Wielkie nadzieje/Tom II/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XIII.

Drogi mój chłopcze i ty przyjacielu Pipa, nie mogę rozwodzić się nad opowieścią swego życia, jakby nad jakąś pieśnią lub romansem; ale, aby je przedstawić jak najjaśniej i najkrócej, opowiem je w niewielu słowach. Z więzienia do więzienia — oto całe me życie, do chwili, gdym się spotkał z Pipem i wygnano mnie z kraju.
Wszystkiegom doświadczył, o mało nie dostałem się na szubienicę. Pilnowano mnie, jakby jakiego skarbu; przenoszono tu i tam, wypędzano z jednego miasta, i z drugiego; bawiłem w domu pracy, bito mnie, męczono i wygnano. Nie wiem więcej niż wy o miejscu swego urodzenia; z najdawniejszych chwil życia pamiętam, żem był w Esseksie, gdzie kradłem rzepę dla zaspokojenia głodu. Ktoś złapał mnie i silnie pobiwszy, porzucił. Wiedziałem, że nazywam się Magwicz, na chrzcie dano mi imię Abla.
O ile zapamiętam, nie było człowieka, któryby mimo swej nizkiej wartości, nie prześladował młodego Abla Magwicza, nie wyganiał lub nie bił go. Sadzali mnie do więzienia i to tak często, że prawie wyrosłem w zamknięciu.
Tak tedy, choć byłem małem, nieszczęśliwem, obdartem stworzeniem, godnem politowania, uważano mnie już za niepoprawnego.
„Już jest stracony (mawiali więźniowie do dozorców, wskazując mnie), można napewno powiedzieć, że całe życie spędzi w więzieniu.“ Potem patrzyli na mnie a ja na nich. Jedni gładzili mię po głowie; raczej troszczyliby się o mój żołądek; drudzy dawali mi umoralniające książki i mówili rzeczy, których nie mogłem zrozumieć; opowiadali coś o dyable, ale cóż mi było do dyabła? Potrzebowałem napchać czemś żołądek — czy nie? Zdaje mi się, że znów się wyraziłem ordynarnie; nie bójcie się, wiem, jak powinienem wyrażać się przy was; nie będę się już więcej odzywał ordynarnie.
Włócząc się, żebrząc, kradnąc, pracując czasami, o ile mogłem — choć niezbyt często, bo sami pojmiecie, gdy zadacie sobie pytanie: czy zgodzilibyście się dać mi robotę? — pracując zatem jako polny robotnik, rozwoziciel, kosiarz, kamieniarz, przeszedłszy wszystkie rzemiosła, dające wiele pracy a mało zarobku, podrosłem i stałem się mężczyzną. Zbiegły żołnierz, chodzący w łachmanach, wyuczył mię czytać; a podróżujący kuglarz, gotów przyłożyć za pensa rękę do każdej sprawy, wyuczył mnie pisać. Teraz już nie tak często sadzali mnie do więzienia, jak poprzednio, ale w każdym razie i obecnie nieraz doświadczałem przyjemności siedzenia pod kluczem.
Na wyścigach, dwanaście lat temu zapoznałem się z człowiekiem, któremubym obecnie rozwalił czerep kamieniem, gdybym się z nim spotkał. Prawdziwe nazwisko jego było Kompenson; tego to właśnie człowieka dusiłem, jak słusznie opowiedziałeś swemu przyjacielowi wczoraj wieczorem po mem odejściu, wyglądał na dżentelmena, był wykształcony w gimnazyum i odebrał dobre wychowanie; mówił pięknie i zadawał szyku. Miał pozór uczciwego. We wilię wielkiej zabawy zastałem go przy kominku restauracyi, do której uczęszczałem. Kompenson siedział z wieloma innymi, gdym wszedł, a gospodarz restauracyi, wielki łotr, dobrze mnie znający, wezwał go i rzekł: „Zdaje mi się, że znalazłem dla pana Odpowiedniego człowieka“ — i wskazał na mnie.
Kompenson popatrzył na mnie uważnie a ja na niego. Miał zegarek z łańcuszkiem, pierścionek, szpilkę w krawacie i bardzo porządne ubranie.
— O ile mogę sądzić z wyglądu, nie wiedzie się panu obecnie? — rzekł Kompenson, zwracając się do mnie.
— Tak, panie, nigdy mi się nie wiodło.
Niedawno wypuszczono mnie z więzienia, gdzie przebywałem za włóczęgostwo; miałem wprawdzie i inne grzechy, ale tym razem uwięziono mnie za włóczęgostwo.
— Szczęście zmienne. Dola pańska może się prędko poprawić.
— Myślę, że tak.
— Cóż pan umie?
— Jeść i pić, jeśli kto za jedno i za drugie zapłaci.
Kompenson zaśmiał się, znów spojrzał na mnie uważnie, dał mi pięć szyllingów i wyznaczył schadzkę na noc następną w tej samej restauracyi.
Przyszedłem na schadzkę i Kompenson przyjął mnie do stowarzyszenia na pomocnika. Zajęcia Kompensona polegały na fałszerstwach, podrabianiu podpisów, puszczaniu w obieg kradzionych banknotów itd. Kompenson zajmował się wszelkiego rodzaju oszukaństwami, jakie tylko można wymyśleć, starał się przy tem ochronić swą osobę od złych następstw. Tyle było u niego uczucia, ile u żelaznego pilnika; był zimniejszy niż trup, a spryt miał szatański. Z Kompensonem współdziałał jeszcze ktoś, nazwiskiem Artur; nie znaczy to, aby nosił rzeczywiście to nazwisko, ale go tak przezwano. Był strasznie chudy i robił wrażenie cienia; z Kompensonem brał udział w jakiejś brudnej sprawie z pewną ledy parę lat temu i wyłudzili od niej wiele pieniędzy; Kompenson stracił jednak swoje na zakłady i karty, Artur zaś spłacił wysokie kary za różne przewinienia. To też Artur umierał w nadzwyczajnem ubóstwie i opuszczeniu, pielęgnowała go tylko żona Kompensona, bardzo wynędzniała z powodu katowań męża. Kompenson wcale nie okazywał mu współczucia i nie piętnował go.
Stan Artura mógł mnie ostrzedz, lecz nie zważałem na to; nie dlatego, bym miał się za co szczególnego, nie, drogi chłopcze i towarzyszu Pipa. Tak więc stałem się wspólnikiem Kompensona w jego oszukaństwach, stałem się prostem narzędziem w jego rękach. Artur Mieszkał u Kompensona, który prowadził ścisły rachunek opłat za mieszkanie i jedzenie, aby w razie wyzdrowienia Artura, zmusić go do odrobienia za całe utrzymanie; Artur jednak rychło pokończył rachunki. Gdym drugi czy trzeci raz był u Kompensona wszedł do pokoju we flanelowym szlafroku, cały w potach, z rozburzonymi włosami i zwracając się do żony Kompensona rzekł:
— Salli, osra wciąż mnie prześladuje i nie mogę się wcale od niej uwolnić. Cala w bieli z białymi kwiatami we włosach; patrzy, jak obłąkana i trzymając w rękach całun, grozi, że przykryje mnie nim jutro o piątej.
Na to Kompenson odpowiedział:
— Jakiś ty głupi! Czyż nie wiesz, że ona jeszcze żyje? Czy może się zatem pojawić w pokoju, nie przechodząc przez drzwi lub okno?
— Nie wiem, jak się tu dostała, lecz stoi w kącie przy łóżku i tak strasznie patrzy. Widziałem krople krwi na jej sercu, któreś rozbił.
— Poprowadź go na górę, bredzi — rzekł do żony — a ty, Magwiczu, pomóż jej z łaski swojej.
Sam nawet nie ruszył się z miejsca. Zanieśliśmy chorego na górę i położyli do łóżka, a on wciąż bredził:
— Patrzcie! Grozi mi całunem. Widzicie ją? Popatrzcie jej w oczy! Nie jestże straszna?
Po chwili znów krzyczał:
— Nakryje mnie, a wówczas zginąłem! Odbierzcie jej całun, odbierzcie!
Chwytał nas, nie przestając rozmawiać z widziadłem i doprowadził mnie do tego, że zdawało mi się, iż mam przed sobą widmo.
Żona Kompensona, lepiej go znająca, podała mu jakiejś wódki, zwolna uspokoił się.
— Odeszła wreszcie! Co? odprowadzili ją do szpitala obłąkanych?
— Tak — odrzekła Kompensonowa.
— Czy kazaliście jej pilnować i nie wypuszczać?
— Tak.
— I odebrano jej całun?
— Tak, tak, wszystko już zrobiono.
— Jesteś dobrą kobietą. Nie zostawiaj mnie samego pod żadnym pozorem. Dziękuję ci.
Spokojnie przespał noc do piątej rano znów zerwał się ze strasznym krzykiem:
— Ona tu! Znów z całunem! Rozwinęła go i wychodzi z za rogu! Podchodzi do łóżka. Trzymajcie mnie, nie pozwólcie jej dotknąć mnie! A! zamachnęła się tym razem. Nie dajcie jej narzucić na mnie całuna! Nie dozwólcie podnosić mnie! A, podnosi mnie! Trzymajcie!
W tej chwili silnie się rzucił i padł martwy.
Kompenson przyjął tę wiadomość z najzupełniejszym spokojem. Wkrótce zacząłem z nim pracować. Ale od samego początku przysiągł obłudnie na mą czarną książeczkę, na którą przysięgał i twój przyjaciel.
Opowiadanie różnych interesów Kompensona. w których uczestniczyłem zajęłoby cały tydzień, wprost wam powiem, że człowiek ten zawikłał mnie w swe sieci tak, że stałem się jego niewolnikiem. Wiecznie miałem u niego długi, wiecznie w jego jarzmie pracowałem i byłem wciąż w niebezpieczeństwie. Był młodszy ode mnie, ale mędrszy i sprytniejszy, dlatego też setki razy oszukiwał mnie, nie szczędząc. Panna, o którą wówczas się ubiegałem... ale nie, nie o tem chcę mówić.
Przy tych słowach przerwał i zaczął patrzeć w ogień, jakby zagubił nić swego opowiadania; ręce założył na kolanach, potem je podniósł i znów opuścił.
— Niema potrzeby opowiadać wam tego. Czas pracy u Kompensona był dla mnie najcięższy. Opowiadałem wam, jak to zasądzono mnie za oszustwo, choć pracowałem wspólnie z Kompensonem?
— Nie — odparłem.
— A więc osądzono mnie i ukarano tym razem. W czasie czterech czy pięciu lat istnienia naszej spółki aresztowano nas trzy razy, jako podejrzanych, ale w braku pewnych poszlak, zawsze wypuszczano. Wreszcie schwytano na sprzedaży kradzionych banknotów; prócz tego obwiniono o inne przestępstwa. Kompenson nakazał mi „bronić się oddzielnie, nie radząc się jeden drugiego“. Byłem wówczas tak biedny, że sprzedałem ubranie, prócz tego, co miałem na sobie, aby wezwać do obrony pana Dżaggersa.
Kiedy wprowadzono nas przed sąd, zauważyłem, jak po pańsku wyglądał Kompenson z ufryzowanymi włosami i z białą chusteczką do nosa, a jak nieszczęśliwie ja wyglądałem. Gdy zaczęło się posiedzenie i przesłuchiwano świadków, zmiarkowałem, jak ciężko świadczyły przeciw mnie poszlaki, jego zaledwie dotykające; zawsze występowałem na pierwszem miejscu i dlatego łatwo mogli mnie ukarać; zdawało się, że ja wszystko przedsiębrałem, zawsze odbierałem pieniądze i cały zysk. Gdy zaczął się wywód adwokata, odrazu rozpoznałem, o co chodzi. Adwokat Kompensona mówił: — „Milordowie! widzicie, że stoją tu dwaj ludzie, których oczy wasze mogą łatwo rozróżnić: jeden z nich młodszy, odebrał dobre wychowanie i należy z nim stosownie do tego poczynać; drugi starszy, bez żadnego wykształcenia i z nim należy zgodnie z jego właściwością postąpić. Młodszy mało, prawie wcale nie wmieszany do oszustw a przytem tylko podejrzany. Starszy był często pociągany za przestępstwa i zawsze okazywał się winnym. Czyż można wątpić, że tylko jeden zawinił, a jeśli obaj, to który z nich jest więcej winien? Kiedy zaś zaczęto opisywać nasze poprzednie życie, wywnioskowano, że przyjaciele i towarzysze Kompensona zajmowali różne stanowiska, że znano go jako członka różnych klubów i towarzystw a wszystko na jego korzyść. Mnie zaś sądzono już poprzednio i znano jako łotra. Gdyśmy mieli sami mówić, Kompenson przemawiał podnosząc od czasu do czasu chustkę do oczu, przytaczając nawet wiersze, ja zaś nic nie mogłem wyrzec, prócz tego: — „panowie, ten człowiek, który stoi obok mnie jest najgorszym oszustem.“ Gdy ogłoszono wyrok, dowiedziałem się, że winę Kompensona złagodzono ze względu na jego poprzednie porządne życie i złe towarzystwo, w jakiem obracał się w ostatnich czasach; mnie zaś uznano za winnego we wszystkiem. Wówczas rzekłem do Kompensona: — „Gdy tylko wyjdziemy stąd, łeb ci rozwalę!“ Kompenson prosił sędziego o obronę, postawiono między nas dwóch więźniów. Jego zasądzono na siedmioletnie więzienie, mnie zaś na czternastoletnie. Jemu sędzia wyraził ubolewanie, a o mnie nadmienił, że „jestem stary grzesznik, że nie tylko nigdy się nie poprawię, ale stanę się jeszcze gorszym“.
Wzruszenie Prowisa wzrastało, wreszcie opanował je i ciężko westchnął dwa razy.
— Oznajmiłem, zaklinając się na Boga, Kompensonowi, że rozwalę mu głowę. Wyznaczono nas na tę samą galerę, ale choć się starałem, nie mogłem go schwycić. Wreszcie spotkałem go, podbiegłem z tyłu i uderzyłem, aby zmusić go do odwrócenia się, abym wygodniej mógł go uderzyć w głowę; dostrzeżono mnie jednak i ujęto. Nie dość pilnowano na tym pontonie człowieka, dobrze znającego się na rzeczy, umiejącego pływać i nurkować. Uciekłem i ukrywałem się między mogiłami na cmentarzu, zadroszcząc tym, którzy w nich leżeli, pókim nie ujrzał swego chłopca.
Popatrzył na mnie z wyrazem takiego przywiązania, że było mi nieprzyjemnie i czubem do niego wielki żal.
— Chłopiec mój oznajmił, że Kompenson ukrywa się na moczarach. Zdaje mi się, że strach przed powtórnem zetknięciem ze mną skłonił go do ucieczki, nie wiedział bowiem, że jestem na brzegu! Wreszcie wytropiłem! go rozbiłem twarz... — „Teraz, rzekłem, bez względu na własne niebezpieczeństwo, nie mogę nic gorszego obmyśleć, jak zaciągnąć cię na ponton.“ Miałem zamiar spełnić swój zamiar, gdy nadeszli żołnierze.
Oczywiście było mu jeszcze lepiej; uważano go za dobrego człowieka. Mówiono, że uciekł tylko ze strachu, aby się ocalić przed memi napaściami i groźbami, dlatego ukarano go łagodnie. Mnie zakuto w kajdany, znowu osądzono i zesłano na całe życie. Ale nie pozostałem tam przez całe życie, bo nie widzielibyście mnie tutaj.
Powoli obtarł czoło i twarz, chustką, wyjął z kieszeni trochę tytoniu, odwiązał fajkę z pętli, nałożył ją i zapalił.
— Czy umarł? — spytałem.
— Kto taki?
— Kompenson?
— Jeśli żyje, to napewno myśli, żem ja umarł. Nic więcej o nim nie słyszałem.
Herbert tymczasem pisał ołówkiem na marginesie książki, potem zlekka podsunął ją do mnie. Przeczytałem:
„Młodego Chewiszem nazywali Arturem a Kompenson ten sam, który był narzeczonym pani Chewiszem.“
Zamknąłem książkę, skinąłem potakująco Herbertowi i schowałem ją. Żaden z nas nie wypowiedział ani słowa, obaj patrzyliśmy na Prowisa, który, siedząc przy kominku, palił fajkę.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.