Wojna kobieca/Nanon de Lartigues/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Nanon de Lartigues
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Rycerz którego Canolles pozdrowił nazwiskiem Richona, wszedł na pierwsze piętro oberży pod „Złotem cielęciem" i zasiadł do kolacji z wicehrabią.
Na niego to czekał z niecierpliwością wicehrabia, kiedy przypadek uczynił go świadkiem nieprzyjaznych przygotowań księcia d‘Esprnon i dał mu sposobność wyświadczenia baronowi de Canolles usługi, którąśmy już wyżej opowiedzieli.
Richon wyjechał z Paryża przed tygodniem a z Bordeaux dnia dzisiejszego; przywiózł więc najświeższe wiadomości o zagmatwanych spiskach, knowanych między Paryżem a Bordeaux. W miarę jak mówił już to o uwięzieniu książąt, najważniejszym ówczesnym wypadku, to znowu o parlamencie w Bordeaux, który opanował całą prowincję, lub też wreszcie o kardynale Mazarinim, będącym wtedy istotnym królem, wicehrabia w milczeniu spoglądał na jego męskie, ogorzałe oblicze, przenikliwe, pełne śmiałości oczy, ostre i białe zęby, ukazujące się z pod wąsów, co wszystko nadawało mu postać wysłużonego oficera.
— A więc powiadasz — spytał po chwili wicehrabia — że księżna znajduje się teraz w Chantilly.
W owej epoce rozumiano pod tym tytułem dwie księżne de Condé; tylko do nazwiska księżnej, matki, dodawano jeszcze tytuł: „wdowa".
— Tak jest, w Chantilly — odpowiedział Richon — i tam z niecierpliwością oczekuje was, vicehrabio.
— A w jakiemże księżna znajduje się położeniu?
— Jest wygnaną: strzegą jej jak również matkę jej męża, z największą pilnością; wiedzą bowiem u dworu, że one nie zadawalniają się samemi prośbami do parlamentu podawanemi i, że coś bardzo skutecznego knują na korzyść książąt. Na nieszczęście, jak zawsze, pieniądze... Ale!... ale!... co się tyczy pieniędzy, czyś otrzymał vicehrabio ową sumę, która tu ci się należała?... O tem szczególnie polecono mi się dowiedzieć.
— Z trudnością zebrałem zaledwie dwadzieścia tysięcy liwrów złotem — odpowiedział vicehrabia. — Oto są.
— Mówisz, zaledwie!... A!... jakie masz wyobrażenie, vicehrabio; znać że jesteś miljonerem. W dzisiejszych czasach mówić z takiem lekceważeniem u podobnej sumie! Dwadzieścia tysięcy franków!... wprawdzie będziemy biedniejsi od kardynała Mazarini, ależ za to bogatsi od króla.
— A więc sądzisz Richonie, że księżna przyjmie ten skromny podarek?
— Nawet z wdzięcznością, bo podasz jej vicehrabio środek zapłacenia armji całej.
— Czy sądzisz, że takowa nam będzie potrzebną?
— Armja? Ma się rozumieć; już się nawet zajmujemy jej zbieraniem. Książę de Larochefoucault zaciągnął czterystu szlachty, pod pozorem użycia ich przy pogrzebaniu zwłok swego ojca. Książę de Bouillon uda się z podobnymże oddziałem, a może nawet z większym do Guyenny. Pan de Turenne obiecuje napaść na Paryż, w celu wzięcia niespodzianie zamku Vincennes i uprowadzenia stamtąd książąt; on to mieć będzie trzydzieści tysięcy ludzi, to jest całą północną, w usługach króla będącą armję, którą przeciągnął na swoją stronę. O tak!... wszystko idzie bardzo dobrze — dodał Richon — bądź spokojny, vicehrabio; nie wiem, czy osiągniemy nasz cel upragniony, lecz niezawodnie wielkiego narobimy hałasu...
— Czyś nie spotkał przypadkiem księcia d‘Epernon?... — przerwał młodzieniec, którego oczy zabłysły radością, słysząc Richona wyliczającego siły, mające przynieść zwycięstwo jego stronnictwu.
— Księcia d‘Eeprnon? — powtórzył Richon zdumiały A gdzież miałem się z nim spotkać? Przecież przyjechałem nie z Agen, lecz z Bordeaux.
— Mogłeś go spotkać o kilka kroków stąd — odpowiedział z uśmiechem wicehrabia.
— A!... prawda, zdaje się, że piękna Nanona de Lartigues mieszka tu niedaleko.
— Na dwa wystrzały od tej oberży.
— Dobrze! To wyjaśnia mi obecność w tem miejscu barona de Canolles.
— Czy znasz go?
— Kogo? Barona?... Znam, mógłbym nawet powiedzieć, że jestem jego przyjacielem, gdyby pan de Canolles nie był dawnym szlachcicem, a ja tylko prostym oficerem.
— Tacy, jak ty, Richon, oficerowie, w teraźniejszym stanie rzeczy, więcej znaczą od książąt. Wiesz zresztą, żem ocalił od kijów, a może od czego gorszego, twego przyjaciela barona de Canolles?
— Aha!... wspomniał mi coś o tem, lecz go nie bardzo uważnie słuchałem, śpiesząc się do ciebie, vicehrabio. Czyś jest pewnym, że cię nie poznał?
— Trudno poznać tych, których się nigdy nie widziało.
— Tak; ależ bo omyliłem się, powiem inaczej: czy nie zgadł czem jesteś vicehrabio?
— W rzeczy samej — odrzekł wicehrabia — nie wiem czy odgadł, lecz z uwagą mi się przypatrywał.
Richon uśmiechnął się.
— Wierzę temu; nie codzień spotyka się szlachtę podobną do was, vicehrabio.
— Baron wydaje mi się człowiekiem wesołym — ozwał się vicehrabia po chwili milczenia.
— Równie jest wesoły jak dobry, a przytem mądry i wspaniały. Gaskończycy, jak pan wiesz, nigdy nie są miernymi: są oni albo doskonali, albo też nic nie warci. Baron pochodzi z lepszego gatunku. Czy w miłości, czy na wojnie, zawsze jest dbałym o swą powierzchowność, zawsze nieustraszonym wojownikiem; to tylko mnie gniewa, że trzyma przeciw naszej partji. Ale... ponieważ przypadek zetknął się z nim, wicehrabio, powinieneś więc starać się przeciągnąć go na naszą stronę.
Przelotny rumieniec przebiegł jak meteor po bladych policzkach wicehrabiego, rzekł wicehrabia.
— Twój przyjaciel zdawał mi się bardzo lekkomyślny
— E!... mój Boże!... — odpowiedział Richon z namysłem — który się napotyka u ludzi silnej organizacji — a my, jesteśmyż poważniejsi, rozumniejsi, lub mniej lekkomyślni; my, cośmy postanowili zapalić naszemi nieroztropnemi rękami płomień wojny domowej?
Czyż koadjutor jest człowiekiem poważnym? A przecież on jednem słowem może uśmierzyć lub wzburzyć Paryż?
Czyż książę de Beaufort jest człowiekiem poważnym? A jednak tak wielki wpływ wywiera w Paryżu, że go nazwano królem gminu? Czyż mniej są lekkomyślne księżne: de Chevreuse i Longueyille? A przecież pierwsza, wybiera lub oddala ministrów; a druga przez trzy miesiące panowała w paryskim ratuszu. Czyż sama księżna de Condé nie jest kobietą rozumną? A przecież jeszcze wczoraj zajmowała się sukniami, klejnotami i brylantami!... Czyż wreszcie książę d‘Enghien jest poważnym naczelnikiem stronnictwa, kiedy z kobietami gra w poliszynela? A być jednak może, że on pierwszy uzbroiłby się, by zburzyć Francję?
Nakoniec, ja sam, ja Richon, jeśli pozwolisz vicehrabio, abym swe nazwdsko wymienił po tylu znakomitych imionach, jestem-że osobą poważną; ja, syn młynarza z Angouléme; ja dawny sługa księcia Larochefoucault, który pewnego razu zamiast szczotki, podał mi szpadę, a ja, przypasawszy ją odważnie, stałem się żołnierzem. O oto jednak syn młynarza z Angouleme, dawny pokojowiec księcia Larochefoucault, został kapitanem, teraz znowu zbiera oddział łączy czterystu lub pięciuset ludzi i będzie zkolei igrał ich życiem, jak gdyby Bóg dał mu ma to prawo. Otóż stąpa po drodze, wiodącej do zaszczytów: wkrótce zostanie pułkownikiem, komendantem fortecy... A kto wie?... Być może, przyjdzie czas, że rządzić będzie choćby przez dziesięć minut, godzinę lub cały dzień, losem Francji? Widzisz więc, vicehrabio, że wszystko to bardzo podobmem jest do snu, jednakże, dopóty ów sen uważać będę za rzeczywistość, dopóki nie zbudzi mnie z niego jaka wielka katastrofa...
— O!... — dodał wicehrabia — biada wtedy tym co się zbudzą Richonie, gdyż zbudzą cię już bohaterem...
— Bohaterem lub zdrajcą, a to według tego, czy będziemy słabszymi lub też silniejszymi. Za Richelieu, dobrzebym to rozważył, gdyż szłoby mi o głowę.
— Czy być może, Richonie, aby ciebie wstrzymać mogły podobne powody?... ciebie, którego nazywają najmężniejszym z całej francuskiej armji...
— O!... bez wątpienia — odrzekł Richon, znacząco wzruszywszy ramionami. — Byłem odważnym, gdy król Ludwik XIII-ty, blady, z błyszczącemi jak karbunktuł oczyma, błękitną przepasaną wstęgą, wolał dźwięcznym głosem, przygryzając wąsów: „Król na was patrzy: naprzód, panowie“. Lecz gdy trzeba będzie wynaleźć na piersiach syna tęż samą błękitną wstęgę, którą widziałem na piersiach ojca i wołać do mych żołnierzy: „Ognia do króla Francji“. O! — mówił dalej Richon, potrząsając głową — boję się, wicehrabio, żebym wtedy nie stchórzył i nie strzelił w bok...
— Co się tobie dziś stało?... Dla czego przypuszczasz tylko to, co może być najgorszego? Kochany Richonie wojna domowa strasznem jest nieszczęściem, lecz zdarzają się chwile, w których i ona jest konieczną.
— Tak, jak zaraza, jak żółta febra, jak czarna febra jak febry wszystkich kolorów. Naprzykład, panie vicehrabio, jak sądzisz: czyby nie było koniecznem zabić jutro barona de Canolles, którego dzisiaj tak po przyjacielsku i z takiem ukontentowaniem ścisnąłem za rękę... a dlaczego? Dlatego, że ja służę księżnej de Condé, która żartuje ze mnie, on zaś kardynałowi Mazarini, którego sam wziął za cel swych żartów. A jednakże tak być musi.
Vivebrabia drgnął z przestrachu.
— Z tem wszystkiem — mówił dalej Richon — być może, że się mylę, że nie ja, lecz on mi pierś przeszyje. A! ty nie pojmujesz, wicehrabio, co to wojna; pan widzisz tylko morze intryg i rzucasz się w nie, jak w swój naturalny żywioł. W tych dniach mówiłem o tem z księżną i łona się ze mną zgodziła, że w tej wysokiej sferze, gdzie pan żyjesz, armatnie wystrzały, które nas zabijają, panu zdają się tylko być fajerwerkami.
— Doprawdy — rzekł vicehrabia — przestraszasz mię Richonie i gdybym nie był pewnym, że masz przyjąć nademną opiekę, nie śmiałbym puścić się w drogę; lecz przy tobie — dodał młodzieniec, podając partyzantowi swą małą rączkę — niczego się nie lękam.
— Aha!... Dobrze żeś mi też przypomniał vicehrabio — przerwał Richon — nic już z naszych zamiarów, nie pojedziemy razem.
— Jakto! Richonie, nie pojedziesz ze mną do Chantilly?
— Do Chantilly musiałbym powrócić w takim razie, gdybym tu nie był potrzebny: ale, jak ci vicehrabio powiedziałem, moje znaczenie tak dalece wzrosło, że księżna zupełnie zabroniła mi wydalać się z fortecy, którą, zdaje się, chcą nam odebrać.
Wicehrabia wydał okrzyk trwogi.
— Jakto! ja mam jechać bez ciebie? jechać z jednym Pompée, który sto razy jest większym odemnie tchórzem? Przejechać pół Francji prawie samemu! O! nie! nie pojadę, przysięgam ci: umarłbym ze strachu, zanim dojechałbym do celu.
— O, wicehrabio... — zawołał Richon z głośnym śmiechem — zapomniałeś, widzę o szpadzie, wiszącej ci u boku?
— Śmiej się ile ci się podoba, ale nie pojadę. Księżna przyrzekła, że będziesz mi towarzyszył, a jedynie pod tym warunkiem na podróż przystałem.
— Rób co chcesz, vicehrabio — odrzekł Richon z udaną powagą — wszelako zupełnie liczą na ciebie w Chantilly; radzę ci więc nie chwiać się, bo książęta nie wiele mają cierpliwości, szczególniej, kiedy czekają na pieniądze.
— Jeszcze na domiar nieszczęścia — powiedział vicehrabia — muszę wyjechać w nocy.
— Tem lepiej — odrzekł Richon, śmiejąc się — nikt nie spostrzeże twej obawy; spotkasz nawet, vicehrabio, większych jeszcze od siebie tchórzów i zmusisz ich do ucieczki.
— Czy tak sądzisz?... — spytał vicehrabia, wcale niezaspokojony tą obietnicą.
— Zresztą jest środek na zaradzenie wszystkiemu — odrzekł Richon. Nieprawdaż, że się boisz o pieniądze? A więc zostaw u mnie, a ja odeślę je przez trzech lub czterech pewnych ludzi. Jednak, najlepiej będzie, jeżeli je sam odwieziesz, wicehrabio.
— Masz słuszność, pojadę Richonie, a ponieważ trzeba być zupełnie odważnym, sam odwiozę pieniądze. Z tego, coś mi powiedział, wnoszę, że Jej książęca mość więcej teraz potrzebuje złota, niż mnie samego; być więc może, że żleby mię przyjęto bez pieniędzy?
— Przecież powiedziałem ci, vicehrabio, że wyglądasz na bohatera: przy tem, wszędzie na drogach spotkać można królewskich żołnierzy, a wojna jeszcze się nie zaczęła. Jednakowoż nie ufaj im bardzo i rozkaż Pompéemu nabić pistolety.
— Na cóż mówisz mi to wszystko?... Czy sądzisz, że mnie tem uspokoisz?
— Bezwątpienia, kto zna niebezpieczeństwo, nie da się podejść. A więc jedź, vicehrabio — rzekł Richon, powstając — noc będzie widna, przed świtem możesz stanąć w Monlieu.
— A baron nie czeka czasem na mój odjazd?
— On w tej chwili wieczerza: a jeśli kolacja jego choć, trochę podobna do naszej, to on, jako prawdziwy smakosz, nie wstanie od stołu bez szczególnie ważnej przyczyny. A jeżeli chcesz, zejdę i zatrzymam go.
— A więc przeproś go za moją względem niego niegrzeczność. Nie chcę, żeby kłócił się ze mną, spotkawszy mnie kiedy w złym humorze. Zresztą, twój baron musi to być dobry człowiek.
— Gotów jest nawet pójść za tobą, vieehrabio, na koniec świata, aby mieć przyjemność skrzyżować szpadę. Lecz bądź pan spokojny, przeproszę go za pana.
— Dobrze, tylko poczekaj, niech wprzód wyjadę.
— To się rozumie.
— Ale! czy nie masz do księżnej jakiego zlecenia?
— Mam właśnie, przypomniałeś mi rzecz najważniejszą.
— Czyś już do niej napisał.
— Nie, dość jej przesłał dwa tylko wyrazy.
— Jakie?
— „Bordeaux. — Tak“.
— I ona to zrozumie?
— Jak najzupełniej! Na zasadzie tych dwóch wyrazów, może spokjnie udać się w drogę, powiedz jej pan, że ja za wszystko odpowiadam.
— No! Pompée — rzekł vicehrabia do starego służalca, który wtej chwili pokazał głowę przez drzwi uchylone — no mój przyjacielu, trzeba jechać.
— Oho. jechać.... — odpowiedział Pompée. To być nie może, panie vicehrabio? Straszna będzie burza!
— Co mówisz, Pompée?... — rzekł Richon. Na niebie niema ani jednej chmurki.
— Ależ w nocy można zabłądzić.
— Ręczę wam, że nie zabłądzicie, trzymając się ciągle drogi głównej. Przytem, księżyc świeci wspaniale!
— Księżyc świeci! księżyc świeci!... — pomruknął Pompée. Pan dobrze rozumiesz, panie Richon, że tu nie idzie o mnie samego.
— Bezwątpienia — odrzekł Richon — przecież z ciebie stary żołnierz!
— Kto się bił z Hiszpanami i był raniony w bitwie pod Corbey... — mówił dalej Pompée.
— Ten się niczego nie boi, nieprawdaż?... — dodał Richon. Bardzo to jest dobrze, lecz uprzedzam cię, że wicehrabia nie bardzo jest spokojny.
— Oho!... — wyjąkał Pompée, blednąc — czy się boisz, panie vicehrabio?
— O! z tobą bać się nie będę, mój odważny Pompée — odrzekł zapytany. Znam cię i wiem, że dałbyś się zabić w mojej obronie.
— Ma się rozumieć — odpowiedział Pompée — lecz jeśli się pan bardzo boisz, to lepiej będzie zaczekać do jutra.
— Niepodobna, mój dobry Pompée. Weź to złoto i umieść na swym koniu; ja zaraz zejdę do ciebie.
— Tyle pieniędzy nie należałoby wystawiać na niebezpieczeństwo nocnej podróży — rzekł Pompée, ważąc w ręku worek.
— Żadnego nie ma niebezpieczeństwa; przy najmniej tak zapewnia Richon. No! czy wszystko gotowe, pistolety, szpada, muszkiet?
— Zapominasz, panie wicehrabio — odpowiedział stary sługa, prostując się — że człowiek, będąc całe swe życie żołnierzem, jest ostrożnym i nie błądzi. Tak, panie wicehrabio, każda rzecz jest na swojem miejscu.
— Widzisz, wicehrabio — rzekł Richon — czy można się bać, mając takiego towarzysza?
— No! Szczęśliwej podróży!
— Dziękuję za życzenie; lecz droga daleka — odpowiedział wicehrabia z trwogą, której nie mogła rozproszyć wojenna postawa Pompéego.
— Ba!... — rzekł Richon — każda droga ma swój początek i koniec. Oświadcz pan moje najniższe uszanowanie księżnej pani i powiedz, że gotów jestem służyć jej i księciu de Larochefoucault do ostatniej kropli krwi, a nadewszystko, nie zapomnij pan tych dwóch wyrazów: „Bordeaux. Tak“. A teraz idę do barona.
— Zaczekaj, Richonie — powiedział vicehrabia, zatrzymując mu rękę w chwili, kiedy ten już zaczął zstępować ze schodów. Jeśli Canolles jest w istocie tak mężnym oficerem i poczciwym człowiekiem, jak mówiłeś, dlaczegobyś nie miał spróbować przeciągnąć go na naszą stronę. Mógłby dogonić mnie w drodze, lub też połączyć się z nami;w Chantilly, a znając go już cokolwiek, przedstawiłbym księżnej.
Richon spojrzał na wice hrabiego z tak dziwnym uśmiechem, że młodzieniec niewątpliwie z twarzy jego wyczytał wszystko, co się działo w duszy partyzanta; spiesznie więc dodał:
— Zresztą, Richonie, nie zwracaj na me słowa uwagi i czyń, co sądzisz żeś powinien czynić. Do widzenia!
I wyciągnąwszy do niego rękę, szybko wszedł do swego pokoju, czy to z obawy, by Richon nie dostrzegł nagłego rumieńca, co oblał twarz jego, czy też, by go nie usłyszał Canolles, którego hałaśliwe krzyki dochodziły aż do pierwszego piętra.
Richon zeszedł ze schodów, za nim postępował Pompée, niosąc worek z pozorną niedbałością, by nie dać poznać, że w mim są pieniądze.
Po upływie kilku minut, wicehrabia przekonawszy się, że nic nie zapomniał, zagasił świece, ostrożnie zeszedł ze schodów, zajrzał przez szparę we drzwiach dolnego piętra, potem owinąwszy się szerokim płaszczem, który mu podał Pompée, postawił małą stopę na ręku masztalerza, lekko wskoczył na konia, złajał z uśmiechem starego żołnierza za jego powolność i zniknął w ciemności.
W chwili, kiedy Richon wszedł do pokoju barona, w celu zatrudnienia go podczas odjazdu wicehrabiego, okrzyk radości wydany przez tegoż, dowiódł mu, że Canolles nie jest zawziętym.
Na stole, między dwoma próżnemi już butelkami, wznosiła się spora flaszka, trzciną oplecioną.
Flaszka ta mieściła w sobie wyborne stare koljurskie, wino, nieocenione dla tych, którzy już wiele win kosztowali.
Leżące w około niej suche figi, migdały, biszkopty, sery i smażone winogrona, wskazywały, że oberżysta nie omylił się w swej rachubie, a pewność ta, potwierdziła się dwoma, zupełnie próżnemi butelkami i trzecią do połowy tylko pełną.
W rzeczy samej, gdyby nawet najwstrzemięźliwszy dotknął się tego deseru, musiałby już dużo pić wina.
A Canolles wcale nie myślał o wstrzemięźliwości, przytem, jako hugonota (pochodził bowiem z protestanckiej familji i wyznawał religję przodków), być może, nie wierzył w kanonizowanie tych pobożnych samotników, co to osiągnęli królestwo niebieskie, pijąc wodę i jedząc korzonki.
Czy wsmutku, czy zakochany, Canolles nie był nigdy nieczułym na zapach dobrego obiadu, na widok tych butelek szczególnego kształtu z czerwonemi, żółtemi lub zielonemu pieczątkami, których wierne korki trzymają w uwięzi prawdziwe gaskońskie, szampańskie lub burgundzkie wino.
Wobecnym wypadku, Canolles podług zwyczaju ustąpił pokusie, naprzód spojrzał, potem powąchał, nakoniec spróbował, a ponieważ z pięciu zmysłów, któremi go obdarzyła matka natura, trzy z nich zupełnie zadowolone, dwa więc pozostałe uzbroiły się wcierpliwość, czekając swej kolei z zadziwiającą spokojnością.
W tej chwili wszedł Richon i ujrzał barona kołyszącego się w krześle.
— A! kochany Richonie, przybywasz w samą porę — zawołał Canolles — właśnie szukałem kogoś takiego, przed kim mógłbym pochwalić naszego oberżystę Biscarros; chciałem już ograniczyć się na pochwaleniu go przed tym łajdakiem Castorin, który nie wie co to znaczy pić, którego nawet nigdy nie mogłem jeść nauczyć. No, spójrz tu, kochany przyjacielu, rzuć okiem na ten stół i zechciej przy nim zasiąść. Właściciel oberży pod „Złotem cielęciem“ jest prawdziwym artystą; muszę go zachwalić memu przyjacielowi księciu d‘Epernon. Posłuchaj Richonie, taką była moja kolacja: zupa rakowa, chłodnik z marynowanych ostryg i serdeli; różnego gatunku ptactwo; kapłon z oliwkami, a przy nim butelka Medoku, której szkielet, oto tu stoi; kuropatwa z truflami, groszek cukrowy, galareta z dzikich wisien, skropiona butelką szambertyna, tu oto stojącą; nakoniec ten deser i butelka koljurskiego, jeszcze nie zdobyta, lecz pójdzie ona jak inne, nadewszystko jeśli obaj uderzymy na nią. Kroćset djabłów! Jestem w doskonałym humorze, a Biscarros jest mistrzem. Richon, siadaj tu, jużeś wieczerzał, lecz co to szkodzi!... Ja także już jadłem... możemy wszakże zacząć no nowo...
— Dziękuję, baronie — rzekł, śmiejąc się Richon — nie chce mi się jeść.
— Zgadzam się na to, można nie mieć apetytu, lecz pragnienie, każdy zawsze mieć powinien. Spróbuj no tego wina!
Richon podstawił szklankę.
— A więc jużeś wieczerzał — mówił dalej Canolles — wieczerzałeś z tym małym hultajem wicehrabią. A!... wybacz Richonie, mylę się, owszem, przeciwnie, jest to zachwycający chłopiec!... jemu winienem przyjemność kosztowania życia i gdyby nie on, byłbym wyzionął ducha trzema lub czterema ranami, któremi chciał mnie obdarzyć waleczny książę d‘Epennon. Jestem więc wdzięczny pięknemu wicehrabiemu, zachwycającemu Ganymedowi. A!... Richonie! właśnie wydajesz mi się być tym, za oo cię wszyscy uważają, to jest prawdziwym sługą księcia de Condé!
— Cóż to znowu, baronie!... — zawołał Richon, wybuchając głośnym śmiechem — skąd ci to przyszło do głowy! A! umrę ze śmiechu!
— Lecz z tem wszystkiem, nienawidzę twego małego wicehrabiego... Zajmować się pierwszym przejeżdżającym szlachcicem!... Do czego to podobne?
I Canolles, rozciągnąwszy się w krześle, zaczął się śmiać i pokręcać wąsy z taką wesołością, że i Richon poszedł za jego przykładem.
— A więc, kochany Richonie — rzekł Canolles — mówiąc na serjo, knujesz jakiś spisek, nieprawdaż?
Richon nie przestawał się śmiać, lecz już nie tak serdecznie.
— Czy wiesz, że wielką miałem chęć przyaresztować ciebie, jak również twego małego wicehrabiego? Kroćset djabłów! byłoby to bardzo śmieszne, a przytem dość łatwe do wykonania, gdyż mogli mi w tem pomóc giermkowie mego przyjaciela księcia d‘Epernon. Ha! ha! ha! Richon pod strażą, wraz z małym wicehrabią! Dopiero to byłoby śmiać się z czego!
W tej chwili słychać było tętent oddalających się koni.
— Czy nie wiesz, Richonie, co to takiego?... — spytał Canolles, nadstawiając ucha.
— Nie wiem, lecz domyślam się.
— A więc, powiedz.
— Wicehrabia odjechał.
— Nie pożegnawszy się ze mną!... — zawołał Canolles. Ani wątpić, to jakiś brutal.
— O nie, kochany baronie potrzeba spiesznego wyjazdu tłumaczy go.
Canolles zmarszczył brwi i rzekł:
— Cóż za dziwne postępowanie! Gdzież wychowano tego chłopca? Richonie, mój przyjacielu, zapewniam cię, że znajomość z nim szkodzi ci. Nie można między szlachtą prowadzić się tym sposobem. O! gdybym go mógł dogonić, dopierobym mu natarł uszów, niech djabli porwą jego głupiego ojca, który niezawodnie przez skąpstwo nie dał mu nauczyciela!
— Nie gniewaj się, baronie — odpowiedział Richon z uśmiechem — wicehrabia mie jest tak źle wychowany jak sądzisz; wyjeżdżając, polecił mi oświadczyć ci swoje uszanowanie i żal, że sam pożegnać cię nie mógł.
— Dobrze! dobrze!... rzekł Canolles — tym sposobem zmienia tylko niewybaczoną, obrazę na małą grzeczność. Niech djabli porwą! Strasznie jestem rozgniewany. Pokłóć się ze mną Richonie! Co, nie chcesz? Poczekaj... Richonie, przyjacielu mój, jesteś bardzo brzydki!
Richon, nie przestając śmiać się, rzekł:
— W takim humorze jak jesteś, baronie, jeżeli zechcesz grać, możesz wygrać odemnie dziś w wieczór sto pistoli. Szczęście w grze jak ci wiadomo, najczęściej sprzyja w zmartwieniu.
Richon znał barona; wiedział, że odwraca gniew jego. proponując grę.
— Grać!... — zawołał Canolles — masz słuszność, będziemy grali! Przyjacielu mój, ten jeden wyraz jedna mię z tobą. Richonie, jesteś zachwycającym! Richonie, jesteś pięknym jak Adonis, przebaczam już wicehrabiemu de Cambes... Castorin! podaj karty!
Natychmiast przybiegł Castorin z oberżystą, obaj wystawili stół, a dwaj przyjaciele grać zaczęli.
Castorin, od dziesięciu lat marzący o podwójnej stawce na trzydzieści i czterdzieści i Biscarros, nie spuszczający chciwego wzroku z pieniędzy, stali po obydwóch stronach stołu, przypatrując się grającym.
W niespełna godzinę, Richon, pomimo swej przepowiedni wygrał od barona osiemdziesiąt pistoli.
Canolles, nie mając przy sobie więcej pieniędzy, kazał Castorinowi podać tłomoczek, by wyjąć więcej.
— Nie potrzeba — rzekł Richon, słysząc ten rozkaz — nie mam czasu grać dłużej.
— Jak to! nie masz czasu?... — spytał Canolles.
— A tak. Teraz jest godzina jedenasta — odpowiedział Richon — a o dwunastej koniecznie muszę być na swojem stanowisku.
— Oho!... Bez wątpienia chcesz żartować? — spytał Canolles.
— Zwolna, panie baronie — odrzekł Richon — wszak sam jesteś wojskowym, znać więc musisz karność żołnierską.
— Dlaczegóż, kiedy ci było tak pilno, nie odjechałeś przed grą? — rzekł Canolles, na wpół śmiesznym, na wpół ironicznym tonem.
— Czy inie robisz mi przypadkiem wyrzutów, za to żem cię odwiedził?... — spytał Richon.
— Uchowaj Boże! Jednakże wcale mi się spać nie chce, będę się więc strasznie nudził. A gdybym też zechciał cię odprowadzić Richonie.
— Nie przyjąłbym tego zaszczytu baronie. Polecenie, które mi dano, musi być odbyte bez świadków.
— Niech i tak będzie! Lecz w którą udajesz się stronę?
— Właśnie chciałem cię prosić byś mi nie zadawał tego pytania.
— A wicehrabia gdzie pojechał?
— Mam ci prawdę powiedzieć; nie wiem.
Canolles spojrzał na Richona, chcąc się przekonać, czy w tych niegrzecznych odpowiedziach nie było czasem żartów.
Lecz łagodne spojrzenie i szczery uśmiech komendanta twierdzy Vayres, rozbroiły jeżeli nie cierpliwość, to przynajmniej ciekawość barona.
— Doprawdy — rzekł Canolles — kochany Richonie, jesteś dziś prawdziwą zagadką, lecz każdy działa podług swej woli, oto lepiej dajmy temu pokój, a wypijmy jeszcze po jednej szklance tego wina i... szczęśliwej podróży.
Przy tych słowach, Canolles nalał szklanki; Richon stuknąwszy się, wypił za zdrowie barona i wyszedł, baronowi nie przyszło nawet na myśl przekonać się, którą on udał się drogą.
Baron, pozostawszy sam w pośród na wpół spalonych świec, próżnych butelek i kart rozrzuconych, uczuł smutek, dający się pojąć temu tylko, kto go sam doświadczył cała jego wesołość tego wieczoru, zasadzała się na zawiedzionej nadziei, po stracie której, napróżno chciał się pocieszyć.
Powlókł się do sypialni, rzucając przez okno korytarza spojrzenie pełne żalu i gniewu na samotny domek, w którym oświecono okno i migające cienie, dostatecznie przekonywały barona, że Nanona de Lartigues przepędza wieczór nie tak, jak on samotnie.
Na pierwszym stopniu schodów, Canolles nadeptał na jakiś przedmiot.
Schylił się i podniósł szarą rękawiczkę wicehrabiego, którą tenże w pośpiechu upuścił, a uznawszy za rzecz małej wartości, nie myślał tracić czasu na jej odszukanie.
Chociaż przykre były myśli barona, łatwo dające się wybaczyć w chwili mizantropji, wzbudzonej miłosnem niepowodzeniem, jednak położenie Nanony było jeszcze przykrzejszem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Nanona, niepokojąc się przez noc całą i obmyślając tysiące planów, jakby uprzedzić barona, użyła całej przebiegłości mądrej kobiety.
Chcąc się wydobyć z tak nieznośnego położenia, trzeba było ukraść księciu minutę czasu, na pomówienie z Franczynetą, a dwie najwięcej, na napisanie do barona jednego wiersza na kawałku papieru.
Lecz zdawało się, że książę odgadł myśl i wyczytał, niespokojność umysłu Nanony, pomimo radosnej maski, jaką swą twarz pokryć się starała, gdyż nie dał jej ani jednej wolnej chwili, która wszakże tak przez nią upragnioną była.
Nanona dostała migreny, książę d‘Epernon nie pozwolił jej wstać i iść po flakonik z otrzeźwiającemi solami: sam ją wyręczył.
Nanona ukłuła się szpilką w palec, chciała więc wyjąć ze swej toaletki kawałek różanego plasterka, zaczynającego już wchodzić w owym czasie w modę.
Książę d‘Epernon, niezmordowany w uprzedzaniu jej życzeń, wstał, odciął kawałek ze zręcznością, do rozpaczy przywodzącą Nanonę, i zamknął toaletkę.
Natenczas Nanona udała, że śpi snem głębokim.
Książę prawie też zaraz zaczął chrapać.
Wtedy Nanona otworzyła oczy i przy świetle nocnej lampki, stojącej na stoliku w alabastrowej wazce, chciała wyjąć pugilares księcia z jego kamizelki, leżącej tuż przy łóżku, prawie pod jej ręką, lecz w chwili, kiedy już brała za ołówek i oddzierała ćwiartkę papieru, książę otworzył oczy.
— Co robisz?... — spytał.
— Szukałam w tym pugilaresie kalendarza — powiedziała Nanona.
— A na co?
— Chciałam wiedzieć, kiedy przypada dzień twoich imienin.
— Imię moje Ludwik i jak wiesz, dzień moich imienin przypada 24-go sierpnia, masz więc jeszcze dość czasu przygotować się, moja kochanko!
I wziąwszy z jej rąk pugilares, włożył go napowrót do kamizelki.
Tym razem Nanona zyskała przynajmniej ołówek i papier.
Wsunęła te przedmioty pod poduszkę, niby niechcący przewróciła nocną lampkę, spodziewając się, że po ciemku łatwiej napisać będzie mogła liścik, lecz książę natychmiast zadzwonił na pokojówkę, zawołał o światło, zapewniając, że nie może spać w ciemności.
Franczyneta przybiegła nim Nanona zdążyła napisać połowę zdania.
Książę, obawiając się, aby podobny wypadek nie miał drugi raz miejsca, kazał Franczynecie zapalić dwie świece i postawić je na kominku.
Wtedy znowu Nanona oświadczyła, że spać nie może, gdy ją światło w oczy razi i w gorączkowej niecierpliwości odwróciła się do ściany, oczekując dnia i bojaźnią, łatwą do pojęcia.
Dzień, oczekiwany z taką bojaźnią, zabłysł nareszcie, Książę d‘Epernon, chełpiący się z tego, że naśladuje zwyczaje żołnierskiego życia, wstał za pierwszym promieniem słońca, ubrał się sam, aby ani na chwilę nie rozłączyć się ze swoją kochaną Nanoną, następnie włożył szlafrok i zadzwonił, chcąc się dowiedzieć, czy nie przysłano mu jakich papierów.
Franczyneta w miejsce odpowiedzi przyniosła depesze, które w nocy przywiózł Courtauvaux, ulubiony strzelec księcia.
Książę rozpieczętował je i czytał jednem okiem, drugiem zaś, starając się nadać mu jak można najwięcej czułości, bacznie spoglądał na Nanonę.
Nanona gdyby mogła, chętnieby rozszarpała księcia.
— Czy wiesz — rzekł do niej książę, przeczytawszy kilka depesz — co powinnabyć teraz uczynić?
— Nie wiem, Mości książę — odpowiedziała Nanona — lecz co tylko rozkażesz, wszystko zostanie spełnione podług twej woli.
— Poślij po swego brata — rzekł książę — właśnie odebrałem z Bordeanx list, zawierający ważne wiadomości, mógłby on natychmiast udać się z depeszą do Paryża, a po powrocie miałbym pozór do nadania mu stopnia, o jakiś mię dla niego prosiła.
Oblicze księcia wyrażało nieudaną dobroć.
— A więc, odwagi!... — rzekła do siebie Nanona. Być może, że Canolles z moich oczów wyczyta i zrozumie wszystko.
Potem głośno dodała.
— Sam poślij po niego, kochany książę.
Wiedziała bowiem, że gdyby ona chciała wykonać polecenie, książę nie pozwoliłby na to.
D‘Epernon przywołał Franczynetę i posłał ją do oberży pod „Złotem cielęciem“, to tylko do niej powiedziawszy.
— Powiedz baronowi de Canolles, że panna de Lartigues czeka go ze śniadaniem.
Nanona baczne rzuciła spojrzenie na Franczynetę, lecz chociaż spojrzenie to była nad wyraz wymowne, Franczyneta przecież nie mogła z niego wyczytać tej myśli: Powiedz baronowi de Canolles, że jestem jego siostrą.
Franczyneta wyszła, pojmując, że jej pani grozi jakieś ukryte niebezpieczeństwo.
Tymczasem Nanona wstała, a odziawszy się rannym płaszczykiem, stanęła za krzesłem księcia tak, iż pierwszem spojrzeniem mogła wskazać baronowi, że czegoś się strzec powinien, następnie zajęła się obmyśleniem przebiegłego zdania, któremby od razu mogła objaśnić barona w tem wszystkiem, co mu wiedzieć należało.
Tym sposobem Nanona mogłaby zapobiec zepsuciu harmonji, między nią i księciem panującej.
Wzrokiem swym mogła oma ogarnąć całą drogę, aż do miejsca, gdzie wczoraj ukrył się książę d‘Epernon ze swymi zbirami.
— A! — rzekł nagle książę — otóż i Franczyneta wraca.
I skierował oczy na Nanonę, która wtedy zmuszoną była odwrócić wzrok od okna, aby odpowiedzieć na pytające spojrzenie księcia.
Serce Nanony mocniej bić zaczęło, widziała tylko Franczynetę, a pragnęła widzieć barona, aby wyczytać na jego twarzy chociaż cokolwiek spokojności.
Na schodach rozległ się odgłos kroków.
Franczyneta lekko zastukała do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł książę.
Nanona przygotowała już sławne zdanie, którem chciała przywitać barona.
Franczyneta weszła sama.
Nanona rzuciła wejrzenie do przedpokoju.
W przedpokoju nie było nikogo.
— Pani! — powiedziała Franczyneta z niewzruszoną pewnością scenicznej subretki — nie zastałam barona de Canolles w oberży pod „Złotem cielęciem“.
Książę zmarszczył brwi.
Nanona podniosła głowę i odetchnęła.
— Jakto — rzekł książę — barona de Canolles niema już w oberży pod „Złotem cielęciem?“
— Mylisz się zapewne, Franczyneto — dodała Nanona.
— Pani — odpowiedziała Franczyneta — powtarzam to, co mi powiedział sam Biscarros.
— Kochany Canolles domyślił się bezwątpienia wszystkiego — szepnęła Nanona. — Łączy on zręczność i dowcip z odwagą i pięknością.
— Zawołać mi natychmiast samego Biscarrosa — rzekł książę ze złością.
— O! sądzę — spiesznie wtrąciła Nanona, — że Canolles dowiedział się, iż tu będziesz, i nie chciał ci przeszkadzać. Biedny baron, jest tak bojaźliwym!
— On, bojaźliwym!... — zawołał książę — zdaje mi się jednak, że nie taką ma o sobie opinję...
— Nie, pani — rzekła służąca — pan baron w istocie odjechał.
— Lecz — zapytał d‘Epernion — jak to być może, aby baron mnie się obawiał, kiedy Franczyneta otrzymała polecenie zaproszenia go od ciebie nic o mnie nie wspominając. Musiałaś mówić mu, że ja tu jestem?... No, odpowiadaj, Franczyneto.
— Nic nie mogłam mu powiedzieć, Mości książę, gdyż go nie widziałam.
Pomimo odpowiedzi Franczynety, wyrzeczonej ze szczerością i prawdą, książę zdawał się odzyskiwać nieufność.
Nanona z radości nic mówić nie mogła.
— Czy mam iść po oberżystę? — zapytała Franczyneta.
— Natychmiast — odrzekł książę grubym głosem — albo lepiej zaczekaj. Pozostań tu, możesz być potrzebną swej pani, tam zaś poszlę Courtauvaux.
Franczyneta wyszła. W pięć minut potem, Courtauvaux zapukał do drzwi.
— Idź do właściciela oberży pod „Złotem cielęciem“ — rzekł książę — i przyprowadź go tutaj, muszę bowiem z nim pomówić. Powiedz mu, żeby przyniósł kartę potraw, przygotowanych na śniadanie. Daj mu dziesięć luidorów, a niech tylko śniadanie będzie dobre. No, idź i spiesz się...
Courtauvaux, służąc zawsze w znacznych domach, znał doskonale swe rzemiosło. Przyszedłszy do Biscarrosa, rzekł mu:
— Namówiłem mego pana, aby obstalował u ciebie śniadanie, pan dał mi osiem luidorów, naturalnie, zostawię sobie dwa za poselstwo, a resztujące sześć oddaję tobie. No, chodź ze mną zaraz.
Biscarros, drżał z radości, przypasał czysty fartuch, włożył do kieszeni sześć luidorów i ścisnąwszy Courtauvaux za rękę, udał się z nim do samotnego domku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.