Wielkie nadzieje/Tom II/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XX.

Następnego ranka znów pojechałem dyliżansem do pani Chewiszem, wziąwszy ze sobą jej notatkę, jako pretekst tak szybkiego przybycia do Satis-Haus. Zatrzymałem się w gospodzie w połowie drogi, zjadłem śniadanie i poszedłem dalej piechotą, starając się wejść do miasta bocznemi drogami bez zwrócenia na siebie czyjejkolwiek uwagi.
Zaczynało już ciemnieć, gdy szedłem uliczkami, zdala od głównej ulicy. Gruzy ruin dawnego klasztoru i grube okalające ściany, sady i zabudowania obecnie zmienione na stajnie i stodoły, były tak milczące, jak zakonnicy w mogiłach. Oddalony dźwięk dzwonów i gra organów zlewały się w jakiś smutny pogrzebowy ton a wrony krążyły wokół starej baszty i drzew klasztornego sadu i zdawały się przypominać mi swym monotonnym wrzaskiem, że wszystko się tu zmieniło — niema już Estelli.
Stara służąca w przybudówce na tylnem podwórzu otworzyła drzwi.
Świeca, jak poprzednio, stała na ciemnym korytarzu, wziąłem ją i jak dawniej poszedłem po schodach. Pani Chewiszem nie było w sypialni; znajdowała się w wielkim pokoju. Zastukałem kilka razy; nie otrzymując wezwania, wszedłem wreszcie i zobaczyłem ją, siedzącą przed kominkiem na obdartem krześle z oczami nieruchomo utkwionemi w ogień.
Wszedłem do pokoju, przystąpiłem do kominka, aby podniósłszy oczy mogła mnie spostrzedz. Wydawała się tak opuszczoną, że wzbudziłaby me współczucie, gdyby nie wspomnienia krzywdy, jaką mi wyrządziła. W tej pozycyi stałem kilka minut, patrząc na nią z żalem i myśląc, że i ja doświadczam takiego nieszczęścia w tym domu. Wreszcie obejrzała się na mnie i rzekła głuchym tonem:
— Czy to nie sen?
— To ja, Pip. Pan Dżaggers oddał mi wczoraj notatkę pani i przyjechałem, nie tracąc czasu.
— Dziękuję ci, dziękuję.
Przysunęłem krzesło do kominka, a zwracając się do niej, zauważyłem niezwykły wyraz jej twarzy, jak gdyby lękała się mnie.
— Chcę wznowić rozmowę o przedmiocie, o którym przeszłego razu mówiłeś i wykazać ci, że nie jestem nieczułą, jak kamień. Może nigdy nie uwierzysz, że w mem sercu jest choć odrobina uczucia?
Gdym na to odpowiedział kilku uspokającemi słowami, wyciągnęła chudą rękę, jakby chciała mnie dotknąć, ale wstrzymała ją, zanim mogłem zrozumieć jej zamiar.
— Powiedziałeś, że możesz mi wskazać, w jaki sposób mogłabym dopomódz twemu przyjacielowi. Zdaje mi się, żeś bardzo pragnął, bym to uczyniła?
— Rzeczywiście bardzo, bardzo tego pragnąłem.
— Na czem polega to pragnienie?
Zacząłem opowiadać całą historyę jego wstąpienia do biura. Zaledwie zacząłem, spostrzegłem po jej spojrzeniach, że nie uważa na me opowiadanie. Zatrzymałem się. Kilka chwil minęło, zanim to spostrzegła.
— Przestałeś mówić. Do tego stopnia mnie nienawidzisz, że nie chcesz mówić ze mną?
— Nie, nie, jak pani coś podobnego może pomyśleć. Zatrzymałem się, bom myślał, że pani nie uważa na to, co mówię.
— Może to i prawda. Zacznij znowu... Poczekaj!... No, opowiadaj.
Wsparła się rękami na lasce i patrzyła w ogień z wyrazem największego skupienia. Ciągnąłem opowiadanie, wyznając, że miałem nadzieję ukończyć tę sprawę przy pomocy własnych środków i że mi się to nie udało. Przyczyn tego nie mogę wyjaśnić, to cudza tajemnica.
— Tak, — rzekła, kiwając głową i nie patrząc na mnie. A wiele ci potrzeba pieniędzy
Obawiałem się wymienić całą sumę, tak była wysoka: — pięćset funtów.
— Jeśli dam ci pieniądze, czy uchowasz tak święcie mą tajemnicę, jak uchowałeś swoją?
— Oczywiście.
— I będziesz uspokojony?
— Znacznie spokojniejszy.
— Jesteś nieszczęśliwy?
Zadała to pytanie, nie patrząc na mnie, ale tonem niezwykłego współczucia.
Nie mogłem od razu odpowiedzieć. Głos mi się załamał. — Oparła lewą rękę na lasce i złożyła na niej głowę.
— Bardzo jestem nieszczęśliwy, pani Chewiszem; ale pani nie zna przyczyn mego niepokoju. To jest właśnie tajemnica, o której pani mówiłem.
Podniosła głowę i znów zaczęła patrzyć w ogień.
— Z twej strony bardzo szlachetnie, iż nie przyznajesz się, że masz jeszcze inne powody, by czuć się nieszczęśliwym. Nieprawdaż?
— Niestety, prawda.
— Czy mogę zmniejszyć twe troski, pomagając przyjacielowi? Nie mogłabym tobie samemu w czemkolwiek usłużyć?
— Nie. Dziękuję pani, zwłaszcza za współczucie. Ale nic właściwie nie potrzebuję.
Wstała z krzesła i zaczęła się rozglądać, szukając widocznie papieru i pióra. Nie znalazła ich jednak, wyjęła więc z woreczka maleńki notesik i zaczęła pisać w nim ołówkiem.
— Jesteś w dobrych stosunkach z panem Dżaggersem?
— Tak, wczoraj jadłem u niego obiad..
— To jest kartka do niego, aby wypłacił ci pieniądze dla przyjaciela. W domu nie trzymam ich, ale jeśli chcesz, by pan Dżaggers nie wiedział nic o tej sprawie, przyślę ci sama pieniądze.
— Dziękuję pani, nie mam powodów kryć się przed nim.
Przeczytała mi treść polecenia; było jasne, proste i zupełnie usuwało ode mnie podejrzenie, że chcę przywłaszczyć sobie te pieniądze. Wziąłem z jej drżących rąk notatnik a ona, nie patrząc na mnie, podała mi ołówek.
— Imię moje jest napisane na pierwszej stronie, jeśli kiedykolwiek, choćby po mej śmierci, będziesz mógł dodać pod mojem nazwiskiem „przebaczam jej“, błagam cię, uczyń to.
— O! mogę to od razu wykonać. Sam popełniłem wiele przykrych pomyłek, a życie moje było dotychczas bezcelowe i nieproduktywne; zbyt wiele sam potrzebuję przebaczeń, abym miał być zawziętym.
Po raz pierwszy spojrzała prosto na mnie i ku największemu memu zdziwieniu i przestrachowi, padła na kolana u nóg moich, błagalnie wyciągając do mnie ręce. Widząc siwą staruszkę na kolanach przed sobą, mimowoli drgnąłem. Prosiłem ją, by wstała i objąłem ją rękami, chcąc jej pomódz, ona jednak wciąż ściskała mą rękę i schyliwszy głowę, łkała. Nigdy poprzednio nie widziałem jej płaczącej, myślałem, że łzy sprawią jej ulgę; pozwoliłem płakać. Nie klęczała już, lecz leżała na podłodze, z żalem zawodząc: — Com uczyniła, com uczyniła!
— Jeśli pani myśli o tem, co mi pani zrobiła, to muszę wyznać, że mi pani bardzo mało zaszkodziła. Pokochałbym ją i bez współdziałania pani. Ona wyszła za maż?
— Tak.
Było to zupełnie zbyteczne pytanie; niezwykła bowiem pustka w samotnym domu, była na nie odpowiedzią.
— Com zrobiła! Com zrobiła! — Łamała ręce i rwała siwe włosy i wciąż jęczała: — Com zrobiła!
Nie wiedziałem, co na to odrzec, ani jak ją uspokoić. Wiedziałem, że źle postąpiła, biorąc na wychowanie maleńkie dziecko, aby uczynić z niego narzędzie zemsty. Wiedziałem, że pozbawiając się światła, pozbawiała się i innych rzeczy; umysł jej, nie mający z ludźmi styczności, uległ zwykłej słabości, jak to bywa z człowiekiem, naruszającym normalny tok życia. Czyż mogłem patrzeć na nią bez współczucia, wiedząc, że jest już ukaraną, niezdolną do życia, że całą jej istotę opanowała ambicya, by dobrowolnie cierpieć i trawiła każdą chwilę jej życia.
— Do ostatniej twej z nią rozmowy, kiedym to ujrzała twe odbicie w lustrze, sama nie rozumiałam, com zrobiła! zapomniałam, że sama niegdyś tego samego doświadczyłam. — Com zrobiła! Com zrobiła! I znów dziesiątki, setki razy powtarza: „com zrobiła!“
— Pani Chewiszem, niech pani o mnie nie myśli i nic sobie nie wyrzuca. Estella to co innego; jeśli pani kiedykolwiek naprawi zło, które pani jej wyrządziła swem wychowaniem, to lepiej pani postąpi, niźli opłakując błąd.
— Tak, tak, wiem to. Ale, Pip, mój przyjacielu, wierz mi, że gdym po raz pierwszy ją zobaczyła, chciałam wybawić ją od nieszczęścia, jakiegom sama doznała. Zrazu tylko tegom pragnęła.
— Przypuszczam, że to prawda.
— Ody dorosła i stała się piękną, poszłam dalej; swemi pochwałami, brylantami, pouczeniami i opowiadaniem swego życia, skaziłam jej serce i uczyniłam je nieczułem.
— Lepiejby pani zrobiła, zostawiając jej własne naturalne serce, choćby ono miało znosić tylko udrękę i cierpienie.
Tu pani Chewiszem popatrzyła na mnie tępym wzrokiem i znów zawołała: — Com ja zrobiła! Jeślibyś znał me życie, ulitowałbyś się nade mną i lepiejbyś mnie zrozumiał.
— Pani Chewiszem — rzekłem, jak mogłem najdelikatniej. — mogę wyznać, że znam życie pani i to znam je od chwili przeniesienia się do Londynu. Dola pani głęboko mnie wzruszyła i współczuję szczerze nieszczęściom pani. Czy pani pozwoli zadać mi jedno pytanie, dotyczące Estelli?
Siedziała na podłodze, trzymając się krzesła z głową opartą na rękach.
Uważnie popatrzywszy na mnie, rzekła: — proszę!
— Kto jest ojcem i matką Estelli?
Wstrząsnęła głową.
— Nie wie pani?
Znowu ten sam ruch.
— Czy pan Dżaggers sam przywiózł ją pani, czy też przysłał z kimś?
— Sam przywiózł.
— Niech pani z łaski swojej opowie, jak się to stało?
Odrzekła bardzo cichym głosem i nadzwyczaj wolno:
— Długo sama mieszkałam zamknięta w tych pokojach (nie mogę powiedzieć, jak długo, bo wiesz dobrze, jak tu zegary czas pokazują). Wreszcie powiedziałam Dżaggersowi, że pragnę wziąć na wychowanie maleńką dziewczynkę i wybawić ją od tego losu, jaki mnie spotkał. Po raz pierwszy poznałam go, gdym mu powierzyła kupno tego domu; przeczytałam jakiś artykuł w gazecie, w którym go nadzwyczajnie chwalono, niedługo przed opuszczeniem świata. Obiecał wyszukać mi sierotkę. Pewnej nocy przywiózł ją śpiącą, a ja nazwałam ją Estellą.
— Wiele lat mogła mieć wówczas?
— Dwa lub trzy. Sama nie pamięta swego pochodzenia, wie tylko, że została sierotą i żem ja ją wychowała.
Do tego stopnia byłem pewien, że gospodyni Dżaggersa była matką Estelli, że nie zatapiałem się w szczegóły.
Cóż miałem robić więcej u pani Chewiszem? Załatwiłem interes Herberta, pani Chewiszem opowiedziała mi wszystko, co wiedziała o Estelli i uspokoiłem ją, o ile mogłem. Dlatego nie przedłużając rozmowy, rozeszliśmy się.
Zorza wieczorna znikała, gdym zszedł ze schodów i znalazł się na podwórzu. Oznajmiłem odźwiernej, że zanim wyjdę, pospaceruję trochę po sadzie. Coś mi mówiło, że jestem tu po raz ostatni. Czułem, że najwłaściwiej będzie pożegnać to pamiętne miejsce przy słabym odblasku zamierającego dnia. Przeszedłem po resztkach beczek, po któryś niegdyś chodziłem, do zapuszczonego sadu. Okrążyłem sad; zajrzałem do kąta, w którym biliśmy się niegdyś z Herbertem, popatrzyłem na samotne ścieżki, po których biegaliśmy z Estellą. Wszystko było tak zimne, bez życia! W powrocie mijając piwiarnię, otworzyłem maleńkie drzwiczki, wstąpiłem tam i chciałem już wyjść przeciwległemi drzwiami, ale nie tak to łatwo było je otworzyć; drzwi z wilgoci popękały i popaczyły się; zawiasy pordzewiały, a próg zupełnie zarósł trawą. Nagle obejrzałem się i zdawało mi się, podobnie, jak niegdyś w dzieciństwie, że pani Chewiszem wisi na desce poprzecznej. Widzenie było tak silne, że stałem pod tą deską, drżąc od stóp do głowy, póki przyszedłszy do siebie, nie przekonałem się, że to tylko gra wyobraźni.
Opustoszenie, późna pora, strach, choćby tylko chwilowo spowodowany widzeniem, silnie podziałały na mnie. Wróciwszy na główne podwórze, wahałem się przez chwilę, czy zawołać odźwierną, by otworzyła bramę, czy się co nie stało pani Chewiszem po mojem odejściu. Zdecydowałem się na to ostatnie.
Zajrzałem do pokoju, w którym ją zostawiłem; siedziała jak dawniej na tem samem krześle w pobliżu kominka, plecami do mnie. Już zamierzałem odejść, gdy ujrzałem silne światło w pokoju. W tej chwili pani Chewiszem rzuciła się ku mnie, z krzykiem, cała w płomieniach. Miałem na sobie gruby surdut i takież palto w ręce. Szybko schwyciłem ją, przewróciłem na ziemię i nakryłem paltem; Potem zerwałem ze stołu wełniany obrus, w tym samym celu, wznosząc w pokoju straszny pył i zrzucając na podłogę robactwo, kryjące się w obrusie. Walczyłem z nią na podłodze; starałem się bowiem nakryć, ona zaś z nienaturalnym wrzaskiem, chciała się oswobodzić; wszystko to przypomniałem sobie później, bo w pierwszej chwili sam nie wiedziałem, co robię. Gdym odzyskał przytomność, ujrzałem siebie i panią Chewiszem na podłodze, w pobliżu wielkiego stołu; popiół z jej ślubnego ubrania jeszcze unosił się w powietrzu. Obejrzałem się i widziałem uciekające we wszystkie strony pająki i owady, we drzwiach zaś służącą, dążącą z pomocą. Wciąż jeszcze silnie przytrzymywałem panią Chewiszem na ziemi, jakby obawiając się, by nie uciekła i wątpię, czym zdawał sobie w tej chwili sprawę, kim jest i dlaczego ją przytrzymuję.
Była nieprzytomna. Bałem się ją podnieść. Posłałem po doktora; gdy wszedł doktór, wstałem — i ze zdziwieniem zauważyłem, żem sobie poparzył obie ręce; do tej chwili nie czułem bólu.
Obejrzawszy chorą, doktór zdecydował, że choć poniosła znaczne poparzenia, nie są one niebezpieczne, główne jednak niebezpieczeństwo leży w nerwowem podrażnieniu. Posłanie ułożyli na wielkim stole, na najdogodiniejszem miejscu do przewiązywania ran. Gdym po godzinie wszedł, leżała na tem miejscu, na które niegdyś wskazywała laską, mówiąc, że będzie tu leżała jako nieboszczka.
Całe ubranie spłonęło; okręcono ją w watę, aż po szyję, przykryto białem prześcieradłem, tak że i obecnie była podobną do widma.
Od służby dowiedziałem się, że Estella w Paryżu, a doktor obiecał napisać do niej jak najprędzej. Ja zaś miałem napisać o tem jej krewnym, lecz postanowiłem oznajmić wszystko tylko Poketowi i pozostawić mu wolną rękę co do innych.
Wykonałem to na drugi dzień po powrocie do Londynu. Wieczorem pani Chewiszem rozmawiała przytomnie o tem, co się stało, choć z gorączkowem zdziwieniem. Około północy zaczęła bredzić i powtarzać nieskończoną ilość razy beznadziejnym głosem: — „com ja zrobiła!... Gdy po raz pierwszy tu przybyła, chciałam tylko uwolnić ją od losu, jakiemu sama uległam!... Weź ołówek i napisz pod mem nazwiskiem: „przebaczam jej!“... Nie zmieniała porządku tych zdań, tylko niekiedy opuszczała jakieś słowo.
Ponieważ obecność moja była zupełnie zbędną a w domu pozostawał przedmiot mego wiecznego niepokoju, postanowiłem jechać do Londynu rannym dyliżansem i siąść do niego poza miastem. Około szóstej rano poszedłem do pani Chewiszem i dotknąłem ustami jej ust, ona w tej chwili po raz setny powtórzyła: — „weź ołówek i napisz pod mem imieniem: przebaczam jej!“
Po raz pierwszy i ostatni dotknąłem się jej ust. Nigdy już więcej jej nie widziałem.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.