Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się wyrwać — ale nie będę obwijał w bawełnę. Nigdy tego nie umiałem. Siedź cicho póki będę mówił. No?
Z gestem rezygnacji i tłumionym jękiem Willems poddał się silniejszej woli. Obaj mężczyźni zaczęli chodzić zwolna tam i napowrót po dudniących deskach mola i Lingard wyjawił Willemsowi okoliczności, które przyczyniły się do jego upadku. Gdy Willems otrząsnął się z oszołomienia, porwał go taki gwałtowny gniew, że nie był w stanie niczemu się dziwić. A więc to sprawka Vincka i Leonarda. Śledzili go, tropili jego wykroczenia, zawiadamiali o nich Hudiga. Przekupili jakichś tam Chińczyków, wydarli zwierzenia podchmielonym szyprom, dobrali się do różnych wioślarzy i w taki sposób wykryli historję jego uchybień. Bezecność tej ciemnej intrygi napełniła Willemsa zgrozą. Vincka rozumiał. Nie ginęli za sobą nigdy. Ale Leonard! Leonard!
— Panie kapitanie — wybuchnął — przecież on lizał mi buty!
— Tak, tak, tak — rzekł Lingard gniewnie — wszyscy to wiemy, a ty deptałeś po nim ile wlezie. Nikt tego nie lubi, mój chłopcze.
— Dawałem ciągle pieniądze tej głodnej zgrai — ciągnął wzburzony Willems. — Bezustanku trzymałem rękę w kieszeni. Nie potrzebowali nigdy prosić dwa razy.
— Otóż to właśnie! Twoja hojność ich przestraszyła. Zastanowiło ich skąd bierzesz tyle pieniędzy, i doszli do przekonania że bezpieczniej ciebie się pozbyć. Jednak, mój drogi, Hudig jest znacznie większą figurą niż ty, a do niego mają też prawo.
— Co pan chce przez to powiedzieć, panie kapitanie?
— Co ja chcę przez to powiedzieć? — powtórzył