Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zbiegł ze schodów na dziedziniec. Dwaj nocni stróże, którzy siedzieli przy małem ognisku, rozmawiając monotonnie półgłosem, podnieśli głowy i spojrzeli ze zdziwieniem na zmienioną twarz białego, gdy przechodził przez krąg światła leżący dokoła ognia. Znikł w ciemności, a potem wrócił, mijając ich tuż, lecz jego twarz nie wskazywała aby sobie uświadamiał ich obecność. Chodził tam i z powrotem, mrucząc coś pod nosem, wobec czego obaj Malaje po krótkiej naradzie szeptem opuścili spokojnie ognisko, uznawszy, że nie jest bezpiecznie przebywać w pobliżu białego, który zachowuje się w tak dziwny sposób. Wycofali się za węgieł składu i przez całą noc śledzili z ciekawością Willemsa, aż wreszcie krótki świt ustąpił nagłemu blaskowi wschodzącego słońca i posiadłość Almayera zbudziła się do życia i pracy.
Z chwilą gdy Willems mógł się wymknąć, niedostrzeżony wśród pracowitej krzątaniny wybrzeża, przepłynął rzekę w drodze do miejsca gdzie spotkał Aissę. Rzucił się na trawę obok strumienia i nasłuchiwał jej kroków. Jaskrawy blask dnia padał przez otwór w wysokich gałęziach i spływał, łagodniejąc, między cienie wielkich pni. Gdzieniegdzie wąski promień obrzucał złotemi bryzgami szorstką korę drzewa, skrzył się na wodzie skaczącej w strumieniu lub spoczął na liściu, który błyszczał i odcinał się wyraźnie na jednolitem tle ciemnej zieleni. Szybki lot białych ptaków o skrzydłach lśniących w słońcu przekreślił nad głową Willemsa jasną szparę błękitu; żar płynął z nieba, lgnąc do parującej ziemi, kotłował się pod drzewami i spowijał Willemsa w miękkie, wonne zwoje powietrza, ciężkie od ostrej woni rozkładającego się życia i słabego zapachu kwiatów.
W atmosferze tego warsztatu przyrody Willems