Strona:Klemens Junosza - Monologi.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Teściowa miała oczy o tyle mokre, o ile wymagała przyzwoitość, i odchodząc od świeżej mojej mogiły, wyrzekła tę, bez zaprzeczenia mądrą sentencyę:
— Ślicznie zrobił ten waryat, że się zadżgał dość wcześnie, póki córeczka moja jeszcze młoda...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Niewidzialna dłoń chwyta mnie i unosi w przestrzenie.
Znajduję się w światach jasnych, świetlanych. Dziwnie tam błogo... ale czuję nieopisaną trwogę... Wszakże jestem samobójcą, wydarłem sobie życie... co mnie za to czeka!
Zachodzi mi drogę jakiś poważny, ubogo ubrany staruszek.
— Czytam w twych myślach — rzecze, — biedny szaleńcze... ty się lękasz?
Kiwnąłem głową na znak potwierdzenia.
— Słusznie, mój chłopcze — odpowiedział dziaduś, — bardzo słusznie. Trzeba być idyotą, żeby odbierać sobie życie wogóle... Trzeba być kwadratem z idyoty, żeby się zabijać bez przyczyny. Ty, kochanie, wobec tych warunków życia, jakie miałeś, popełniłeś najgłupsze szaleństwo. Iluż ludzi dźwiga bez szemrania ciężkie brzemię życia... a ty... ty... Nie dziw się więc, że czeka cię kara bardzo ciężka...