...
Zamilkł i nasłuchiwał, póki nie doszedł go rytmiczny zgrzyt wioseł w dulkach, poczem ciągnął dalej.
— Załatwiłem wszystko z Hudigiem. Nic mu już winien nie jesteś. Wracaj do żony. To dobra kobieta. Wróć do niej.
— Jakto — wykrzyknął Willems — przecież ona...
— Takie to było wzruszające — ciągnął Lingard, nie zważając na jego słowa. — Zaszedłem po ciebie do waszego domu i widziałem jej rozpacz. Serce się krajało.