Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział XVII.

Teraz dopiero stałem się naprawdę podmajstrzem; życie me upływało wśród wiejskiego otoczenia i moczarów;, dni niczem się od siebie nie różniły, prócz dnia mych urodzin, kiedy udałem się z drugą wizytą do pani Chewiszem. Pani Sara Poket spełniała podobnie jak poprzednio funkcye odźwiernej. Zastałem panią Chewiszem taką samą, jaką zostawiłem, a o Estelli mówiła to samo, prawie temi samemi słowami, jak przeszłego razu. Widzenie się nasze trwało zaledwie parę minut; dała mi gwineę, a gdym odchodził kazała przyjść znowu w dniu mych urodzin. Stało się to później corocznym mym zwyczajem. Pierwszego razu wzbraniałem się przyjąć gwinei, ale naraziłem się na to, że spytała mnie gniewnie, czy nie chcę otrzymać czegoś więcej? Cóż miałem robić, musiałem wziąć.
Stary, ponury dom nie zmienił się; żółtawy kolor przeważał jak poprzednio w ciemnej sali z pobladłem widmem w krześle przy toalecie i czułem, że w tem tajemniczem miejscu czas zatrzymał się tak, jak zatrzymał się zegar; podczas gdy wokół mnie wszystko rośnie i starzeje się, tu nic nie porusza się z miejsca. Dzienne światło nigdy nie wpadało do tego domu, tak w rzeczywistości, jak i w mych myślach i wspomnieniach o nim. To wprowadzało mnie w podziw i pod tym wpływem jeszcze bardziej nienawidziłem swe rzemiosło i dom rodzinny.
Powoli zacząłem dostrzegać w Biddi wielkie zmiany. Nie nosiła już wydeptanych trzewików, włosy były zawsze przyczesane, ręce zawsze wymyte. Nie była piękną — była to prosta dziewczynka i nie mogła równać się z Estellą — ale miała miły wygląd, była zdrowa i miała dobry charakter. Nie przebyła u nas nawet roku, a już spostrzegłem, że ma nadzwyczaj miłe, zamyślone i mądre oczy, bardzo piękne i bardzo poczciwe.
Zauważyłem to w chwili, gdy według zwyczaju podniosłem oczy od swej roboty. Przepisywałem parę wyjątków z książki, wprawiając się tym sposobem odrazu i w czytaniu i w pisaniu. Spostrzegłem nagle, że Biddi patrzy na mnie. Odłożyłem na bok pióro, Biddi jednak nie odłożyła roboty, tylko przestała pracować.
— Biddi — spytałem — dlaczego tak łatwo we wszystkiem dajesz sobie radę? Albom ja bardzo głupi, alboś ty bardzo mądra?
— Z czemże to daję sobie radę? Nie wiem — odpowiedziała uśmiechając się.
W rzeczywistości, doskonale dawała sobie radę w całem gospodarstwie, ale nie o tem myślałem, co jeszcze bardziej ją zadziwiło.
— Jak ty zdążysz, Biddi, nauczyć się tego wszystkiego, czego ja się uczę i nie pozostać w tyle? Zaczynałem się chlubić swą wiedzą, dla której traciłem wszystko, co otrzymywałem w dniu urodzin, a także i większą część swych kieszonkowych pieniędzy. Teraz dopiero mogę ocenić, jak to mnie drogo kosztowało.
— Ja także chciałabym cię zapytać — rzekła — jak ty sobie dajesz radę?
— Mnie, wiesz, gdy wracam z kuźni, wszyscy widzą jak siadam do nauki a ciebie nikt przy tem nie widzi!
— Ja pewno pochwytuję naukę jak kaszel — rzekła Biddi, ciągnąc dalej swą robotę.
Myśląc wciąż o jednem i tem samem, oparzeni się na poręczy drewnianego krzesła, patrzyłem, jak Biddi szyła z przechyloną na bok głową i myślałem, że jest niezwykłą dziewczynką. Przypominam sobie, że doskonale znała wszystkie techniczne terminy naszego rzemiosła, różne stadya naszej pracy i nazwy przedmiotów. Wszystko, com umiał, umiała i Biddi. W teoryi była ona tak dobrym kowalem jak ja, albo nawet i lepszym.
— Należysz do tych ludzi — rzekłem — którzy umieją korzystać ze wszystkiego. Pókiś nie przyszła do naszego domu, nie miałaś tego daru, a teraz popatrz tylko, jak wiele się nauczyłaś.
Biddi chwilkę patrzyła na mnie, potem znów zabrała się do szycia.
— A tymczasem ja byłam twym pierwszym nauczycielem. Czyż nie tak?
— Biddi! — zawołałem ze zdziwieniem. — Czego płaczesz?
— Nie, nie płaczę — rzekła, spoglądając na mnie z uśmiechem. — Co ci przyszło do głowy?
Jakże mogło to być złudzeniem, skoro doskonale widziałem, jak przejrzysta łza spadła na jej robotę? Siedziałem milcząc i przypominałem sobie, jaką pracownicą była, gdy żyła jeszcze u ciotki pana Uopsela, która z taką troskliwością podtrzymywała życie, od którego pragnie się wielu ludzi uwolnić. Przypomniałem sobie w jakich warunkach żyła w tym maleńkim sklepiku i w nędznej wieczornej szkole, gdzie ciotka zwaliła na jej słabe ramiona cały ciężar własnej niemocy. Myślałem o tem, że już wówczas kryło się w Biddi wszystko to, co obecnie się rozwinęło i dlatego przy jej kłopotach i pracy zwracałem się do niej z pomocą. Biddi szyła spokojnie i nie płakała więcej. Gdy zaś patrzyłem na nią i zastanawiałem się nad tem wszystkiem zrodziła się w mej głowie myśl, że nie byłem jej dość wdzięcznym. Może trzymałem się od niej zbyt daleko, a powinienem zaszczycić ją, choć w myśli nie używałem tego słowa, swem zaufaniem.
— Tak, Biddi — mówiłem — tyś była mym pierwszym nauczycielem i to jeszcze wówczas gdyśmy nie myśleli, że będziemy razem siedzieć, jak obecnie w naszej kuchni.
— Ach, biedaku! Niestety, to prawda!
— Widzisz — ciągnąłem — powinniśmy się więcej zbliżyć, niż dotychczas. Chciałbym Przejść się z tobą tak, jakeśmy to dawniej czynili. Pójdziemy Biddi pospacerować następnej niedzieli na moczary i pomówimy tam ze sobą.
Siostry mej obecnie nigdy nie zostawiano samej, ale Józef z większą gotowością niż zwykle zgodził się opiekować nią po obiedzie, podczas gdy ja z Biddi poszliśmy na spacer. Była cudna letnia pogoda. Minęliśmy wieś, potem kościół i cmentarz i wyszliśmy na moczary, skąd widzieliśmy żagle, płynących po rzece statków. Myśli me jak zwykle przeniosły się ku pani Chewiszem i Estelli. Nareszcie nad rzeką usiedliśmy na brzegu, woda cicho szemrała u stóp naszych, napełniając całe nasze otoczenie niezwykłym spokojem — uznałem, że to najodpowiedniejszy czas i miejsce, by odkryć swe serce Biddi.
— Biddi — rzekłem, poprzednio wziąwszy od niej słowo, że nikomu nic o tem nie powie — pragnę być dżentelmenem.
— Gdybym była na twem miejscu, nie pragnęłabym tego. Nie sądzę, by było to dobrem dla ciebie.
— Biddi, mam specyalny powód, dla którego pragnę być dżentelmenem.
— Lepiej żebyś nie myślał o tem! Jak sądzisz, byłbyś szczęśliwszym wówczas, niż obecnie?
— Teraz nie czuję się szczęśliwym — zawołałem niecierpliwie. — Czuję wstręt do swego rzemiosła i do swego życia. Nic mnie nie pociągało ani do jednego, ani do drugiego od chwili zawarcia umowy. Nie mów niedorzeczności.
— Czyż powiedziałam co niemądrego? — spytała cicho, podnosząc brwi. — Bardzo mi żal, alem nie chciała powiedzieć nic głupiego. Radabym tylko, byś żył szczęśliwie i dobrze.
— No to zrozumże raz na zawsze, że tu nigdy nie będę szczęśliwym. Prócz niedoli niczego tu nie mogę się spodziewać. Tak to Biddi!... Dopóty nie będę szczęśliwym, dopóki nie zacznę innego życia.
— Jak to przykro! — rzekła Biddi.
Sam nieraz myślałem, że to wielka szkoda, a w głębi mego serca wciąż wrzała walka, męcząca mnie i gotów byłem rozpłakać się z goryczy, że Biddi, wyjawiając własne uczucia, wyjawiała równocześnie i moje. Miała słuszność, że nad tem można było boleć, ale pomódz nie można.
— Jeślibym pogodził się z takiem życiem i choć w połowie polubił kuźnię tak, jak ją lubiłem w dzieciństwie, wiem, że byłoby to lepiej dla mnie. Ty, ja i Józef, czegóż nam więcej potrzeba? A kiedyby się skończył termin mej umowy, mógłbym stać się wspólnikiem Józefa i ożenić się z tobą. Siedzielibyśmy tu razem w niedziele, szczęśliwsi niż teraz. Byłbym dobrym dla ciebie, nieprawdaż Biddi?
Biddi westchnęła i rzucając wzrok na przepływające czółna, odpowiedziała:
— Tak, nie jestem wymagającą.
Nie mogę przyznać, by było to pochlebne dla mnie, ale wiedziałem, że nic złego nie chciała przez to powiedzieć.
— Zamiast tego cóż ze mną się dzieje. Czuję się niezadowolonym i nieszczęśliwym i... Ach nigdybym nie pomyślał tego, że jestem ordynarnym wiejskim chłopcem, gdyby mi nikt tego nie powiedział!
Biddi żywo spojrzała na mnie.
— Któż ci to powiedział?
Niepotrzebnie wyrwałem się z tem, o czem nie chciałem mówić. Ale trudno się było cofnąć.
— Piękna, młoda panna u pani Chewiszem. Niema takiej pięknej, jak ona. Bardzo mi się podobała i dla niej to chcę być dżentelmenem.
Uczyniwszy to niemądre wyznanie, zacząłem rwać trawę i rzucać ją do rzeki, jakby zamierzając sam pójść za nią.
— Dlaczego właściwie pragniesz być dżentelmenem — aby ją poniżyć, czy też by wzbudzić w niej miłość? — spokojnie spytała mnie Biddi po chwili milczenia.
— Nie wiem.
— Aby poniżyć ją — ciągnęła Biddi — myślę... lepiej zresztą, byś to wiedział... że byłoby lepiej i mądrzej z twej strony nie zwracać uwagi na jej słowa. A jeśli dlatego aby cię polubiła... i tu myślę, że lepiej, byś o tem wiedział... Według mnie ona nie warta tego.
Sam już to myślałem wiele razy i w tej chwili zupełnie się z tem zgadzałem. Ale czyż mogłem ją, prosty wiejski chłopak nie poddać się tej dziwnej niekonsekwencyi, w jaką tak często wpadają lepsi i mędrsi ludzie?
— Wszystko to prawda — rzekłem tylko, że ona bardzo mi się podoba.
Nie odezwałem się więcej ani słowem, rzuciłem się twarzą na ziemię, schwyciłem się obiema rękami za głowę i zacząłem rwać włosy. Uznając w zupełności całą małoduszność swego charakteru, całą bezmyślność i nierozsądek swych pragnień, gotów byłem porwać swą głowę za włosy i rozbić ją o kamienie za karę za to, że należy do takiego idyoty.
Biddi była najmędrszą z dziewcząt i nie starała się przekonywać mnie. Wyciągnęła rękę, która wydała mi się tak miłą, mimo, że zgrubiała z pracy, do mych rąk i z niezwykłą delikatnością oswobodziła je jedną po drugiej z włosów. Potem łagodnie poklepała mnie po ramieniu, kiedym płakał, kryjąc twarz w rękawie — zupełnie tak samo, jak wówczas w browarze. Niejasno rozumiałem, że ktoś mnie czemś skrzywdził, ale kto i czem, nie mogłem powiedzieć.
— Z jednego tylko jestem zadowolona — rzekła Biddi — że mi ufasz! A także obiecuję zachować twą tajemnicę i zawsze będę starała się o twe zaufanie. Jeśliby twój pierwszy nauczyciel (o drogi! jest on godzien litości i sam jeszcze potrzebuje, by go uczono) był i obecnie twoim nauczycielem, wiedziałby jaką ci dać naukę.
Będzie ci jednak ciężko poznać owe nauki, próżno nawet mówić o tem, ponieważ odpędziłeś swego nauczyciela. Z lekkiem westchnieniem Biddi podniosła się z miejsca i łagodnie rzekła: — Pospacerujemy jeszcze, czy pójdziemy do domu?
— Biddi — zawołałem, obejmując ją i całując — zawsze wszystko będę ci mówił!
— Póki nie staniesz się dżentelmenem.
— Wiesz, że nim nigdy nie będę, a zatem zawsze. Przytem niema potrzeby mówić z tobą o czemkolwiek, bo wiesz wszystko to, co i ja, jak ci to już mówiłem wtedy wieczorem.
— Ach — szepnęła Biddi i spojrzała na czółna. Poczem uprzejmie jak przedtem popatrzyła na mnie.
— Będziemy jeszcze chodzili, czy wrócimy do domu? Wolałem jeszcze spacerować, więc poszliśmy dalej. Śliczny letni dzień powoli zmienił się w niemniej piękny letni wieczór. Już zdawało mi się, że w obecnym stanie znajduję się we właściwszem i odpowiedniejszem położeniu, niż wówczas, gdy grałem w karty z Estellą, siedząc w sali, w której stanęły zegary i płonęły w dzień woskowe świece. Czy nie lepiej będzie, jeśli wyrzucę ją z głowy wraz ze wszystkiemi swemi wspomnieniami i marzeniami i wezmę się szczerze do pracy z silnem postanowieniem, uczciwie i z dobrą wolą? Zapytywałem się, czym nie jest pewien, że gdyby tu była Estella a nie Biddi, starałaby się mnie poniżyć? Byłem tego pewien i dlatego powiedziałem sobie: — „Jakiś ty głupi, Pip!“
Wiele mówiliśmy podczas spaceru, a wszystko co mówiła Biddi, było prawdą. Biddi nigdy nie była ani zuchwałą, ani kapryśną, dziś w takiem, jutro w innem usposobieniu; z pewnością zgodziłaby się raczej zadać ranę swemu sercu, aniżeli memu. Dlaczegóż zatem z obu wolałem tamtą niż tę?
— Biddi — rzekłem, idąc z powrotem — Pragnąłbym, byś mię skierowała na inną drogę.
— I ja też.
— Jeślibym się mógł zakochać w tobie... nie masz do mnie żalu, że tak otwarcie ci to mówię? Jesteś przecież dawną znajomą.
— Tak, drogi, wcale nie. Nie myśl o mnie.
— Jeślibym tylko mógł... wówczas byłoby inaczej.
— Tego nigdy nie potrafisz — odrzekła.
Teraz wieczorem nie wydawało mi się to tak nieprawdopodobnem, jak parę godzin wcześniej. A możebym i potrafił. Biddi jednakże była swego pewną i mówiła stanowczo. W głębi duszy wierzyłem, że ma słuszność, ale było mi przykro, że tak obstawała przy tem.
Byliśmy blizko cmentarza, należało przejść groblę i przeprawić się przez zastawę szluzy. Wtem niewiadomo skąd, czy z pod zastawy czy z pod chróstu, czy z błota, (które stężało w tym czasie) wyskoczył Orlik.
— Hallo! — krzyknął. — Dokąd to idziecie?
— A dokąd mamy iść, jak nie do domu?
— No, niech mnie powieszą, jeśli nie będę wam towarzyszył.
Najulubieńszem jego zaklęciem było: „niech mnie powieszą“. Nie nadawał temu wyrażeniu jakiegoś specyalnego znaczenia, używał go podobnie jak wymyślonego przez siebie imienia, byle pożartować z ludzi i przestraszyć ich możliwością tej dzikiej samopomocy. Gdym był młodszym zawsze byłem przekonany, że gdyby zechciał mnie powiesić, posłużyłby się w tym celu ostrym, podwójnym haczykiem.
Biddi bardzo sobie tego nie życzyła, by szedł z nami i szepnęła mi:
— Nie pozwól, by szedł z nami... nie lubię go.
Ponieważ i ja niezbyt go lubiłem, zdecydowałem się oznajmić mu, że dziękujemy, ale nie życzymy sobie, by nam towarzyszył. Wysłuchał tego z głośnym śmiechem i oddaliwszy się od nas szedł z tyłu za nami.
Z ciekawości, czy Biddi nie podejrzewa go o to, że uczestniczył w zamachu na życie mej siostry, która nie mogła dać na to odpowiedzi, spytałem, dlaczego go nie lubi?
— O — rzekła, rzucając szybkie spojrzenie wstecz, — bo obawiam się, że mnie kocha?
— Czy mówił, że cię kocha? — spytałem niechętnie.
— Nie — odpowiedziała, znów oglądając się — nigdy mi tego nie mówił. Ale zawsze mizdrzy się, gdy patrzę na niego.
Choć ta wiadomość była dla mnie nową i dziwną, ani chwili nie wątpiłem w jej słuszność. Bardzo mnie to gniewało, że Orlik ośmielał się ją kochać; patrzyłem na to, jakby na wielką obrazę.
— Przecież to dla ciebie nie może mieć znaczenia — spokojnie zauważyła Biddi.
— Tak, Biddi, niema, ale mi się to nie podoba i nie mogę tego ścierpieć.
— I ja też. Dla ciebie jednak, powtarzam, to wszystko jedno.
— Bardzo słusznie, ale muszę ci powiedzieć, że inaczejbym zaczął na ciebie patrzyć, gdyby czynił to z twego pozwolenia.
Od tego wieczoru obserwowałem Orlika i gdy tylko zaczynał się zalecać, stawałem między nim a Biddi. Był on związany z naszą kuźnią, dzięki nagle rozbudzonej skłonności do niego mej siostry, gdyby nie to, bezwarunkowo wyrzuciłbym go stąd. Doskonale rozumiał me zamiary i płacił mi tem samem, jak się później przekonałem.
Wszystko to dość już samo z siebie poplątało mi się w głowie, a jeszcze zwiększałem tę plątaninę pięćdziesięciu tysiącami różnych wywodów, choć dostatecznie poznałem, że Biddi znacznie lepsza, niż Estella i że uczciwa praca robotnika, do której się urodziłem, nie wstydzi i może tylko służyć do wzbudzenia poczucia osobistej godności i szczęścia. W takich chwilach zdawało mi się, że niechęć moja do Józefa i kuźni zupełnie ginęła i że stanowczo pójdę właściwą drogą, stanę się wspólnikiem Józefa i ożenię się z Biddi... Trwało to do chwili, dopóki wspomnienia o bytności u pani Chewiszem nie ogarniały mnie i podobnie do dziwnego przyrządu, miotającego pociski, nie rozbijały wszystkich mych dobrych postanowień. Rozrzucone w ten sposób myśli i zamiary nie tak łatwo było zebrać znowu i często, zanim się to udało, znowu rozsypywały się na wszystkie strony, gdy w głowie mej błyskała nagle niespodziewana myśl, że pani Chewiszem pokieruje mym losem, skoro tylko skończy się termin mej nauki.
Myślę jednak, że wątpliwości moje nie skończyłyby się i po upływie terminu. Nie było mu jednak sądzonem upłynąć, a losy me rozstrzygnęły się w nieoczekiwany dla mnie sposób, jak o tem zaraz się dowiecie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.