niem, że jednym ruchem ręki mógłby zwalić do rzeki wszystkie te drzewa. Twarz paliła go. Napił się znów i drgnął od przewrotnej rozkoszy, poczuwszy w wodzie smak mułu.
Było już późno, gdy dotarł do domu Almayera, lecz szedł przez ciemny i nierówny dziedziniec bez potykania się, stąpając lekko pewnym krokiem w jakiemś własnem, promiennem świetle, które było niewidzialne dla innych oczu. Opryskliwe powitanie gospodarza wstrząsnęło nim jak upadek z wielkiej wysokości. Siadł przy stole na swojem miejscu naprzeciw Almayera i usiłował rozmawiać wesoło z ponurym współbiesiadnikiem, lecz po wieczerzy, gdy palili w milczeniu, uczuł nagły upadek ducha, znużenie we wszystkich członkach i niezmierny smutek, jakby go spotkała jakaś wielka, niepowetowana strata. Światło w nim zgasło; mrok nocy wszedł do jego serca wraz ze zwątpieniem, i niepewnością, i tępym gniewem na siebie, na cały świat. Miał ochotę krzyczeć ohydne przekleństwa, pokłócić się z Almayerem, dopuścić się jakiegoś gwałtu. Bez żadnej bezpośredniej przyczyny przyszło mu na myśl, że rzuciłby się z przyjemnością na tego nędznego, ponurego łotra. Z pod namarszczonych brwi spojrzał dziko na Almayera. Bogu ducha winny Almayer palił w zadumie, układając zapewne w myślach plan jutrzejszej roboty. Jego spokój wydał się Willemsowi obelgą nie do zniesienia. Dlaczego ten idjota dziś nie rozmawia, kiedy on, Willems, ma na to ochotę? Kiedyindziej gotów jest paplać bez końca. I to same bzdury w dodatku! Willems usiłował poskromić bezsensowną swą wściekłość i wpatrzył się w poplamiony obrus poprzez gęsty dym z tytoniu.
Poszli wcześnie spać, jak zwykle, lecz w środku nocy Willems wyskoczył z hamaka, tłumiąc przekleństwo
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/095
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.