Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ślony strach wobec nowej zdobyczy i rozpływał się jak sen, a wzrastało poczucie owej pewności, wyraźne, i przekonywające, i widzialne dla oczu, jakby coś rzeczywistego w pełnym blasku słońca. Była to dla niej głęboka radość, wielka duma, słodycz prawie dotykalna, która zostawiała jakby smak miodu na ustach. Willems leżał wyciągnięty nieruchomo u jej stóp, gdyż wiedział z doświadczenia że najlżejszy ruch mógłby ją spłoszyć w owych pierwszych dniach znajomości. Leżał bardzo spokojnie; żar pragnienia drgał w jego głosie i błyszczał w oczach; ciało zastygło w martwocie. Patrzył na Aissę stojącą nad nim z głową pogrążoną w cieniu szerokich, wdzięcznych liści, które dotykały jej policzka; drobne grona bladozielonych orchidei spływały z pośród gałęzi, mieszając się z czarnemi włosami naokoło jej twarzy, jakby wszystkie rośliny uważały Aissę za swoją — za ożywiony, wspaniały kwiat przebujnego życia, co urodzone w mroku walczy bez wytchnienia, przedzierając się ku słońcu.
Podchodziła codzień trochę bliżej. Śledził jej wolne postępy — stopniowe oswajanie tej kobiety słowami miłości. A słowa te były jednostajną pieśnią pochwalną przesyconą pragnieniem, pieśnią co rozpoczęła się w dniu kiedy świat powstał i ogarnia go jak powietrze, a skończy się dopiero z kresem wszechrzeczy — gdy nie będzie już warg do śpiewania i uszu, które mogłyby słuchać. Willems mówił Aissie że jest piękna i upragniona, i wciąż to powtarzał na nowo, bo gdy jej to mówił, wypowiadał wszystko co w nim było — wyrażał jedyną swą myśl, jedyne uczucie. I śledził jak wyraz lękliwego zdziwienia i nieufności znika z jej twarzy dzień po dniu, jak oczy łagodnieją, jak uśmiech — niby wyczarowany rozkosznym snem — przebywa coraz dłużej na war-