Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział XV.

Ponieważ już zbyt wyrosłem, by uczęszczać do szkoły ciotki pana Uopsela, postanowiono przerwać dalszą mą naukę pod dozorem tej niemiłej kobiety. Biddi tymczasem zdążyła mię nauczyć wszystkiego, co umiała, od niewielkiego cennika, aż do komicznej piosenki, kupionej za pół pensa. Poetyczny ten utwór składał się z następujących strofek z przyśpiewką:
Gdy przybyłem do Londynu, pani!
Turel, lurel!
Turel, lurel!
Miałem smukłą postać, pani!
Turel, lurel!
Turel, lurel!
Wziąłem do serca ten utwór, — tak wielkie miałem pragnienie zostania uczonym. Nie pamiętam, abym szczególnie cenił jego wartość, myślałem tylko, że przyśpiewka; „turel, lurel“ jest swego rodzaju przejawem swobody poetyckiej. Żądza wiedzy u mnie była tak wielka, że ośmieliłem się zwrócić do pana Uopsela z prośbą, by zajął się mym umysłowym rozwojem, na co bardzo chętnie się zgodził. Ponieważ jednak chciał ze mnie zrobić dramatycznego aktora, którego można całować, opłakiwać, trącać, szarpać, kłuć i męczyć na wszystkie możliwe sposoby, postanowiłem ukończyć u niego naukę, choć odważyłem się na to dopiero, gdy pan Uopsel, pod wpływem poetycznego szaleństwa poważnie mnie poturbował.
Wszystko, czegom się nauczył, usiłowałem wyłożyć Józefowi. Tak miło mi mówić o tem, że nie mogę zamilczeć. Chciałem uczynić Józefa mniejszym nieukiem, aby był godnym mego towarzystwa i nie zasługiwał na drwiny Estelli.
Zajmowaliśmy się tem w starych okopach za moczarami a jedynymi naszymi środkami pomocniczymi przy tem, był odłamek rozbitej tabliczki i niewielki kawałek rysika. Józef prócz tego przynosił ze sobą fajkę i tytoń. Nigdy nie udało mi się osiągnąć, by Józef spamiętał cokolwiek od jednej niedzieli do drugiej lub przez ten czas nauczył się czegoś nowego. Niemniej jednak nie palił nigdy fajki z takim mądrym wyrazem, jak na starym szańcu i był najwidoczniej przekonany, że robi postępy. Może i robił je mój drogi przyjaciel.
Wszystko wokoło było ciche i spokojne. W dali na rzece pomykały żaglowce, które w czasie wylewów wydawały się żaglami zatopionych okrętów, płynących po samem dnie rzeki. Gdym patrzył na statki na morzu, stojące z rozwiniętemi, białemi żaglami, zaczynałem zaraz myśleć o pani Chewiszem i Estelli; tak samo bywało, gdym patrzył na oświeconą słońcem chmurkę, na żagiel lub zielony skłon pagórka i migoczącą w dali powierzchnię wody. Pani Chewiszem i Estella, dziwny dom i to dziwne życie zawsze łączyły się w myśli mej z tem, co było malownicze.
Pewnej pięknej niedzieli Józef, paląc swą fajkę, oznajmił mi, że „wszystko to bardzo nudne“ i dlatego zwolniłem go od nauki i położyłem się na nasypie, podparłszy ręką brodę; rysy pani Chewiszem i Estelli jawiły się wszędzie przede mną i na niebie i na wodzie do tej chwili, kiedym odważył się podzielić z Józefem myślą, która wciąż przemykała mi przez głowę.
— Józefie — rzekłem — nie sądzisz czasem, żem powinien złożyć wizytę pani Chewiszem?
— Tak, Pip! Tylko poco?
— Jakto poco? Pocóż składa się wizyty?
— Widzisz, Pip, są takie wizyty, które się składa niewiadomo dlaczego. Na cóż naprzykład wizyta pani Chewiszem. Pomyśli, że chcesz czegoś jeszcze od niej; że masz nadzieję coś jeszcze dostać.
— Czyż nie mogę powiedzieć, że niczego nie chcę?
— Możesz, przyjacielu, ale ona może uwierzy, a może nie uwierzy.
Józef poczuł, że to bardzo poważny dowód i dlatego, by nie osłabić jego siły bezpodstawnemi powtórzeniami, pospiesznie schwycił fajkę.
— Widzisz, Pip! Pani Chewiszem wyświadczyła ci dobrodziejstwo. A gdy je wyświadczyła, zawołała mię z powrotem i powiedziała, że to „wszystko“.
— Tak, Józiu, słyszałem to.
— „Wszystko“ — powtórzył dobitnie Józef.
— Tak Józiu! — Powiedziałem już, żem to słyszał.
— Według mnie, chciała przez to powiedzieć: — koniec!... Będziesz, czem byłeś. Ja na północ, ty na południe... Z powrotem!
Sam o tem myślałem, ale było mi nieprzyjemnie, że i on myślał to samo, choć to czyniło przypuszczenie nasze pewniejszem.
— No Józiu...
— Tak przyjacielu!
— Widzisz oto się kończy pierwszy rok naszej umowy a jeszcze ani razu nie podziękowałem pani Chewiszem, ani razu nie dowiedywałem się o jej zdrowie i niczem jej nie okazałem, że o niej nie zapominam.
— To prawda Pip, jeśli masz zamiar zanieść jej w prezencie podkowy na cztery nogi... ale na cóż się one jej przydadzą?... Jeśli niema kopyt, na co podkowy?...
— Zupełnie nie chcę wspominać jej o sobie i o prezencie zupełnie nie myślę.
Ale Józef mocno upierał się przy myśli o prezencie.
— Albo naprzykład, jeślibyś miał zamiar wykuć jej łańcuszek do paradnych drzwi... albo tak z tuzin maleńkich śrubek do domowego użytku... albo inną jakąś delikatną rzecz w rodzaju widelca do grzanek... albo też rożenek do pieczenia sardeli lub cokolwiek...
— Żadnych nie chcę dawać podarunków!
— Tak, gdybym był na twem miejscu, nie robiłbym ich... nie, nie robiłbym! Nacóż jej łańcuszek? Śrubki także z pewnością nigdy nie będą jej potrzebne... a przy widelcu trzebaby i miedź obrabiać... tylkobyś sobie zepsuł reputacyę. Co się zaś tyczy rożenka, to nawet zręczny majster niełatwo da mu radę, bo co rożen — to rożen. Kuj sobie, jak chcesz i co chcesz, a rożen trzeba będzie chyba wyrzucić.
— Kochany Józiu, przestań o tem mówić! Jeszcze raz ci powtarzam, że nie chcę dawać pani Chewiszem żadnego podarunku.
— Nie, Pip — nie trzeba, mówię ci i masz słuszność, że nie trzeba!
— Tak Józiu! Chciałem ci widzisz powiedzieć, że roboty obecnie u nas niewiele i że możesz zwolnić mię na pół dnia... Pójdę do miasta, odwiedzę panią Est... Chewiszem.
— Czy nazywają ją Estewiszem? Czy ją Przechrzczono?
— Wiem, wiem... pomyliłem się. Co powiesz na moją prośbę?
Józef zgodził się. Przytem nalegał, żebym jej nie ponawiał, jeśli nie przyjmą mnie serdecznie, albo dadzą czemkolwiek poznać, że nie życzą sobie mej powtórnej wizyty, lub że posądzają mnie o materyalne korzyści. Obiecałem iść za jego radą.
Józef trzymał u siebie za tygodniowem wynagrodzeniem robotnika, którego nazywano Orlikiem. Zapewniał on, że na chrzcie dano mu imię Doldża — było to jednak niemożliwe wobec braku takiego świętego w kalendarzu; był to człowiek krnąbrnego charakteru, smukły, barczysty, o silnej budowie, z dziwnemi, jakby rozluźnionemi, kończynami; nigdy nie spieszył się, ani szedł, ale walił się naprzód. Pracował nie jak zwykły robotnik, lecz jak człowiek przypadkowo biorący się do pracy; gdy szedł zjeść obiad do gospody „Wesołych Żeglarzy“ i wracał do domu na noc, wlókł się tak sennie, jakby Kain lub Żyd Wieczny Tułacz, który nie wie, dokąd idzie i nie ma zamiaru powrócić. Żył za moczarem u stróża szluzy i wychodząc w dni robocze ze swego schronienia, szedł z założonemi do kieszeni od spodni rękami. Na szyi niósł zawiniątko. Niedziele całe spędzał, leżąc przy bramach szluzy lub stojąc oparty o stóg siana lub o gumno. Idąc, oczy zwykle spuszczał ku ziemi a gdy go kto zapytał, wzrok jego przybierał jakiś obrażony, czy przygnębiony wyraz, jakby nie mógł pojąć, aby człowiek zwracający się doń, odważył się na tak dziwny, niesprawiedliwy postępek.
Ten ponury robotnik nie lubił mnie. Gdy byłem jeszcze małym i wątłym chłopcem, straszył mię, że w najciemniejszym kącie kuźni żyje dyabeł; co siedm lat konieczną jest rzeczą rzucać na podpałkę żywego chłopca, ja zaś przedstawiam doskonałe paliwo do tego celu. Gdy stałem się uczniem Józefa, w nadziei, że kiedyś zajmę jego miejsce, jeszcze więcej mnie znienawidził. Nie prawił mi niegrzeczności, ani obrażał, ale zawsze, gdy kuł, iskry leciały w moją stronę a gdym śpiewał „o starym Klemie“, zawsze mylił mi takt.
Następnego dnia po uzyskaniu urlopu pracowałem w kuźni. Orlik również pracował. Zrazu milczał; obaj z Józefem kuli dopiero co wyjętą z ogniska rozpaloną płytę żelazną a ja dąłem miechem. Po chwili jednak zwrócił się i do Józefa:
— Wiesz co gospodarzu! Nie myślę, byś chciał dawać zwolnienie tylko jednemu z nas? Dałeś pół dnia wolnego młodemu Pipowi, daj i staremu Orlikowi.
Miał ze dwadzieścia pięć lat, lecz zwykle mówił o sobie jak o starcu.
— Cóż zrobisz z tym urlopem?
— Co zrobię? A cóż zrobi z nim Pip? Zrobię to, co i on.
— Pip pójdzie do miasta.
— No to i stary Orlik pójdzie do miasta. Dlaczego we dwójkę nie mają iść do miasta? Czyż tylko jednemu wolno iść do miasta?
— Lepiej powściągnij swą zachciankę.
— Powściągnę, jak zechcę — mruczał Orlik. — Idziesz ty do miasta! Ja też! Zatem urlopu nie będzie, gospodarzu? No! Bądźże człowiekiem!
Józef wstrzymał się od dalszej rozmowy w tym przedmiocie, póki robotnik nie uspokoił się. Orlik podszedł do ogniska, wyciągnął zeń rozpaloną płytę żelaza, którą powiódł w moją stronę, jakby chciał mnie nią dotknąć, poczem przeniósł ją nad mą głową, opuścił na kowadło i zaczął kuć z taką wściekłością, jakbym to ja nią był a iskry były — kroplami mej krwi. Kuł, dopóki sam się nie rozgrzał a żelazo nie ochłodło. Potem oparłszy się o młot zapytał:
— Więc jakże będzie, gospodarzu?
— Uspokoiłeś się już?
— Uspokoiłem się.
— Pracujesz równie dobrze, jak inni, dostań że i ty pół dnia wolnego.
Siostra moja stała wówczas na podwórzu i słyszała wszystko. Wogóle nie wstydziła się szpiegować i podsłuchiwać. Zaglądnęła przez okno i krzyknęła Józefowi:
— Akurat to głupcze do ciebie pasuje! Uwalniać od pracy takich leniuchów jak ten? Widocznie dużo masz pieniędzy, że możesz tak szafować wynagrodzeniem! Chciałabym być jego panem!
— Tybyś chciała wszystkimi rządzić, jeślibyś śmiała — odpowiedział Orlik, złośliwie uśmiechając się.
— Daj jej spokój! — rzekł Józef.
— Jabym tam po swojemu rozprawiła się z durniami i szubrawcami — odpowiedziała, zaczynając się zwolna unosić, siostra. — A już jeślibym się zabrała do durniów, tobym najpierw się rozprawiła z gospodarzem, tępogłowym panem wszystkich bałwanów na świecie. Jeślibym zaś zabrała się do szubrawców, tobym zaczęła od ciebie, najpodlejszego i wierutnego niegodziwca na całym świecie stąd aż do samej Francyi! A tak!
— Jesteś wstrętna baba, cioteczko Hardżeri — rzekł Orlik. — Jeśli takie mają sądzić szubrawców, to będziesz dobrym sędzią.
— Daj jej spokój, powtarzam — rzekł Józef.
— Coś powiedział? — krzyknęła siostra ze łzami w głosie. — Coś powiedział? Pip, co powiedział ten niegodziwiec Orlik? Jak on mnie nazwał... tu... w obecności mego męża? O! O! O!
Każde pytanie wykrzykiwała wrzaskliwym głosem. Muszę dodać, że siostra podobnie, jak wszystkie nierozumne kobiety, jakie później w życiu spotkałem zamiast zapanować nad sobą choćby z największym trudem, coraz bardziej rozdrażniała się, przechodząc stopniowo z jednego stadyum szaleństwa w drugie.
— Tak... tak mnie nazwał wobec podłego tchórza, który przysięgał mnie bronić? O! Trzymajcie mię! O!
— A-a-ch! — przez zęby zamruczał Orlik — Jabym cię podparł, gdybyś była mą żoną... Włożyłbym cię pod tusz i całą tę złość z ciebie wymył.
— O! Tylko posłuchajcie go! — krzyknęła siostra, klaskając w ręce, co oznaczało przejście do następnego stadyum wściekłości. Słyszycie nazwy, jakie mi daje! Ten Orlik! W moim własnym domu! Mnie... kobiecie zamężnej! Wobec mego męża! O! O!
Tu siostra wśród klaskań i wykrzykiwań zaczęła się bić rękami po piersiach, po kolanach, zerwała kapelusz, rozpuściła włosy — przejście do następnego stadyum szaleństwa. Zmieniwszy się w ten sposób w prawdziwą furyę, rzuciła się ku drzwiom, które na szczęście zamknąłem przedtem na klucz.
Biednemu Józefowi nie pozostawało nic innego, jak podejść do swego robotnika i zapytać, na jakiej podstawie śmiał się wmieszać do spraw jego z żoną i kto go o to prosił?
Stary Orlik zrozumiał, że musi przyjąć wyzwanie i przygotowywał się do obrony. Nie zdejmując swych popalonych fartuchów, jakby dwaj giganci stali naprzeciw siebie. Jeśli w okolicy był jaki człowiek, któryby mógł sprostać Józefowi, nie widziałem go. Orlik w jednej chwili nie gorzej od bladego młodzieńca, znalazł się wśród węgielnego pyłu i nie spiesznie się podniósł. Józef otworzył drzwi, wziął na ręce siostrę, leżącą bez czucia pod samem oknem, odniósł do domu i położył na kanapie; tu dopiero zaczęła przychodzić powoli do siebie, rzucała się na wszystkie strony, zapuszczając ręce we włosy Józefa. Potem nastąpiła zupełna cisza po silnym wybuchu. W smutnem usposobieniu, jakie jawiło się u mnie zawsze po takich wybuchach, jakby to była niedziela lub jakby ktoś w domu umarł, Poszedłem na górę, by się przebrać.
Gdy zeszedłem na dół, Józef i Orlik pozamiatali podłogę i znikły ślady walki, prócz siniaka pod samym nosem Orlika, co nie dodawało mu zupełnie urody. Na stole pojawiła się butelka piwa z pod „Wesołych żeglarzy“ i obaj najspokojniej przypijali do siebie. Panująca cisza wywarła kojący wpływ na Józefa; odprowadzając mnie rzekł:
— Poszumi, poszumi, a potem ucichnie. I tak całe życie.
Nie myślę, żeby kto mógł się interesować wzruszeniem, jakiego doznawałem, udając się do pani Chewiszem. Nie raz minąłem furtkę, zanim odważyłem się zadzwonić. Myślałem, czyby nie lepiej uciec i z pewnością uciekłbym, gdybym miał prawo rozporządzania swym czasem.
Do furtki wyszła pani Sara Poket a nie Estella.
— Cóż to? Znowuś tu? Czego ci potrzeba?
Gdym odrzekł, że chcę odwiedzić panią Chewiszem, parę minut wahała się, czy wpuścić, ale nie chcąc widocznie brać na siebie odpowiedzialności, wpuściła mnie wreszcie.
Wszystko było po dawnemu i pani Chewiszem była sama.
— No! — rzekła badawczo, wpatrując się we mnie. — Mam nadzieję, że niczego nie żądasz?... Nic nie otrzymasz.
— Nic, proszę pani! Chciałem tylko pani powiedzieć, że bardzo dobrze mi się powodzi u mego pana i bardzo jestem pani wdzięczny.
— Tak, tak! Możesz przychodzić czasem... W dniu swych urodzin przychodź... Aha! — zawołała, zwracając się do mnie wraz ze swem krzesłem. — Szukasz Estelli? Tak?
Rzeczywiście oglądałem się wokoło, szukając Estelli...
— Za granicą odbiera wychowanie wymagane dla damy. Nie sięgać teraz po nią... wypiękniała... każdy się zachwyca, kto ją tylko zobaczy. Czujesz, żeś ją stracił?
W ostatnich jej słowach było tyle złośliwości i zaniosła się takim niemiłym śmiechem, że zupełnie zmieszałem się i nie wiedziałem, co powiedzieć. Prędko mnie pożegnała i tem wybawiła mnie ze zmieszania. Gdy Sara zamknęła za mną furtkę, poczułem, że byłem jeszcze bardziej nierad ze swego rodzinnego domu i z rzemiosła i ze wszystkiego na świecie. Oto, com zyskał z tych odwiedzin.
Idąc po Hajg-strit, z przykrością patrzyłem we wystawy sklepowe i rozmyślałem, cobym kupił, gdybym był dżentelmenem, wtem wyszedł naprzeciw z księgarni pan Uopsel. Trzymał w rękach dopiero co kupioną za sześć pensów tragedyę Jerzego Barnyela i zamierzał wbić każde jej słowo w głowę pana Pembelczuka do którego szedł na herbatę. Zaledwie mnie spostrzegł, przemknęła mu przez głowę myśl, że sama Opatrzność przysyła mu ucznia, który może mu się przydać w czasie deklamacyi; natychmiast zatrzymał mnie i nalegał, bym go odprowadził do Pembelczuka. Wiedząc, że w domu nudno, że noce ciemne a droga zła, że lepiej mieć takiego towarzysza, niż żadnego, niedługo się ociągałem i obaj udaliśmy się do Pembelczuka w chwili, gdy już zapalano na ulicach i po sklepach latarnie.
Nigdy jeszcze nie byłem przy czytaniu Jerzego Barnyela i nie wiedziałem zupełnie, jak się to długo może przeciągnąć; ale doskonale pamiętam, że tego wieczoru przeciągnęło się do pół do dziesiątej. Kiedy pan Uopsel zabrał się do Nugeta, już myślałem, że nigdy nie stanie na miejscu kaźni, zaczął bowiem podnosić się nierównie wolniej, aniżeli w pierwszej epoce swej nieszczęśliwej karyery. Wydawało mi się z jego strony niewłaściwem boleć nad tem, iż zgubili go w kwiecie wieku, ponieważ nie spełnił ani jednego dzieła, od chwili, gdy zaczął swój zawód. Głównie jednak chodziło mi o to, że wszystko to bardzo długie i nudne. Najnieznośniejszem zaś ze wszystkiego było, że uważali mnie za wcielenie głównej postaci tej historyi. Gdy Barnyel wszedł na drogę występku, Pembelczuk tak wrogo spojrzał na mnie, że nie wiedziałem, gdzie mam się skryć i już byłem gotów prosić o przebaczenie. Uopsel wszystkiemi siłami starał się przedstawić mnie w najgorszem świetle. Okrutny a głupi, stałem się zabójcą wuja, bez żadnych łagodzących okoliczności; Milwood gromił mię swemi mowami; ze strony córki mego pana byłoby prawdziwem szaleństwem, gdyby myślała zwrócić na mnie uwagę; co do mej małoduszności w fatalnym dniu zupełnie odpowiadała ona niemocy mego charakteru. Nawet potem, gdy już mnie szczęśliwie powieszono i Uopsel zamknął książkę, Pembelczuk siedział, wpatrzony we mnie jak poprzednio, wstrząsał głową i mówił:
— Strzeż się, chłopcze, strzeż się! — jakby dobrze o tem wiedział, że obmyślam zabójstwo blizkiego krewnego albo nawet tego, który był łaskaw stać się mym dobrodziejem.
Już się zupełnie ściemniło, gdy skończyli czytać i wraz z panem Uopselem wracaliśmy do domu. Za miastem wszystko spowiła gęsta mgła i w powietrzu czuć było straszną wilgoć. Latarnia przy bramie przybrała wygląd plamy i wisiała jakby nie na zwykłem miejscu, promienie zaś światła, padające od niej, wydawały się zgęstniałą masą samej mgły. W chwili, gdyśmy rozprawiali o tem, że mgła skutkiem zmiany kierunku wiatru wypełza z naszych moczarów, ujrzeliśmy nagle człowieka od strony budki strażniczej.
— Hej! To ty Orlik?
— Aha! — rzekł, podchodząc ku nam. — Dawno już tu stoję i czekam na towarzystwo.
— Spóźniłeś się.
Orlik takim samym głosem odpowiedział.
— Tak? A tyś się nie spóźnił?
— Urządziliśmy, panie Orlik, wieczór literacki — rzekł pan Uopsel, wciąż jeszcze pod wpływem niedawnej lektury.
Stary Orlik burknął coś, że go to nic nie obchodzi i wszyscy udaliśmy się w dalszą drogę. Spytałem go, gdzie spędził cały ten czas?
— W mieście — odpowiedział. — Wyszedłem za tobą. Nie widziałem, cię, ale przez cały czas szedłem niedaleko za tobą. Słyszysz, znów strzelili.
— Na pontonach? — spytałem.
— Tak! Ptaszki widocznie powylatywały z klatek. Tylko co się ściemniło a już strzelają. Wkrótce znów wypalą.
I rzeczywiście nie zdążyliśmy przejść stu metrów, gdy zagrzmiał znów pamiętny dla mnie strzał, który milknąc wśród grubej mgły, rozpłynął się w okolicy, jakby gonił zbiegów i groził im.
— Doskonała noc do ucieczki — rzekł Orlik. — Zechciej złapać w taką noc więziennego ptaszka za skrzydełko!
Przedmiot był najwłaściwszy do wzburzenia mych myśli. Pan Uopsel, jako nieszczęśliwy wuj z wieczornej tragedyi, przechadzał się po swym ogrodzie. Orlik włożywszy ręce w kieszenie, ciężkim krokiem kroczył koło mnie. Było bardzo ciemno, bardzo wilgotno, bardzo błotnisto i stąpaliśmy po błocie. Od czasu do czasu rozlegał się nad nami wystrzał sygnałowy, głucho rozlewając się z biegiem rzeki. Milczałem pogrążony w swych myślach. Orlik mruczał sobie pod nosem: — „Kuj żywiej, kuj żywiej, stary Klem! Kuj dźwięczniej — stary Klem!“ — Myślałem, że się upił, ale nie był pijany.
Tak doszliśmy do wsi. Droga prowadziła obok „Trzech Wesołych Żeglarzy“, gdzie ku wielkiemu naszemu zdziwieniu panował dziwny ruch, choć była już jedenasta godzina. Drzwi stały otworem a w oknach widniało niezwykłe o tej porze światło. Pan Uopsel wstąpił, by się dowiedzieć, o co chodzi lecz natychmiast wybiegł stamtąd z okropnem wzruszeniem.
— Tam się coś stało — rzekł, nie zatrzymując się ani chwili — do domu! — za mną! Pip! Prędzej!
— O co chodzi? — pytałem, biegnąc za nim. Razem ze mną biegł i Orlik.
— Nic nie rozumiem. Do domu wtargnięto przemocą w chwili, gdy Józef Hardżeri wyszedł. Przypuszczają, że to zbrodniarze napadli na kogoś i zbili.
Biegliśmy tak prędko, że niepodobna było mówić, stanęliśmy dopiero w kuchni. Była ona zapchana ludźmi; cała wieś tu się zebrała i na podwórzu. Był doktór i Józef a także tłum kobiet na samym środku kuchni. Gdy mnie zobaczono, zrobiono mi natychmiast drogę i... ujrzałem siostrę. Leżała bez czucia i ruchu na podłodze; jakaś nieznana ręka wymierzyła jej straszny cios w tył głowy i w plecy w chwili, gdy siedziała twarzą do komina. Odtąd nigdy już nie wyprawiała gwałtownych scen.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.