Wspomnienia z martwego domu/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Wspomnienia z martwego domu
Podtytuł w Katordze
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Józef Tretiak
Tytuł orygin. Записки из мёртвого дома
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Towarzysze.

Mnie naturalnie najwięcej ciągnęło do swoich, to jest do „szlachty“, szczególnie w początkach. Ale z trzech Rossyan szlachty, którzy byli u nas w ostrogu (Akima Akimycza, szpiega A-wa i tego, którego uważano niesłusznie za ojcobójcę) znałem się i rozmawiałem tylko z Akimem Akimyczem. Muszę się przyznać, żem podchodził do Akima Akiinycza, ze tak powiem, z rozpaczy, w chwilach najgorszej nudy, kiedy już nie było sposobności z kim innym porozmawiać. Była to pod pewnym względem wyjątkowa postać w katordze, mianowicie zdawało się, że jemu jednemu tylko z całej katorgi wszystko jedno czy żyć w więzieniu czy na swobodzie. On się nawet urządził w ostroga tak, jak gdyby się wybierał całe życie tam przepędzić: wszystko około niego, poczynając od materaca, poduszek, naczynia, rozłożyło się tak porządnie, tak mocno było ustawione i na tak długo! Nie biwakowego, przejściowego, nie było w nim ani śladu. Wprawdzie wiele jeszcze lat wypadało mu przebyć w ostrogu, ale bodaj czy kiedykolwiek pomyślał on o wyjściu ztamtąd. Ale jeśli pogodził się z rzeczywistością, to jużcić nie z ochoty, tylko wskutek subordynacyi, co zresztą dla niego znaczyło to samo. Był to dobry człowiek i nawet z początku pomagał mi radą, wyświadczał pewne usługi ale niekiedy, wyznaję, napędzał mi niesłychane nudy, które jeszcze zwiększały ciężar, gniotący mi duszę. A ja z nudów zawiązywałem z nim rozmowę. Pragnę, bywało, jakiegokolwiek żywego słowa, choćby żółciowego, niecierpliwego, chociażby gniewu jakiego: naklęlibyśmy przynajmniej na nasze losy razem. A on milczy, klei swoje latarki, albo opowie o tem, jaka tu u nich była rewja w takimto roku, i kto był naczelnikiem dywizyi, jak go zwano po imieniu i „otczestwu“, czy zadowolony był z przeglądu wojska, czy nie, jak strzelcom zmieniono sygnały i t. d. I wszystko to opowiedziane równym, statecznym głosem, rzekłbyś woda spada kroplą po kropli. Nie zapalał się nawet wtedy, gdy opowiadał mi, jak za udział w pewnej sprawie wojennej na Kaukazie zaszczycony został „świętą Anną“ na szpadzie. Tylko głos jego w tej chwili stawał się niezwykle poważnym i uroczystym; obniżał się nawet do pewnej tajemniczości przy wymawianiu „świętej Anny“, i przez parę minut następnych Akim Akimycz stawał się szczególnie poważnym i milczącym....
Bywały chwile w tym pierwszym roku, (i zawsze nagle to przychodziło) kiedym zaczynał prawie nienawidzieć Akima Akimycza i w milczeniu przeklinałem los, który mnie umieścił razem z nim na narach, głowa przy głowie. Zwykle po godzinie jużem się strofował za to. Ale tak było tylko w pierwszym roku; potem się zupełnie pogodziłem w duszy z Akimem Akimyczem i wstydziłem się przeszłych głupstw. Na zewnątrz zaś, o ile pamiętam, nigdyśmy się z sobą nie kłócili.
Oprócz tych trzech Rossyan, innych ze stanu szlacheckiego przybywało w moich czasach w ostrogu ośmiu ludzi[1]. Z niektórymi z nich zawarłem ścisłą, a nawet przyjemną znajomość, ale nie ze wszystkimi. Najlepsi z nich byli to ludzie chorobliwie nastrojeni, odosabniający się i w najwyższym stopniu nietoleranci. Z dwoma przestałem potem rozmawiać. Ludzi wykształconych było wśród nich trzech tylko: B-ki, M-ki i starzec Ż-ki, który był niegdyś profesorem matematyki — starzec dobry, zacny, wielki dziwak i pomimo wykształcenia, bardzo, jak mi się zdaje, ograniczony człowiek. Zupełnie inni byli M-ki i B-ki. Z M-kim odrazu ścisłą zawarłem znajomość; nigdym się z nim nie kłócił, szanowałem go, ale pokochać go, przywiązać się do niego nigdy nie mogłem. Był to człowiek głęboko niedowierzający i rozdrażniony, ale umiejący doskonale panować nad sobą. Otóż tą zbyt wielka umiejętność panowania nad sobą nie podobała mi się w nim; można było odgadnąć, że ten człowiek nigdy i przed nikim całej swej duszy nie otworzy. Być może zresztą, że się mylę. Była to natura silna i w wysokim stopniu szlachetna. Nadzwyczajna, poniekąd nawet jezuicka zręczność i ostrożność w obejściu z ludźmi zdradzała w nim głęboki, utajony sceptycyzm. A przecież była to dusza cierpiąca właśnie wskutek owej dwoistości: sceptycyzmu i głębokiej, niczem niezachwianej wiary w pewne swoje ideały i ich ziszczenie. Pomimo jednak całej swej zręczności towarzyskiej żył w zaciętej nieprzyjaźni z B-kim i jego przyjacielem T-kim. B-ki był chorowity, trochę z usposobieniem do suchot, nerwowy i drażliwy, ale w gruncie rzeczy najlepszy człowiek, nawet wspaniałomyślny. Rozdrażnienie doprowadzało go niekiedy do nadzwyczajnej nietolerancyi i kaprysów. Nie mogłem tego znosić i później rozstałem się z B-kim, alem go nigdy nie przestawał kochać; a z M-kim nie kłóciłem się, alem go nigdy nie polubił. Tak się zdarzyło, że zerwawszy stosunki z B-kim, natychmiast musiałem zerwać znajomość i z T-kim, z tym samym młodzieńcem, o którym wspominałem w poprzednim rozdziale, mówiąc o naszej pretensyi. Bardzo mi to było przykro. T-ski, chociaż bez wyższego wykształcenia, był dobrym, mężnym, krótko mówiąc, dzielnym młodzieńcem. Przyczyną zerwania było to, że on tak kochał i czcił B-kiego, że tych wszystkich, którzy choć cokolwiek stronili od B-kiego, poczytywał prawie za swoich wrogów. Nawet z M-ckim, zdaje się, że poróżnił się potem z powodu B-kiego, choć długo starał się wytrwać w dobrym stosunku. Wszyscy oni zresztą byli moralnie cierpiący, żółciowi, rozdrażnieni, niedowierzający. Rzecz to łatwa do zrozumienia: im było bardzo ciężko, daleko ciężej, niż nam. Byli daleko od ojczystego kraju; niektórzy z nich przysłani na długie lata katorgi, na lat dziesięć, dwanaście, a co najważniejsza, z głębokiem uprzedzeniem patrzali na swoje otoczenie, widzieli w katorżnikach tylko źwierzęcość i nie mogli, nie chcieli w nich dojrzeć ani jednego dobrego rysu, nic ludzkiego. Ale i to rzecz zrozumiała: na to stanowisko los ich wprowadził, siłą okoliczności. Rzecz jasna, że gniotła ich tęsknota. Dla Czerkiesów, Tatarów, dla żyda byli łaskawi i uprzejmi, ale ze wstrętem unikali reszty katorżników. Tylko jeden starodubowski starowier zasłużył był sobie na ich pełny szacunek. Rzecz zresztą godna uwagi, że nikt z katorżników przez cały czas mego przebywania w ostrogu, nie wytykał im ani ich pochodzenia, ani wyznania, ani sposobu myślenia, co się zdarza u naszego ludu prostego w stosunku do cudzoziemców. szczególnie Niemców, choć bardzo rzadko. Zresztą, co się tyczy Niemców, to się z nich tylko śmieją; Niemiec dla rossyjskiego pospólstwa przedstawia się jako coś niezmiernie komicznego. Z naszymi zaś Polakami katorżnicy obchodzili się nawet z uszanowaniem, daleko lepiej niż z nami ze szlachty rossyjskiej i wcale ich „nie zaczepiali“. Ale ci, jak się zdaje, nie chcieli nawet widzieć tego i brać na uwagę.
Zacząłem mówić o T-wskim. On to, kiedy ich przeprowadzano z pierwszego miejsca wygnania do naszej fortecy, dźwigał na swych barkach B-kiego niemal przez całą drogę, jak tylko B.. chory i słabowity, ustawał w półetapu. Posłani byli naprzód do U-gorska. Tam, powiadali, było im dobrze, to jest daleko lepiej, niż w naszej fortecy. Ale przechwycono ich korespondencyą, zupełnie zresztą niewinną, z innymi skazańcami w innem mieście i z tego powodu uznano za rzecz konieczną wysłać ich do naszej fortecy, bliżej pod oczy wyższej władzy. Trzecim towarzyszem był Ż-ki. Do czasu ich przybycia M-cki był sam jeden w ostrogu. Toż to musiał on tęsknić w pierwszym roku swej katorgi!
Ten Ż-ki był to ów wiecznie modlący się Polak, o którym już wspominałem. Wszyscy nasi polityczni przestępcy byli to ludzie młodzi, niektórzy nawet bardzo; jeden Ż-ki miał już lat przeszło pięćdziesiąt. Był to człowiek, naturalnie, uczciwy, ale nieco dziwaczny. Towarzysze jego, B-ki i T-ki, bardzo go nie lubili, nawet nie rozmawiali z nim, utrzymując, że jest uparty i głupi. Nie wiem, ile prawdy było w ich twierdzeniu. W ostrogu, zarówno jak i wszędzie, gdzie ludzie gromadzą się nie z własnej ochoty, ale przymusowo, łatwiej, zdaje mi się, można pokłócić się a nawet wzajemnie znienawidzieć, niż w życiu wolnem. Wiele okoliczności pobudza do tego. Zresztą Ż-ki był rzeczywiście dość tępego umysłu i może nieprzyjemny. Wszyscy inni towarzysze jego nie żyli z nim w harmonii. Ja z nim się nigdy nie sprzeczałem, ale szczególnego zbliżenia między nami nie było. Swój przedmiot, matematykę, zdaje się, że znał. Pamiętam, jak silił się w łamanym języku rossyjskim objaśnić mi jakiś szczególny, przez siebie wymyślony systemat astronomiczny. Mówiono mi, że on to kiedyś wydrukował, ale w uczonym świecie pośmiano się tylko z niego. Całemi dniami modlił się na klęczkach, czem zjednał sobie ogólny szacunek katorgi i cieszył się nim do samej śmierci. Umarł w naszym szpitalu, po ciężkiej chorobie, w moich oczach. Zresztą szacunek katorżników pozyskał przy samem wstąpieniu do ostroga, w skutek historyi, którą miał z naszym majorem. W drodze z U-gorska do naszej fortecy ich nie golono i oni tak obrośli, że kiedy ich przyprowadzono wprost do plac-majora, to ten wpadł we wściekły gniew z powodu takiego naruszenia subordynacyi, co zresztą, nie było ani trochę ich winą.
— Jakże oni wyglądają! — zaryczał — to brodiagi (włóczęgi), rozbójnicy!
Ż — ki, który jeszcze wtedy nie dobrze rozumiał rossyjską mowę i sądził, że ich pytają: kto oni są? włóczęgi czy rozbójnicy? odpowiedział:
— My nie brodiagi, ale polityczni przestępcy.
— Ja-a-ak. Zuchwalstwo? Zuchwały! — zaryczał major; — do kordegardy! Sto rózeg, natychmiast, w tej chwili!
Starca ukarano. Położył się pod rózgi bez oporu, wsadził rękę między szczęki i wytrzymał karę bez najmniejszego krzyku lub jęku, ani drgnąwszy. Tymczasem B-ski i T-ski już weszli do ostrogu, gdzie M-cki oczekiwał ich u bramy i rzucił się im na szyję, choć przedtem nigdy ich nie widział. Oburzeni przyjęciem ze strony majora, opowiedzieli zaraz M-ckiemu, co się stało z Ż-kim. Pamiętam, jak M-cki opowiadał mi o tem: „Traciłem przytomność — mówił — nie pojmowałem, co się ze mną dzieje i trząsłem się jak w febrze. Stanąwszy u bramy, czekałem na Z-kiego, który miał przyjść wprost z kordegardy, gdzie go karano. Nagle otworzyła się furtka: Ż-ki, nie patrząc na nikogo, z bladą twarzą i blademi, drżącemi wargami przeszedł przez tłum zgromadzonych na dziedzińcu katorżników, którzy już wiedzieli, że biją szlachcica, poszedł do kazarmy, wprost do miejsca dla siebie przeznaczonego i nie rzekłszy ani słowa ukląkł i zaczął się modlić. Katorżnicy byli zdziwieni, a nawet rozczuleni. „Kiedym zobaczył tego siwego starca, mówił M-ki, który zostawił w ojczyźnie żonę i dzieci, kiedym go zobaczył na klęczkach, haniebnie ukaranego i modlącego się, — rzuciłem się za kazarmy i przez całe dwie godziny byłem jak nieprzytomny; szał mię ogarniał....“ Od tej chwili katorżnicy zaczęli bardzo poważać Ż-kiego i okazywali mu zawsze uszanowanie. Podobało się im szczególnie to, że nie krzyczał pod rózgami.
Trzeba jednakże powiedzieć całą prawdę; z tego przykładu nie można sądzić w ogóle o obchodzeniu się władz w Syberyi z zesłaną szlachtą, ktokolwiekby byli ci zesłani, Rossyanie czy Polacy. Ten przykład pokazuje tylko, że można natknąć się na złego człowieka i naturalnie jeżeli ten zły człowiek będzie gdzieś niezależnym, starszym komendantem, to dola zesłanego, szczególnie w razie gdyby się nie podobał komendantowi, będzie bardzo źle zabezpieczoną. Ale należy przyznać, że najwyższa władza na Syberyi, od której zależy ton i nastrój wszystkich komendantów, była dla szlachty zesłanej bardzo względną; niekiedy nawet — w porównaniu z innymi katorżnymi z ludu prostego — skłonną do pobłażania. Przyczyny bardzo zrozumiałe: naprzód ci wyżsi naczelnicy sami są szlachtą; powtóre zdarzało się jeszcze dawniej, że niektórzy ze szlachty nie kładli się pod rózgi i rzucali się na wykonawców, z czego wynikały straszne rzeczy; a po trzecie, i to jak mi się zdaje przyczyna główna, już dawno, trzydzieści pięć lat temu, zjawiło się na Syberyi naraz mnóstwo szlachty zesłanej[2] i ci zesłani w przeciągu lat trzydziestu umieli się tak postawie i zarekomendować w całej Syberyi, że władza w moich czasach już w skutek dawnego, tradycyjnego zwyczaju, mimowoli innemi oczami patrzała na szlachtę — przestępców wiadomej kategoryi, niż na wszystkich innych zesłanych. Za wyższą władzą idąc, i niżsi komendanci przyzwyczaili się patrzeć na to takiemiż oczami, rozumie się przejmując ten pogląd i ton z góry, poddając się jemu. Zresztą było wielu niższych komendantów ograniczonego umysłu, którzy krytykowali w duchu rozporządzenia wyższej władzy i bardzo, bardzo byliby radzi, gdyby im nikt nie przeszkadzał rządzić się po swojemu. Ale im niezupełnie na to pozwalano. Oto dla czego jestem pewny, że tak było. Druga kategorya katorgi, w której ja się znajdowałem, a która składała się z chłopskich aresztantów pod władzą wojenną, była nierównie cięższą od dwu innych kategoryi: trzeciej (w fabrykach) i pierwszej (w kopalniach). Cięższą ona była nie tylko dla szlachty, ale i dla wszystkich aresztantów, mianowicie dla tego, że władza ta była wojskowa i całe urządzenie wojskowe, bardzo podatne do aresztanckich rot w Rossyi. Władza wojskowa surowsza, przepisy ściślejsze, zawsze w łańcuchach, zawsze pod konwojem, zawsze pod kluczem; a tego nie ma w tym stopniu w wielu innych kategoryach. Tak przynajmniej mówili wszyscy nasi aresztanci, a byli między nimi znawcy nielada. Wszyscy oni z radością przeszliby do pierwszej kategoryi, która w ustawach uważaną była za najcięższą, i nawet często o tem roili. Przeciwnie o aresztanckich rotach wszyscy nasi, którzy tam byli, mówili z przestrachem i zapewniali, że w całej Rossyi nie ma gorszego miejsca od robót aresztanckich po fortecach i że w Syberyi raj w porównaniu z tamtem życiem. Jeżeli zatem przy tak surowej dyscyplinie, jaka była w naszym ostrogu, przy władzy wojskowej, pod oczami samego generał-gubernatora, nakoniec wobec tej okoliczności, że niektóre postronne, ale urzędowe indywidua, czy to przez złość czy ze służbowej gorliwości, gotowe były potajemnie donieść, dokąd należało, że takiej to kategoryi przestępcom tacy to niedobrze myślący komendanci pobłażają — jeżeli, mówię, w takiem miejscu na przestępców-szlachtę patrzano nieco innemi oczami, niż na innych aresztantów, to tem względniej traktować ich musiano w pierwszej i trzeciej kategoryi. Tak więc myślę, że z tego miejsca, gdzie sam byłem, mogę wnosić o całej Syberyi pod tym względem. Wszystkie wieści i opowiadania, które mię dochodziły od zesłanych pierwszej i trzeciej kategoryi, potwierdzały ten mój wniosek. W rzeczy samej na wszystkich nas szlachtę w ostrogu naszym władza spoglądała uważniej, była ostrożniejszą z nami. Pobłażania pod względem roboty i utrzymania stanowczo nie było wcale; te same roboty, też kajdany, też zamki, jednem słowem to samo, co u wszystkich aresztantów. A nawet nie łatwo było dać ulgę. Wiem, że w tem mieście, w niedawnej przeszłości tylu było donosicieli, tyle intryg, tylu kopiących pod sobą wzajem doły, że władza naturalnie bała się donosów. A jakiż straszniejszy mógł być w owych czasach donos nad ten. że łagodnie traktują wiadomej kategoryi przestępców![3] Więc każdy lękał się i myśmy mieli życie takie, jak wszyscy katorżni, tylko pod względem] kary cielesnej było trochę inaczej. Prawda, nasby bardzo łatwo oćwiczyli, gdybyśmy zasłużyli na to, to jest popełnili jakieś przestępstwo w ostrogu. Tego wymagał obowiązek służby i równość — wobec kary cielesnej. Ale tak, bez ważnego powodu, lekkomyślnieby nas nie obili, a z prostymi aresztantami i tego rodzaju lekkomyślne postępowanie trafiało się, szczególnie ze strony niektórych podrzędnych naczelników, ochoczych do szerzenia postrachu przy każdej sposobności. Wiadomo nam było, że komendant, dowiedziawszy się o historyi ze starym Ż-kim, bardzo się oburzył na majora i nakazał mu na przyszłość trzymać krócej ręce. Tak mi wszyscy opowiadali. Wiedziano też u nas, że sam generał-gubernator, który ufał naszemu majorowi i po części go lubił, jako wykonawcę i człowieka z pewnemi zdolnościami, dowiedziawszy się o tej historyi, robił mu także wymówki. I nasz major przyjął to do wiadomości. Jak mu się chciało, naprzykład, dobrać się do M-kiego, którego nienawidził wskutek podszeptów A-wa, a przecież choć szukał pretekstu, choć go prześladował i prowokował, nie mógł go obić.
O nieszczęściu Ż-kiego wkrótce dowiedziało się całe miasto i opinia publiczna oświadczyła się przeciw majorowi; wielu robiło mu wymówki, niektórzy nawet w sposób nieprzyjemny. Opowiem teraz moje pierwsze spotkanie z plac-majorem. Nas, to jest mnie i drugiego jeszcze zesłanego szlachcica, z którym razem wstąpiłem do katorgi, jeszcze w Tobolsku nastraszono opowiadaniami o nieprzyjemnym charakterze tego człowieka. Zesłańcy z przed dwudziestupięciu lat (dekabryści), którzy nas tu spotkali z głębokiem współczuciem i przez cały czas naszego zatrzymania się w Tobolsku mieli z nami stosunki, ostrzegali nas przed przyszłym naszym komendantem i obiecali zrobić wszystko, co mogą, przez ludzi znajomych, aby nas ochronić od jego prześladowania. W istocie trzy córki generał-gubernatora, które przyjechały z Rossyi i gościły wówczas u ojca, otrzymały od nich listy i mówiły, zdaje się, za nami. Ale cóż on mógł zrobić? Powiedział tylko majorowi, aby był cokolwiek oględniejszym.
O godzinie trzeciej popołudniu ja i mój towarzysz przybyliśmy do tego miasta (Omska) i konwojowi natychmiast poprowadzili nas do naszego władcy. Staliśmy w przedpokoju, oczekując go, a tymczasem posłano po więziennego podoficera. Gdy się ten zjawił, wyszedł i plac-major. Nalana krwią, pryszczowata i gniewna twarz jego wywarła na nas przygniatające wrażenie: istny pająk, podbiegający ku biednej muszę, która się dostała w jego pajęczynę.
— Jak się nazywasz? zapytał mego towarzysza. Mówił prędko, dobitnie, urywanym głosem i widocznie chciał wywrzeć na nas efekt.
— Tak a tak.
— A ty? — ciągnął, zwracając się ku mnie i wymierzając na mnie swoje okulary.
— Tak a tak.
— Podoficer! Natychmiast wziąć ich do ostroga, ogolić w kordegardzie po cywilnemu, niezwłocznie, pół głowy; jutro też zaraz przekuć kajdany. A to co za szynele? skąd dostali? — spytał nagle, zwróciwszy uwagę na szare kapoty, z żółtemi, krągłemi naszywkami na plecach, które nam w Tobolsku wydano i w których stanęliśmy przed jego majestatem. — To nowa forma! To pewno jakaś nowa forma.... Nowe jakieś projekty.... z Petersburga — mówił z kolei nas obracając.
— Czy mają co z sobą? — spytał nagle żandarma, który nas przyprowadził.
— Mają odzież własną, Wasze wysokobłagorodje — odpowiedział żandarm, wyprostowawszy się w jednej chwili, nawet z pewnem drgnięciem. Wszyscy go znali, wszyscy o nim słyszeli, i bali się go.
— Wszystko odebrać. Oddać im tylko bieliznę i to tylko białą; kolorową, jeżeli jest, odebrać. Wszystko poza tem sprzedać z licytacyi. Pieniądze zapisać do przychodu. Aresztant nie ma własności — mówił dalej, surowo popatrzywszy na nas. — Pamiętajcież dobrze się prowadzić! Żebym nie słyszał! Jeżeli nie... ka-ra cie-les-na! Za najmniejsze wykroczenie — r-r-ózgi!
Nieprzywykły do takich przyjęć, przez cały ten wieczór byłem prawie chory. Wrażenie tego przyjęcia wzmogło się jeszcze wskutek tego, com ujrzał w ostrogu; ale o pierwszem wejściu mojem do ostrogu jużem opowiadał.
Tylko co powiedziałem, że nam nie śmiano pobłażać i nie pobłażano, żeśmy w porównaniu z innymi aresztantami nie mieli żadnej ulgi w pracy. Raz jednak próbowano to uczynić: — ja i B-ki (Polak) przez całe trzy miesiące chodziliśmy do kancelaryi inżynierów w charakterze pisarzy. Ale zrobiono to cichaczem i zrobiła to władza inżynieryjna. Naturalnie, wszyscy inni, do kogo należało wiedzieć, wiedzieli zapewne o tem, ale udawali, że nie wiedzą. Działo się to jeszcze przy komendancie G-wie. Podpułkownik G-kow spadł nam jak z nieba, był u nas bardzo niedługo, jeżeli się nie mylę, nie więcej jak pół roku, a nawet jeszcze mniej, i odjechał do Rossyi, wywarłszy nadzwyczajne wrażenie na wszystkich aresztantach. Mało powiedzieć, że go aresztanci lubili, oni go ubóstwiali, jeżeli można użyć tu tego wyrazu. Nie wiem, w jaki sposób dokazał tego, ale wiem, że podbił sobie ich serca odrazu „Prawdziwy ojciec, ojciec nie będzie lepszy!“ — powtarzali co chwila przez cały czas, kiedy zarządzał oddziałem inżynieryi. Hulaka, zdaje się, był straszliwy. Nie wielkiego wzrostu, z zuchwałem, pewnem siebie spojrzeniem, z aresztantami był łaskawy, dochodził niemal do czułości i rzeczywiście lubił ich, jak ojciec. Dla czego tak lubił aresztantów — nie umiem tego objaśnić, ale wiem, że nie mógł spotkać się z aresztantem, ażeby mu nie powiedzieć łaskawego, wesołego słowa, nie pośmiać się z nim, nie pożartować a nie było w tem ani odrobiny traktowania z góry, nic, coby wyglądało na łaskawość zwierzchnika. Umiał być z nimi jak towarzysz, jak człowiek równy. Pomimo jednak całego tego instynktowego demokratyzmu jego, aresztanci ani razu nie pozwolili sobie na jakąś poufałość, na brak uszanowania względem niego. Przeciwnie. Tylko twarz aresztanta rozkwitała, gdy spotykał się z komendantem i zdjąwszy czapkę, patrzał już z uśmiechem na podchodzącego ku sobie naczelnika. A gdy ten przemówi — jak gdyby rublem obdarzył. Zdarzają się tacy popularni ludzie. Wyglądał na zucha, chodził prosto, żwawo. „Orzeł!“ mówili o nim aresztanci. Ulżyć im losu, naturalnie, nie mógł: zawiadował tylko inżynierskiemi robotami, które i przy wszystkich innych komendantach szły swoim zwyczajnym, legalnym porządkiem. Tyle tylko, że bywało spotkawszy przypadkiem partyę na robocie, a widząc, że robota skończona, nie trzymał ich niepotrzebnie i puszczał przed uderzeniem w bęben. Ale podobała się jego ufność ku aresztantom, brak drobiazgowej drażliwości, zupełny brak form obrażających, zwykłych w stosunkach z podwładnymi. Myślę, że gdyby zgubił tysiąc rubli, a najpierwszy z naszych złodziei znalazł je, to byłby mu je odniósł. Mam głębokie przekonanie, że takby się stało.
Z jak wielkiem współczuciem dowiedzieli się aresztanci, że ich orzeł-komendant pokłócił się na śmierć z naszym nienawistnym majorem. Stało się to zaraz pierwszego miesiąca po jego przybyciu. Nasz major służył kiedyś z nim razem. Spotkali się, po długiem niewidzeniu, jak przyjaciele i zahulali razem. Ale nagle nastąpiło zerwanie, i G-w stał się śmiertelnym wrogiem majora. Mówiono nawet, że pobili się przy tem zerwaniu stosunków, co być mogło, bo major często się bijał. Gdy o tem posłyszeli aresztanci, radości ich nie było końca. „Czy to ośmiookiemu żyć w zgodzie z takim! Ten orzeł, a nasz“... i tu zwykle dodawano słówko, niestosowne do druku. Ogromnie się interesowali, kto kogo pobił. Gdyby wieść o tej bójce okazała się była nieprawdziwą (co mogło być), to zdaje mi się, że naszym aresztantom byłoby to bardzo przykro. „Nie, to już pewna, że komendant był na wierzchu, mówili; on mały, ale chwat, a tamten słychać schował się przednim pod łóżko“. Ale G-kow prędko odjechał, i aresztanci zapadli w dawny smutek. Prawda, że nasi naczelnicy inżynieryjni wszyscy byli dobrzy: przy mnie zmieniło się ich trzech, czy czterech; „a przecież mówili aresztanci, nie znaleść już takiego; orzeł był, orzeł i obrońca“.
Otóż ten G-kow bardzo lubił wszystkich nas szlachtę i przy końcu kazał mnie i B-kiemu chodzić niekiedy do kancelaryi. Po jego odjeździe urządziło się to więcej prawidłowo. Wśród inżynierów byli ludzie (szczególnie jeden) który czuł dla nas wielką sympatyę. Chodziliśmy, przepisywaliśmy papiery, nawet pismo nasze zaczęło się doskonalić, gdy nagle nadszedł od wyższej władzy rozkaz, ażeby nas niezwłocznie zwrócić do dawnej pracy: ktoś już zdążył donieść! Zresztą dobrze się stało, bo kancelarya zaczęła się nam bardzo przykrzyć. Przez dwa lata potem prawie nierozłącznie chodziliśmy z B-kim na roboty, najczęściej do warstatu. Gawędziliśmy z sobą, rozmawiali o naszych nadziejach, przekonaniach. Dzielny to był człowiek; ale przekonania jego były niekiedy bardzo dziwne, pełne wyłączności. Bywa to, że u pewnego rodzaju ludzi, bardzo rozumnych, ustalają się pojęcia wręcz paradoksalne. Ale tyle się za nie wycierpiało, tak wielkim kosztem się je nabyło, że oderwać się od nich zbyt boleśnie, prawie niepodobna. B-ki z bólem przyjmował każdy zarzut z mej strony i zgryźliwie mi odpowiadał. Zresztą w wielu rzeczach, być może, miał on więcej odemnie słuszności, nie wiem tego; aleśmy się nakoniec rozłączyli i to mię bardzo bolało: przeżyliśmy już wiele razem.
Tymczasem M-cki stawał się z latami coraz smutniejszy i posępniejszy. Smutek go pożerał. W początkach mego pobytu w ostrogu był bardziej towarzyski, dusza jego częściej i więcej objawiała się na zewnątrz. Trzeci rok już żył w katordze, gdy ja do niej wstępowałem. Z początku zajmowało go bardzo wiele rzeczy, które przez te dwa lata stały się na świecie, a o których on nie miał wyobrażenia, siedząc w ostrogu; rozpytywał mnie, słuchał, oburzał się. Ale pod koniec, z latami wszystkie w nim uczucia zaczęły koncentrować się wewnątrz, w sercu. Żar pokrywał się popiołem, a nienawiść wciąż rosła. Je hais ces brigands, powtarzał mi często, z nienawiścią patrząc na katorżników, których ja już zdołałem lepiej poznać i żadne dowody, które przytaczałem na ich korzyść, nie działały na niego. Nie rozumiał, co mówię; czasami zresztą jakby w roztargnieniu zgadzał się, ale nazajutrz powtarzał znowu: Je hais ces brigands. Nawiasem dodam, żeśmy często z sobą rozmawiali, po francusku i za to nas pewien dozorca przy robotach, żołnierz inżynieryjny Dranisznikow, przezwał felczerami. M-ki ożywiał się tylko mówiąc o swojej matce. „Stara jest, mówił do mnie, chora, kocha mnie nadewszystko na świecie, a ja tu nie wiem nawet, czy żyje? Dość już było dla niej tego, że wiedziała, jak mnie pędzono „przez strój....“ M-ki nie był szlachcicem i przed zesłaniem ukarano go cieleśnie. Wspominając o tem, zaciskał zęby i starał się w bok patrzeć.
W ostatnich czasach coraz częściej przechadzał się samotnie. Pewnego razu około południa wezwano go do komendanta. Komendant wyszedł do niego z wesołym uśmiechem.
— No, M-cki, co ci się dziś w nocy śniło? — zapytał.
„Aż drgnąłem, opowiadał wróciwszy do nas M-cki. Jakby mi coś serce przeszyło“.
— Śniło mi się, że list od matki otrzymałem — odpowiedział.
— Lepsze rzeczy, lepsze! — zawołał komendant. — Jesteś wolny! Matka prosiła.... prośba jej wysłuchana Oto jej list, a oto dekret o tobie. Natychmiast wyjdziesz z ostrogu.
Wrócił do nas blady, jeszcze nie mogąc się opamiętać po otrzymanej wiadomości. Winszowaliśmy mu, a on nam ściskał ręce swojemi drżącemi, chłodnemi z wrażenia dłońmi. Wielu aresztantów winszowało mu także i byli radzi jego szczęściu.
Wyszedł na posielenie i zamieszkał w naszem mieście. Wkrótce dano mu posadę. Z początku często przychodził do naszego ostrogu i udzielał nam rozmaitych nowin. Przedewszystkiem polityczne bardzo go zajmowały.
Z pozostałych czterech, to jest oprócz M-go, T-go, B-go i Z-go, dwaj byli jeszcze bardzo młodymi ludźmi, przysłanymi na krótko. Mało mieli wykształcenia, ale byli zacni, prości, szczerzy Trzeci, A-czukowski, zanadto był ograniczony i nic w sobie nie miał szczególnego, ale czwarty, B-m, człowiek już starszy, wywierał na nas wszystkich najprzykrzejsze wrażenie. Nie wiem, w jaki sposób dostał się między takich przestępców (politycznych) i sam on przeczył temu. Była to gruba, małomieszczańska dusza, z narowami i zasadami kramarza, który doszedł szachrajstwem do majątku. Nie miał wcale wykształcenia i nie go nie zajmowało, oprócz jego rzemiosła. Był to malarz pokojowy i to malarz nielada, wspaniały malarz Prędko się władza dowiedziała o jego talencie i całe miasto zaczęło używać B-ma do malowania ścian i sufitów. W ciągu dwóch lat wymalował wszystkie kwatery rządowe, za co mu płacili mieszkańcy tych kwater i żył dostatnio. Ale najlepszą rzeczą to było, że razem z nim na robotę zaczęto posyłać i towarzyszy jego. Z tych, co chodzili z nim ciągle, dwóch nauczyło się od niego tego rzemiosła, i jeden z nich. T-rzewski, zaczął malować nie gorzej od B-ma. Nasz plac-major, który mieszkał także w rządowym domu, z kolei wezwał do siebie B-ma i kazał mu wymalować wszystkie ściany i sufity. Tu już się B-m wysadził: nawet u generał-gubernatora nie było ścian tak pięknie wymalowanych. Dom był drewniany, jednopiętrowy, stary i z zewnątrz koszlawo wyglądał; wewnątrz za to pomalowano go jak pałac i major był w zachwycie.... Zacierał ręce i mówił, że teraz musi się ożenić; „przy takiem mieszkaniu nie można się nie żenić“, dodawał poważnie. Z B-ma był coraz więcej zadowolony, a dzięki jemu i z innych, którzy z nim pracowali. Malowanie ciągnęło się przez miesiąc. Przez ten miesiąc major zupełnie zmienił opinię o wszystkich naszych (t.j. o politycznych przestępcach) i zaczął ich protegować. Doszło do tego. że pewnego razu wezwał do siebie z ostroga Ż-kiego.
— Ż-ki — powiedział do niego — skrzywdziłem ciebie. Kazałem cię obić daremnie, wiem o tem. Żałuję tego. Czy ty to rozumiesz? Ja, ja, ja. żałuję tego!
Ż-ki odpowiedział — że rozumie.
— Czy pojmujesz to, że ja, ja, twój naczelnik, wezwałem cię do siebie po to, aby cię przeprosić. Czy ty to uczuwasz? Ktożeś ty wobec mnie? Robak! Mniej niż robak, aresztant! A ja z łaski Bożej[4] major. Major! Rozumiesz?
Ż-ki odpowiedział, że i to rozumie.
— Otóż teraz godzę się z tobą. Ale czy ty czujesz, czy uczuwasz to w całej pełni? Czyś zdolny pojąć to i odczuć? Wyobraź sobie tylko: ja, ja, major i t. d.
Sam Ż-ki opowiadał mi tę scenę. Przecież więc i w tym pijanym, głupim i nieporządnym człowieku było jakieś ludzkie uczucie. Biorąc na uwagę jego wyobrażenia i poziom umysłowy, możnaby taki postępek nazwać prawie wspaniałomyślnym. Być może zresztą, że stan nietrzeźwy wiele się do tego przyczyniał.
Marzenie jego nie spełniło się: nie ożenił się, choć już był zupełnie zdecydowany na to, gdy skończono oporządzać jego mieszkanie. Zamiast na kobierzec ślubny dostał się pod sąd, poczem kazano mu się podać do dymisyi. Wtedy już i wszystkie stare grzechy wylazły. Był on, zdaje się, przedtem w tem mieście horodniczym.... Cios spadł na niego niespodzianie. W ostrogu wieść o tem niezmiernie ucieszyła wszystkich. Toż było święto, uroczystość! Major, powiadają, beczał jak baba i oblewał się łzami. Ale nie było rady. Wziął dymisyę, sprzedał parę koni, potem resztę mienia i popadł nawet w biedę. Spotykaliśmy go potem w cywilnym, wytartym surducie i w czapce z kokardką; gniewnie spoglądał na aresztantów. Ale cały urok zniknął ze zdjęciem munduru. W mundurze siał grozę, był bogiem; w surducie stał się nagle niczem i miał minę lokaja. Rzecz dziwna, czem jest mundur dla takich ludzi.




Uwaga tłómacza. Drukujące się obecnie w Nowej Reformie „Wspomnienia Sybiraka“ (Pamiętniki Józefa Bogusławskiego) pozwalają szczęśliwym trafem podać w całości nazwiska Polaków, o których mówi Dostojewski w swoich pamiętnikach, oznaczając te nazwiska tylko pierwszemi literami, z dodaniem czasami końcówek. Otóż pod literą Ż. ukrywa się profesor Żochowski, pod T. — Józef Tokarzewski, pod M. — Aleksander Mirecki, wreszcie pod B. sam autor „Wspomnień Sybiraka“, Józef Bogusławski, który w r. 1848 wysłany był z Wilna do robót przymusowych na Syberyi. Porównanie jednych wspomnień z drugiemi, a przedewszystkiem porównanie tego, jak się odzywa Dostojewski o Bogusławskim, a jak Bogusławski o Dostojewskim, byłoby rzeczą bardzo ciekawą, ale w krótkim przypisie nie da się należycie wykonać, zwłaszcza że „Pamiętniki Bogusławskiego“ w części dopiero są znane.







  1. Jak widać z różnych wskazówek, rozrzuconych po wspomnieniach, autor mówi ta o Polakach. Patrz uwagę przy końcu rozdziału. (Przyp. tłóm.)
  2. Autor po raz pierwszy drukował „Wspomnienia“ w r. 1861; 35 lat przedtem był rok 1826, w którym zesłano wielu „Dekabrystów“ do Syberyi. (Przypisek tłómacza).
  3. To jest politycznych. (Przyp. tłóm.)
  4. Wyrażenie dosłowne, którego zresztą w moich czasach używał nie sam major, ale i wielu innych mniejszych komendantów, szczególnie ci co wyszli z warstw niższych. (Przypisek autora).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Józef Tretiak.