Uleczony samobójca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Uleczony samobójca
Pochodzenie Monologi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1894
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ULECZONY SAMOBÓJCA.




Przed niedawnym czasem, przed rokiem zaledwie, mówiłem do siebie tak: nic mi do szczęścia nie brakuje... a jednak... Jestem zdrów, mam majątek, powiadają, że jestem przystojny, że ludzie mnie lubią... Ożeniłem się nie dawno z kobietą piękną, miłą i bogatą, kochamy się, mamy własny powóz, śliczny apartament, znakomitego kucharza i teściowa przy nas nie mieszka... Świat mi szczęścia zazdrości... a jednak... Ja nie jestem szczęśliwy...
I to nie — jestem najnieszczęśliwszy pod słońcem!
Otóż w tem właśnie była moja niedola, że pod słońcem!
Co to jest? Czy bakterye idei materyalizmu i nicości rozmnożyły się w moim mózgu i zmuszały, ażebym wziął nóż do ręki? Nie wiem, ale doznawałem prawdziwych pokus...
Może byłem ofiarą epidemii?... Codzień ktoś kończy samobójstwem... dlaczegóżbym ja?...
Raz powiedziałem do mej Anielci, gdyśmy się całowali przy oknie:
— A gdybym wyskoczył na bruk?!
— Umarłabym z żalu — odrzekła.
Po cóż ma umierać taka młoda, taka ładna kobieta?

. . . . . . . . . . . . . . . .

Chciejcie posłuchać mojej historyi.
Prababka moja pochodziła z Hiszpanii. W spadku po niej, między innemi, dostał mi się przepyszny sztylet toledański, arcydzieło prawdziwe archeologiczne; znawcy ofiarowywali mi za to cacko znaczną sumę, ale nie chciałem sprzedać. Pieniędzy nie potrzebuję, a sztylet zawsze może się przydać.
Żona moja mówi, że niema w gospodarstwie takiego mebla, któryby się na co nie przydał. Moja śliczna Anielcia! ona ma zawsze słuszność.
Gdy kraję kuropatwę przy obiedzie, mam ochotę poderznąć sobie gardło; gdy zatapiam widelec w białej piersi indyka, aż mnie coś korci, żebym własną pierś przebił. Gdy idę nad rzeką — nęci mnie toń wody. Gdy widzę drzewo — powiesiłbym się z przyjemnością; w podróży chciałbym się rzucić pod pociąg, a widok rewolweru robi na mnie takie wrażenie, jak beczka wódki na pijaku.
Ale po co? na co? z jakiej racyi?
Gdybym się nie oparł tej dziwnej manii, moja śliczna Anielcia umarłaby z żalu.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Stało się!...
Śliczny sztylet toledański wsunąłem sobie pomiędzy czwarte a piąte żebro z lewej strony piersi, aż po samą cyzelowaną rękojeść. Wszedł w serce jak po mydle, prawie bez bólu... Zmarłem...
Nie wielka to sztuka, zaiste.
Umarłem. Ciało moje leży na aksamitnym szezlągu, martwiejące, sztywne, ale duch widzi wszystko doskonale...
Gwałt w domu; doktorzy, sąd, policya...
Anielcia płacze, ale jeszcze żyje... Nie zabiła się, ujrzawszy mego trupa, i spazmuje tylko.
Młody doktor X., który już raz leczył ją na nerwy, powiada, że to przejdzie... zwłaszcza przy energicznej kuracyi.
Kiedy się już wszyscy rozeszli i zwłoki moje złożono w trumnę, przyjechała teściowa...
Weszła do pokoju, majestatyczna, szeleszcząca jedwabiem...
Spojrzała na moje szczątki śmiertelne, przeżegnała się, westchnęła i rzekła:
— O Boże! przebacz temu idyocie...
Były to najżyczliwsze słowa, jakie w życiu mojem z ust tej niewiasty słyszałem.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Widzę, że ciało moje leży na stole sekcyjnym, a uczeni medycy, mający badać przyczynę mej śmierci, śmieją się, palą cygara, oglądają mój sztylet toledański po babce.
Wreszcie biorą się do rzeczy — oglądają ranę między żebrami i ze zdumiewającą bystrością sądu przychodzą do wniosku, że była ona zadana narzędziem ostrem. Następnie, wystudyowawszy wnętrze mej byłej osoby, piszą, że przyczyną mej śmierci było uszkodzenie lewej komory serca i wstrzymanie funkcyi tego organu. Uczyniwszy to odkrycie, kazali mnie pięknie zaszyć, zacerować, ubrać w garnitur frakowy i zalutować w metalowej trumnie.
Tak się też stało.
Duch mój widział to wszystko, asystował pogrzebowi, towarzyszył Anieli, która okropnie rozpaczała nad grobem.
W żałobie było jej prześlicznie. Doktor X. ratował biedaczkę.
Teściowa miała oczy o tyle mokre, o ile wymagała przyzwoitość, i odchodząc od świeżej mojej mogiły, wyrzekła tę, bez zaprzeczenia mądrą sentencyę:
— Ślicznie zrobił ten waryat, że się zadżgał dość wcześnie, póki córeczka moja jeszcze młoda...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Niewidzialna dłoń chwyta mnie i unosi w przestrzenie.
Znajduję się w światach jasnych, świetlanych. Dziwnie tam błogo... ale czuję nieopisaną trwogę... Wszakże jestem samobójcą, wydarłem sobie życie... co mnie za to czeka!
Zachodzi mi drogę jakiś poważny, ubogo ubrany staruszek.
— Czytam w twych myślach — rzecze, — biedny szaleńcze... ty się lękasz?
Kiwnąłem głową na znak potwierdzenia.
— Słusznie, mój chłopcze — odpowiedział dziaduś, — bardzo słusznie. Trzeba być idyotą, żeby odbierać sobie życie wogóle... Trzeba być kwadratem z idyoty, żeby się zabijać bez przyczyny. Ty, kochanie, wobec tych warunków życia, jakie miałeś, popełniłeś najgłupsze szaleństwo. Iluż ludzi dźwiga bez szemrania ciężkie brzemię życia... a ty... ty... Nie dziw się więc, że czeka cię kara bardzo ciężka...
Zadrżałem...
— Najcięższa! — powtórzył, marszcząc groźnie wielkie brwi siwe, krzaczaste — a ja zostałem wysłany na twoje spotkanie, ażebym ci wyrok ogłosił... Słuchaj i drżyj... Niema dla ciebie miejsca tu, powrócisz na ziemię. Niewidzialny będziesz przy twej żonie, przy teściowej, posłuchasz głosu opinii...
— No — pomyślałem sobie, — to jeszcze pół biedy. Spodziewałem się czegoś gorszego.
— Głupi jesteś! — odrzekł staruszek, który czytał w moich myślach; — niemasz dla głupca większej kary, jak dać mu tyle rozumu, żeby mógł ocenić głupotę swych postępków. Dość! Usłyszałeś wyrok, a teraz idź i cierp...
Zaszumiało mi coś nad głową, jakby skrzydła wielkiego ptaka, uczułem dojmujący chłód i znalazłem się napowrót na ziemi.
Niewidzialny, szedłem środkiem ulicy, wśród tramwajów i doróżek. Byłem co krok przejeżdżany i tratowany kopytami końskiemi, ale mi to nie sprawiało najmniejszego bólu. Istota moja nie miała ciała, ani kości, ani określonych kształtów. Chcąc wejść gdziekolwiek, nie potrzebowałem otwierać drzwi, lecz dostawałem się, jak powietrze, przez szczelinę w oknie, przez dziurkę od klucza, przez niewidzialne porowate otworki w ścianach.
Błądziłem przez kilka godzin po ulicach, i ogarnęła mnie tęsknota i żal do ludzi zarazem. Jakto?! ja umarłem, a na świecie żadnej zmiany przez to niema? Ubytek mojej osoby nie zostawił najmniejszego śladu?!
Podły świat!
Nie żałują mnie, zapomnieli o mnie zupełnie. Ludzie, jak przedtem, jedzą, piją, bawią się, uśmiechnięci, weseli... Niechże ich piekło pochłonie!
Łez, łez mi potrzeba! Dajcie mi łez! Po rublu za jedną płacić wam będę, kramarze!!
Pójdę do Anielci. Ona pewnie usycha z żalu, biedaczka!

. . . . . . . . . . . . . . . .

Istotnie, siedzi sama w tym pokoju, który był niegdyś naszym sypialnym...
Siedzi przed tualetą i posypuje śliczną buzię pudrem... widocznie płakała... Poczciwa!...
Wchodzi służąca.
— Proszę pani — mówi, — pan doktor X. przyszedł.
— Proś do sali — odpowiada aniołek.
Spojrzała raz jeszcze w lustro. Zrobiła naprzód minkę grobowo smutną, potem rozjaśniła twarz przyjemnym uśmiechem, a potem rzuciła spojrzenie tak zalotne, że aż mnie, ducha, mrowie przeszło.
Udałem się do sali i uczułem, że dziwny dreszcz przenika całą moją istotę.
Ach! czemuż nie mam rąk, rąk ludzkich, kościstych, muskularnych, żebym mógł zmiażdżyć tego doktora, który w tej chwili całuje białą rączkę mojej Anielci... Mojej?! Alboż duchy mają co swego?! Brr!
— Czy już pani lepiej? — zapytuje — czy wraca spokój? czy nerwy przychodzą do porządku po strasznem wstrząśnieniu?
— Dziękuję ci, doktorze — odpowiada Anielcia, — jeszcze mi nie zupełnie dobrze... ale...
— O! zapiszę pani kali bromatum — mówi i znowu wpija się ustami w jej rękę.
Zbójco! w jakiej farmakopei wyczytałeś, że dotknięcie twoich ust nazywa się „kali bromatum?“
Anielcia rączki nie cofa...
Zaczynają rozmowę, banalną rozmowę o pogodzie, teatrze, projektowanych zabawach na karnawał... wreszcie o żałobie i o mnie...
O mnie!
— Droga pani (już mu jest droga!) — powiada ten damski lekarz, — dziś możemy już mówić o tem spokojnie... (Już?! Dopiero tydzień, jak mnie pochowano!)
— Tak... — odzywa się Anielcia z westchnieniem.
— Więc, jeżeli mam być otwarty, to powiem, że niema tego złego, coby na dobre nie wyszło.
— Oh... panie!
— Tak, tak, droga pani. (Znowu mu droga! Żeby z piekła nie wyjrzał!) Nieboszczyk pani mąż już od kilku miesięcy cierpiał na nieuleczalną chorobę, na manię samobójczą.
— Dlaczego mi pan nie powiedziałeś tego od razu?
— Czyż mogłem przedstawić pani całą okropność położenia?! Na szczęście, samobójstwo jego uwolniło panią od nieszczęścia.
— O! doktorze!
— Żeby was milion kroć sto tysięcy! — ryknąłem, ale głos ducha nie wpadł do uszu wiarołomnej.
Pójdę do resursy.

. . . . . . . . . . . . . . . .

W resursie zwykłe towarzystwo... Zabierają się do gry... Mówią o mnie.
— Szkoda — powiada jeden, — wielka szkoda; zawsze przegrywał i płacił.
— Spodziewam się — odezwał się jeden z moich przyjaciół, — łatwo jest płacić z cudzego...
— Co pan mówisz?
— Powtarzam to, co mówi całe miasto...
— No? no? mówże pan!
— Wszystko, co powiadają o jego cierpieniach umysłowych, o rozstroju nerwowym, to farsa, wymyślona dla zamydlenia oczu ludziom.
— Niepodobna!
— Daję wam słowo honoru...
— Ach, łotrze! — pomyślałem — ty masz honor?! ty!
— Tak, tak — perorował dalej, — to wiadoma rzecz; mówiłem z lekarzami, którzy robili sekcyę.
— I cóż?
— A powiedzieli, proszę was, że popełnił bardzo wielkie nadużycie.
— Jakie!?
— Podobno jakaś wdowa powierzyła mu jedyny swój fundusz, no i jak się nim zaopiekował, tak fundusz dyabli wzięli, a wdowa pozostała bez chleba. Łudził ją, mydlił jej oczy przez jakiś czas, ale nareszcie, gdy zagroziła procesem, z obawy skandalu...
— Zadżgał się... Brr! mógłby sobie przynajmniej w łeb strzelić, to już jakoś szlachetniej.
— Nie, panowie — odezwał się drugi jegomość (mój niegdyś serdeczny przyjaciel), — ja słyszałem co innego... Nieboszczyk miał romans z ciotką pewnego bankiera, z tego wywiązał się pojedynek amerykański... wyciągnął czarną gałkę i musiał umrzeć...
— Ho! ho! — rzekł trzeci (najlepszy mój niegdyś przyjaciel, pożyczałem mu pieniędzy na każde zawołanie); — widzę, że nie wiecie nic. Słyszeliście o tej grubej kradzieży brylantów u jubilera ***, nieboszczyk był w to zamieszany, a mając do wyboru hańbiące więzienie lub śmierć, wybrał tę ostatnią.
Ha! łotry! Czemu wam nie mogę plunąć w oczy!
— Nie, drodzy panowie — zawołał inny. — Wszystko to nieprawda. W tym wypadku, jak i w wielu innych, należy przedewszystkiem „chercher la femme.“
— Aha...
— Szanowna jego małżonka miała wcale nie dwuznaczny romansik...
Ach, dość tego! Nie mogłem słuchać, jak bezczelnie szarpią po śmierci moją dobrą sławę i honor mojej Anielci... To nikczemne, oburzające, podłe!
Czemuż nie mogę zabić się powtórnie!
Uciekłem na cmentarz i tam w cichej kontemplacyi, między nagrobkami, spędziłem pół roku.
Sprzykrzyło mi się to... i poszedłem znowu między ludzi.

. . . . . . . . . . . . . . . .

W ogrodzie miejskim, na ławce, siedziała była moja teściowa, a obok niej druga, również okazała jejmość.
Może także teściowa jakiego nieszczęsnego samobójcy...
— Czy wie droga pani — mówiła moja (no tak, juści moja) teściowa, — jakie śliczne koronki kupiłam na wyprawę dla Anielci?
— Więc pani Aniela pocieszyła się i wychodzi za mąż?
— Cóż ma robić drogi aniołek! Tamten waryat, bo chyba nie można go nazwać inaczej...
— A waryat, szaleniec, proszę pani.
— Między nami powiedziawszy, nie był on dobrym mężem, a nawet... co tu w bawełnę owijać!... był złym mężem: maltretował moją jedynaczkę, za wiele czasu przepędzał poza domem, upijał się, miał kochankę...
— Hm! ja słyszałam... nie wiem tylko, czy mogę pani to wprost powiedzieć...
— O, pani! wszak po takim łotrze wszystkiego spodziewać się można...
— A więc powiem, że miał aż trzy przyjaciółki.
— Ach! niegodziwiec! Ma szczęście, że już nie żyje, gdyżbym mu oczy wydrapała. Wie pani, że ja miałam przeczucie... Od pierwszego spojrzenia, jak tylko zobaczyłam tego jegomościa, domyślałam się, co to za ziółko. Dobrze, że go piekło pochłonęło nareszcie...
Z grzecznością dobrze wychowanego cienia ukłoniłem się szanownej teściowej i odszedłem.
Zobaczę, co robi Anielcia.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Ślicznie!
Siedzi uśmiechnięta na kozetce, obok niej kochany doktorek.
Są sami tylko, we dwoje... Gruchają jak para turkawek.
Ha!... teraz rozumiem, dlaczego Otello zadusił Desdemonę... Czemuż nie mam rąk!
— Anielciu, kochasz? — pyta ten wyperfumowany naprawiacz nerwów.
— Sto razy ci to mówiłam.
— Z całego serca?
— Gdybym miała sto serc, kochałabym cię wszystkiemi.
— A jednak... A jednak...
— Co?
— Trudno w to uwierzyć.
— Jesteś niegodziwy!
— Gdybyś mnie kochała, pozwoliłabyś złożyć pocałunek na twoich różanych usteczkach.
— O!
— Przecież za cztery miesiące nazwę cię żoną.
— Czekaj więc.
— Nigdy...
To mówiąc, objął ją w pół i zaczął całować, jakby ją pragnął pożreć pocałunkami. Tego było mi już zanadto... Ryknąłem z wściekłości jak dzikie zwierzę, a jednocześnie spostrzegłem, że leżę na podłodze w moim gabinecie.
Nade mną stoi wystraszona Anielcia...
Ach! więc żyję! Więc to był tylko sen!
— Co ci się śniło? — pyta Anielcia.
— Nic, nic, kochanie. Czy tu nie był doktor X.?
— Skądże? — wszyscyśmy zdrowi.
— I ty?
— Naturalnie.
— I mama?
— Przed chwilą wyjechała na spacer.
— Moja duszko, czy wiesz, gdzie jest mój sztylet toledański po babce?
— W komodzie; czy ci potrzebny?
— Daj mi go, bardzo proszę...
— Na co?
— Poszlę go w prezencie naszemu kochanemu doktorowi X., to taki mój serdeczny przyjaciel.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Od tygodnia posiadaczem sztyletu jest doktor X. Ja z Anielcią jadę do Zakopanego, teściowa nam nie towarzyszy, gdyż pije Karlsbad (oby jej poskutkował!). O samobójstwie już nie myślę — jestem wyleczony radykalnie z tej niebezpiecznej manii.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.