Tamten (Zapolska, 1924)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Tamten
Podtytuł Dramat współczesny w 5 aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom V
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TAMTEN
dramat współczesny w 5 aktach
OSOBY:

GENERAŁ HORN, generał żandarmów.
PUŁKOWNIK KORNIŁOFF, urzędnik do szczególnych poruczeń.
PORUCZNIK BOTKIN.
KORNET NIKIFOROFF.
KAPITAN JURYJ ANDREWICZ AGATONOFF.
PORUCZNIK STREŁKOFF.
PREZES TEATRÓW WARSZAWSKICH.
KAZIMIERZ.
BOGDAŃSKI.
JÓZEF.
MARJAN.
PANI WIELHORSKA.
MARTA WIELHORSKA.
ANNA.
JULJA KORBIEL.
ZOSIA.
MARJA.
1. KOBIETA CZARNO UBRANA.
2.
3.
4.
STARY ŻANDARM KULTIAPKIN.
AKTOR.
MATAŁK0WSKA, utrzymująca restaurację.
KASJERKA.
JÓZIA.
1-sza DZIEWCZYNA USŁUGUJĄCA.
KLOCIA.
KELNER WIERCIOŁEK.
1-szy GOŚĆ RESTAURACYJNY.
2-gi
3-ci

FRAJMAN-TAPER.
SŁUŻĄCA.
SIEMIPUDOFF.
1-szy ŻANDARM.
2-gi ŻANDARM.
DYŻURNY ŻANDARM.
DOZORCY WIĘZIENNI.
LISTONOSZ.
1-szy CHŁOPCZYK.
2-gi
DZIEWCZYNKA.

Rzecz dzieje się w Warszawie za naszych czasów.
W knajpie.
Aresztowania.
U generała Horna.
Śledztwo.
Na Sybir.

AKT PIERWSZY.
Scena przedstawia wnętrze podrzędnej warszawskiej restauracji. Wąski i długi pokój. Drzwi szklane na ulicę zasłonięte czerwonemi firankami. W przyległym pokoju, gdy się drzwi otworzą, widać stół, przy którym uczą się dzieci; lampa zapalona i stół założony książkami. Na lewo bufet, za nim utrzymująca restaurację, bardzo gruba kobieta, obok niej kasjerka za wysokim pulpitem, czarno ufryzowana z krótkimi włosami. Lampy pozapalane. W głębi na estradzie stary fortepjan.
SCENA PIERWSZA.
(Utrzymująca restaurację czesze się za bufetem. Kelner nakrywa stoły, na ławkach śpią usługujące dziewczyny. Jedna na rogu stołu na lampie grzeje sobie żelazko do fryzowania grzywki. Józia śpi w kącie okryta chustką. Kasjerka robi rachunki. Za podniesieniem zasłony długa chwila milczenia, wreszcie kelner sprzątając potrąca dziewczynę).
ஐ ஐ

DZIEWCZYNA 1. No!... nie potrąc!
KELNER. To wynosić mi się ze stołu!
DZIEWCZYNA 1. To gdzie się uczeszę?
KELNER. Na dziedzińcu... w piwnicy.
DZIEWCZYNA 1. I... zaraz! Pani Matałkowska! Wierciołek się szturga.
MATAŁKOWSKA. Nie szturgaj się Wierciołek!
KELNER. Bestia się roztasowała na gościnnych stołach. Obrus chcę położyć.
DZIEWCZYNA 1. A gdzie się zapikę?
MATAŁKOWSKA. Mogłaś wcześniej się zbudzić.
DZIEWCZYNA 1. I — zaraz — ledwo nogami od wczora powłóczę — tak długo musiałam usługiwać, a pani już gania. A inne to śpią.
MATAŁKOWSKA. Nie pyskuj — z ciebie mam najmniej zarobku.
DZIEWCZYNA 1. A bo mam gości parszywych, samych takich, co nie piją... to co zrobię? —
MATAŁKOWSKA. Kłamiesz — tylko ty nie umiesz ich zachęcać i bez to stagnacja.
DZIEWCZYNA 1 (z lamentem). O Jezu! to bezemnie stagnacja? A toć piję tak, że mnie już się serce przewraca i mgleje i koniaki i te inne słodkie szkaradztwa.
MATAŁKOWSKA. Dlaczego na porter ludzi nie pchasz?
DZIEWCZYNA 1 (z bekiem). Ja nie mogę pić porteru.
MATAŁKOWSKA. A ja ci radzę: pij porter!... Ja bez ciebie stratna nie będę! ja mam dzieci do edukacji... ja muszę o nich myśleć. Bóg by mnie ciężko pokarał, jakbym przez ciebie moje dzieci na stratę narażała... (do kasjerki). Panno Magdziu a gdzie jarząbek?
KASJERKA. Kazałam go wynieść do piwnicy. Strasznie go czuć.
MATAŁKOWSKA A to co znowu? Panna ma strasznie nos wydelikacony... fiu! fiu! czuć! Nieprawda! jarząbek stoi dopiero ósmy dzień. Przynieść go nazad i postawić na bufet. To bardzo dobrze ubiera taki surowy jarząbek... Tak jest na banhofach... a potem dziś może będą oficerowie pijani, to się im go podsunie i zjedzą...
KASJERKA (nieśmiało). Zachorują!
MATAŁKOWSKA. To się im powie, że z pijaństwa pochorowali i kwita.

SCENA DRUGA.
(Ciż sami. Pułkownik Korniłof po cywilnemu. Niemłody człowiek, bardzo przystojny, bardzo uprzejmy, wykwintny, elegancki w obejściu, mówi z wyszukaną grzecznością, szczególniej z kobietami, ktoby to nie były — cywilne ubranie, bardzo skromne, pince-nez).
ஐ ஐ

PUŁK. KORNIŁOF (podchodzi do bufetu). Dobry wieczór pani Matałkowskiej.
MATAŁKOWSKA (chwilą przerażona potem odzyskując rezon). Moje uszanowanie... głębokie moje uszanowanie... pan pozwoli... ja zaraz... (Wychodzi spiesznie z za bufetu).
PUŁK. KORNIŁOF. Cicho... cicho... bez hałasu... cóż to jeszcze tak pusto?
MATAŁKOWSKA (podchodzi w dygach). Pan pułk...
PUŁK. KORNIŁOF (ostro, lecz zarazem słodko). Kto? (słodziej) Kto — pani Matałkowska?
MATAŁKOWSKA. Pan... może raczy tymczasem, nim się zejdą, kieliszek czerwonego... albo co innego...
PUŁK. KORNIŁOF. O której zwykle przychodzi?
MATAŁKOWSKA. Koło dziewiątej.
DZIEWCZYNA 1 (do kasjerki). Widzi panna Magdzia... jak się to stara do tego w binoklach wdzięczy.
KASJERKA. To podobno jej stary znajomy.
DZIEWCZYNA 1. Ładny znajomy. Nawet wczoraj porządnie na piwo nie dał...
KORNIŁOF (do Matałkowskiej). Powrócę za 20 minut.
MATAŁKOWSKA. Może dorożkę...
KORNIŁOF. Nie — przejdę się po alejach. A! przyjdzie tu mój towarzysz — nie dawać mu miejsca, trzymać przy bufecie i aż tamci się ulokują, dać sąsiedni stolik... Zrozumiała pani Matałkowska?
MATAŁKOWSKA. Wybornie panie puł...
KORNIŁOF. Jak? (łagodniej) jak pani Ma tałkowska?
MATAŁKOWSKA. Już nijak proszę pana...
KORNIŁOF. Dobrze, dobrze... (wychodzi).
MATAŁKOWSKA (sama na przodzie sceny): Masz babo redutę... a to śliczna historja!

SCENA TRZECIA.
(Dziewczyny się budzą — Józia wstaje, składa chustkę wyjmuje grzebień — róż, idzie za bufet, opiera lusterko o szafę — czesze grzywkę, potem się różuje).
ஐ ஐ

KASJERKA. Czego Józia się popycha?
JÓZIA. Gdzie się zrobię? na bufecie?
MATAŁKOWSKA. Niech się panna Magdzia Józi nie czepia.
JÓZIA. To skaranie boskie z temi staremi pannami. Wiecznie ludziom dokuczają... złe jak osy.
KASJERKA. Może ja młodsza od ciebie...
JÓZIA. Tyka mnie? Patrzcie ją!
MATAŁKOWSKA. Cicho — Józia idź do dzieci i tam się popraw.
JÓZIA. A gdzie mój puder? już mi któraś wziena z szuflady puder. Klocia — to ty? co?
KLOCIA. Odczep się.. głupia... widzicie ją... kto jej brałby puder... (Józia wychodzi mrucząc).
KASJERKA. Pani jej na wszystko pozwala.
MATAŁKOWSKA. Bo to moja prawa ręka. Pije jak smok — i ludzie idą do niej jak na lep!...

SCENA CZWARTA.
Ciż — Frajman.
ஐ ஐ

FRAJMAN (wchodzi siwy, chudy taper — stawia w kącie parasol). Dobry wieczór!
MATAŁKOWSKA. Cóż dziś tak późno?
FRAJMAN (pokornie). Dziewiąta!
MATAŁKOWSKA. Prosiłam żeby przychodzić przed dziewiątą. Siadaj pan i graj!
FRAJMAN. Jeszcze nikogo nie ma.
MATAŁKOWSKA. To pana nic nie obchodzi — graj głośno, żeby cię na ulicy słyszeli.

(Frajman siada do rozstrojonego fortepjanu i gra oklepanego walca; Ja beim super. Kelner z serwetą opiera się o ścianę, dziewczyny stoją pod ścianami — Matałkowska, kasjerka za bufetem — nie ma nikogo z gości — wchodzi Józia).

MATAŁKOWSKA (woła ją). Józia.
JÓZIA. A czego? (Podchodzi do bufetu).
MATAŁKOWSKA. Masz marki. Niech piją dużo ale wiesz, jeżeli dziś przyjdą ruscy — niech cię Bóg broni wyrwać jaką awanturę.
JÓZIA. A cóż ja zrobię, jak się zaczną za łby wodzić?
MATAŁKOWSKA. Ty jesteś bardzo chytra i potrafisz tak, aby to był wilk syty i owca cała. No — pamiętaj — dostaniesz ładną kolendę odemnie...
JÓZIA. E! wiecznie pani obiecuje.
MATAŁKOWSKA. Ale raz jak się zbiorę i dam, to zgłupiejesz... no idą... a... (drzwi się otwierają wchodzi porucznik Botkin — po cywilnemu — podchodzi do bufetu).

SCENA PIĄTA.
Ciż sami — Botkin.
ஐ ஐ

DZIEWCZĘTA. Co pan rozkaże?
BOTKIN. Ja... coś najprzód przy bufecie zakąszę... jakie są zakuski?
MATAŁKOWSKA. A... pan nie zaraz do stołu siada?
BOTKIN. Uprzedzono panią?
MATAŁKOWSKA. Tak! tak!... może angielskiej gorzkiej — najlepsza... (Pije).
BOTKIN. Da... tak... i zakąska.
MATAŁKOWSKA. Klocia... usłuż... Panu... (daje jej znak i podając flaszką mówi): Zabawiaj go przy bufecie — sama nie pij — to się na nic nie zda...

(Klocia zbliża się do Botkina rozmawia z nim — nalewa wódki).

BOTKIN. Panna taka blondynka? Daję słowo... jak złoto... czyste złoto — ładna panna...
KLOCIA. E... gdzie ja ładna...
BOTKIN. Daję słowo... i figura niczego...

(wchodzą rozmaici goście — sami mężczyźni — siadają do stołów — zaczyna się ruch. Frajman przestał chwilę grać, Kelner chodzi dokoła stołów, usługuje — Józia i inne dziewczyny chichocząc witają się z gośćmi — szczęk talerzy — co chwila słychać głos Kelnera).

1 GOŚĆ. Dajcie nam tymczasem dwa draejery!
2 GOŚĆ. Dla mnie pilznera i rozbratel, tylko na maśle!
MATAŁKOWSKA. Czemu Frajman nie gra? Wierciołek powiedz Taperowi, niech gra. — (Kelner biegnie do Frajmana i mówi do niego po cichu).
1 GOŚĆ. Hej panno! Cóż to? będę czekał dwie godziny.
KELNER. Zaraz! zaraz!
1 GOŚĆ. Żydowskie zaraz!

(pod oknem dwa stoliki próżne. Matałkowska idzie i wywołuje Kelnera na róg stołu).
MATAŁKOWSKA. Te dwa stoliki założyć — jeden dla gości Józi, a drugi dla tego pana, co przy bufecie stoi.

1 DZIEWCZYNA. Proszę pani trzy koniaki. (Matałkowska nalewa cztery).
1 DZIEWCZYNA. Niech pani leje pełne bo goście się gniewają.
MATAŁKOWSKA. Głupiaś — powiedz, żeś po drodze rozlała...
1 DZIEWCZYNA. Czego pani leje cztery?
MATAŁKOWSKA. Jeden dla ciebie.

(Frajman gra Schumana „Warum“).

MATAŁKOWSKA. Czy on oszalał — co on gra? chce mi gości wystraszyć?
BOTKIN. On bardzo smutno gra.
MATAŁKOWSKA. A bo to fiksat — kiedyś podobno dawał koncerty... Wierciołek, powiedz mu, niech wali szambr separe — to się gościom podoba.

SCENA SZÓSTA..
Ciż — Kazimierz Wielhorski, Bogdański.
ஐ ஐ

JÓZIA (biegnąc ku nim). A jesteś pan nareszcie?
KAZIMIERZ. Jak się masz Józiu!
JÓZIA. Dobrze.., myślałeś pan o mnie dziś rano?
KAZIMIERZ. I nieraz... masz stolik?
JÓZIA. Jeszczebym dla pana nie miała stolika?
1 GOŚĆ. Panno! panno... a moja musztarda...
JÓZIA. Nie mam teraz czasu — zaraz panu podam.
1 GOŚĆ (zły). Ja byłem pierwszy — mnie należy usłużyć...
JÓZIA (sadzając Kazimierza i Bogdańskiego). Proszę... tutaj — ten sam stoliczek co zawsze.
1 GOŚĆ. Panno! panno!
JÓZIA. A to nudny piernik.
KAZIMIERZ. Daj mu tę musztardę i wróć do nas, to się odczepi...

(Józia idzie po musztardę, niesie ze złością gościowi, słoik stawia na stole z impetem i wraca do stołu, gdzie siedzi Kazimierz.

MATAŁKOWSKA (do Botkina). Może pan już teraz usiądzie przy drugim stoliku...
BOTKIN. Dobrze!... dobrze!... wiem!...
MATAŁKOWSKA. Czy dziewczyna ma z panem pozostać przy stole, czy zostawić pana samego i niech kelner usługuje?
BOTKIN. Teraz dziewczyna — a potem skoro... już nie będę sam, niech kelner da nam dzienniki.
MATAŁKOWSKA (do Kloci). Klocia! idź z panem do stołu i usługuj panu... (Botkin i Klocia odchodzą). A to ładna historja! a tom się wplątała...
KAZIMIERZ (do Józi). Dasz nam przedewszystkiem wódki i rzodkiewek, masła i śledzia na zakąskę...
JÓZIA. Dobrze... a ma pan zielone?
KAZIMIERZ. Nie mam.
BOGDAŃSKI. Co takiego?
KAZIMIERZ. Ano — gram z Józią w zielone!...
JÓZIA. Przegrał pan! przegrał pan! co mi pan kupi za przegrane?
KAZIMIERZ. Co zechcesz? — A teraz daj jeść, bo umieramy z głodu. (Józia odbiega do bufetu — Wybiera przekąski i nalewa wódkę).
BOGDAŃSKI. Czyś ty naprawdę oszalał? grasz w zielone z tą głupią dziewczyną.
KAZIMIERZ. Co chcesz? muszę się zniżyć do poziomu jej inteligencji. Ona szalenie lubi, żeby z nią grać w zielone, dlaczego jej mam odmówić tej przyjemności. Czy moje komentarze do Nietzschego ucierpią co na tem?
BOGDAŃSKI. Zapewne. Skoro masz w umyśle na tyle siły odpornej, że cię nawet gra w zielone z restauracyjną dziewczyną nie ogłupi... Tylko...
KAZIMIERZ. Już wiem, co chcesz powiedzieć... Dziwisz się, że spędzam tu czas, który mógłbym a nawet powinienbym przepędzić obok innej... Anna...
BOGDAŃSKI. O nie wymawiaj nawet tego imienia w tem miejscu...
KAZIMIERZ. Idealista... Jakże ci powiem? jakże ci wytłómaczę, ażebyś mnie zrozumiał, że ja odpoczywam przy tej głupiej restauracyjnej posługaczce, znużony bezmiarem inteligencji mojej narzeczonej.
BOGDAŃSKI. Kaziu...
KAZIMIERZ. Co chcesz? jestem człowiekiem z krwi i kości, a Anna jest... aniołem! Ona jest dla mnie za mądra, za niedościgła, za piękna, za czysta... — słowem, za — za... — Ja ją kocham, cenię, wielbię, czczę — ale jej wyższość mnie onieśmiela, przygniata — odurza — czyni chorym — zgnębionym... Potrzebuję odetchnąć,..
BOGDAŃSKI. Tu? w knajpie?
KAZIMIERZ. My młodzi mamy tylko dwie atmosfery do oddychania, — albo obowiązek i praca, albo... tego rodzaju rozrywki...
BOGDAŃSKI. Czyż to rozrywka?
KAZIMIERZ. W bezmyślności jej — odpoczynek. Mózg strudzony wysiłkiem całodziennym, pławi się poprostu w szumie, w brzęku tego rozklekotanego fortepjanu, nie myśli, nie pracuje i odpoczywa... A w dodatku jeśli siędzie przy tobie jeszcze ładna dziewczyna...
BOGDAŃSKI. Znajdujesz ją ładną?
KAZIMIERZ. Uosobienie głupoty — owca odziana w spódnicę — patrz na jej oczy — co za cudowny brak wyrazu...
BOGDAŃSKI. Dziękuję... nie zachwycają mnie wcale.
JÓZIA (podchodzi z wódką), Oto wódka!
KAZIMIERZ. Napijesz się z nami?
JÓZIA. Najchętniej — zdrowie panów... (do Bogdańskiego). Co pan taki zasumowany? może pan się kocha? co? zgadłam... ja tylko popatrzę na mężczyznę, to zaraz wiem, czy on się kocha, czy nie...

SCENA SIÓDMA.
(Ciż sami — Korniłof wchodzi — podsuwa się do bufetu cicho. Tymczasem ruch trwa ciągły — ruch restauracyjny — w którym sami artyści grać winni i brać odpowiedni udział.
ஐ ஐ

PUŁK. KORNIŁOF (podchodzi do Matałkowskiej). Czy jest dla mnie miejsce?
MATAŁKOWSKĄ. Stolik w środku, proszę pana...
PUŁK. KORNIŁOF. Niech pani tak nie dyga, to zwraca uwagę...
MATAŁKOWSKA. Panie pułko... a przepraszam... bardzo! bardzo!... czy aby mnie się nic złego nie stanie?... czy mnie nie tego... (daje znak ręką zamknięcia w więzieniu), bo ja mam dzieci... one się tam uczą... ja przecież nic nie winna.
PUŁK. KORNIŁOF. Niech się pani Matałkowska nie boi... my takich pięknych dam jak pani Matałkowska nie zamykamy.
MATAŁKOWSKA. O... panie!... (Pułk. Korniłof daje jej znak i idzie do stolika, przy którym siedzi Botkin).
I GOŚĆ. Płacę.
KELNER. Zaraz!...
KAZIMIERZ. Cóż Józiu? co ci kupić za przegraną?
JÓZIA. A bo ja wiem.
KAZIMIERZ. A pozwolisz mi się dzisiaj odprowadzić do domu?
JÓZIA. Ale tylko do bramy.
BOGDAŃSKI. Jakto! czy nie pójdziemy wcale do państwa Elsen? Wszakże mieliśmy tam zajść po pannę Annę i twoją siostrę.
KAZIMIERZ. Odprowadzi je kto inny.

(Marjan wchodzi).

BOGDAŃSKI. Daruj mój drogi — w takim razie ja sam pójdę.
KAZIMIERZ. Proszę cię, nie zostawiaj mnie samego — dopóki nie będę mógł pozostać sam z Józią.
BOGDAŃSKI. Dlaczego... czy znów?...
KAZIMIERZ; Tak! (do Józi). Przynieś nam porteru! (Korniłof i Botkin jedzą w milczeniu).

SCENA ÓSMA.
Ciż sami i Marjan Geyer.
ஐ ஐ

MARJAN (wchodzi do bufetu, wita się z Matałkowską i podchodzi do Kazimierza). Wiedziałem, że was tu zastanę... Można usiąść?
KAZIMIERZ. Ależ naturalnie. Idziesz do Elsenów?
MARJAN. Tak, wszyscy nasi tam już się zebrali. Panna Lasowska, twoja siostra, Szatkowscy...
BOGDAŃSKI. Co robią?
MARJAN. Czytają „Samotne dusze“.
BOGDAŃSKI. W oryginale?
MARJAN. Tak. Ja byłem jak na niemieckiem kazaniu, więc dałem nura. Dajcie mi sznapsa i jakiego tam co na przetrącenie. U nas dziś w domu okropny bal. Tańczy 80 par — orkiestra — cała parada — okazało się jednak, że syn pana domu ma zanadto odrapany mundur, ażeby mógł się pokazać osobliwym gościom. Fraka włożyć siła ludzka, ani przekleństwo ojca mnie nie zmusi — więc poszedłem tam, gdzie mogę śmiało prezentować moje wytarte łokcie... to jest do Elsenów i do knajpy!...
KAZIMIERZ (śmiejąc się). Wstyd przynosisz swojej rodzinie...
MARJAN. Grożą mi wydziedziczeniem, a ja im dawaniem korepetycji.. Pojmujecie, co za hańba... ja, syn znanego przemysłowca, który ma willę w alejach i Zakopanem, dwa domy na Marszałkowskiej, fabrykę gwoździ i sześć koni w stajni — ogłaszam się w Kurjerze jako zdolny korepetytor za obiad lub pomieszkanie... To byłaby frajda...
KAZIMIERZ (do Józi, która przyniosła porter). Józieńko! daj temu panu kotlet, ale na świeżem maśle...
MARJAN. To będzie trudno...
JÓZIA El! dla pana to się znajdzie! (odbiega).
MATAŁKOWSKA (do kelnera). Temu panu w środku w binoklach zrobić befsztyk ze świeżej polędwicy i na deserowem maśle. Słyszysz?
KELNER. Niby extra.
MATAŁKOWSKA. Zupełnie extra — masz masło...
MARJAN (pijąc wódkę — do Kazimierza). Ta Józia — to twoja?
KAZIMIERZ. Niezupełnie. Bruździ mi jeden oficer. Dziewczynie głupiej mundur się zawsze podoba, więc i na niego się nie boczy. A on postępuje nachalnie i wyzywająco...
MARJAN (śmiejąc się). To znaczy, iż panna Józia wprowadzić chce w czyn ugodowe mrzonki.
BOGDAŃSKI. Masz rację, nazywając te złudzenia mrzonkami.
KAZIMIERZ. Pozwólcie jednak...
BOGDAŃSKI. O! to, co w sercu boli lat tyle, czy można — zatrzeć w kilka dni?
MARJAN (bijąc pięścią w stół). Nie! nie!
KAZIMIERZ. Jesteście nieprzejednani?
BOGDAŃSKI. Tak, jak i ty — tak, jak chyba my wszyscy... tak, jak Anna... jak twoja siostra...
KAZIMIERZ, jak wszystkie zapalone głowy! Ja to już przeżyłem!...
MARJAN (śmiejąc się). Zlodowaciałeś, bo masz o trzy lata więcej, niż my i zdaje ci się przez to, że należysz do innej generacji.
KAZIMIERZ. Nie — tylko dlatego, że od trzeciej klasy żyłem z dawania korepetycji... pracowałem ciężko i teraz utrzymuję siebie i siostrę lekcjami.
BOGDAŃSKI. Ja jestem jeszcze biedniejszy od ciebie, a jednak...
KAZIMIERZ. Jesteś sam — to wielkie słowo.
MARJAN (z ironją). A więc ty jesteś ostrożny?
KAZIMIERZ. Jeżeli chcecie — tak.
BOGDAŃSKI. Nie na wiele jednak ci się ta ostrożność przydaje...
KAZIMIERZ. To prawda. Od pewnego czasu te przesyłki przychodzące do mnie pocztą w zdumienie mnie wprawiają... Sądziłem z początku, że to żart, że ktoś lekkomylśnie chce mnie narazić, ale teraz powtarza się po raz trzeci...
BOGDAŃSKI. Co robisz z tymi papierami?
KAZIMIERZ. Palę natychmiast.
BOGDAŃSKI. Czy powiedziałeś o tem Annie?
KAZIMIERZ. Nie — ani jej, ani mojej siostrze.
BOGDAŃSKI. Siostra twoja to jeszcze dziecko — ale przed Anną powinieneś był się zwierzyć... To kobieta, to serce... to już rozwinięta i rozumna dusza.
KAZIMIERZ. Lękam się jej egzaltacji. A zresztą i ona ma przedemną tajemnice. Dawno to spostrzegłem.
BOGDAŃSKI. Jeżeli ma tajemnice, to twoja ostrożność jest tego przyczyną.
KAZIMIERZ. A więc — oddajemy sobie tylko piękne za nadobne.
MARJAN. Co jest w tych papierach, które ci pocztą nadsyłają?
KAZIMIERZ. Dokładne plany fortecy nowogieorgiewskiej — rozporządzenie armji w chwili mobilizacji.
BOGDAŃSKI. Nie mów tak głośno...

(Mówią ciszej).

KORNIŁOF (do Botkina) Idź pan, powiedz, ażeby przestali grać na fortepjanie. Ani słowa usłyszeć nie można.
BOTKIN. Według rozkazu. (Wstaje i lawirując między stolikami idzie do bufetu, gdzie mówi po cichu z Matałkowską, ta woła Klocię i posyła ją do tappera, który grać przestaje).
1. GOŚĆ. A to mi dała musztardy — nic się doskrobać nie mogę.
2. GOŚĆ. Panno Klociu, w tym rozbratlu dużo kości, a mięsa ani odrobiny.
KLOCIA. E! uprzedza się pan.
3. GOŚĆ (do 1. dziewczyny). Czego ty we mnie ciągle wmawiasz ten porter? Ja nie lubię porteru.
DZIEWCZYNA 1. Mógłby się pan napić choć bez grzeczność dla mnie.
2. GOŚĆ. Także! Każ mi dać jedno ciemne.
3. GOŚĆ. Dlaczego nie grają na fortepjanie? Cóż to pogrzeb?
2. GOŚĆ. Hej stary! zagraj co — z jakiej operetki!
1. GOŚĆ. E! do djabła z operetką — grajcie sobie, co chcecie, ale tego słuchać nie będę.

(Gwar wzrasta).

MATAŁKOWSKA (do kasjerki). Proszę nie spać! Uśmiechać się do gości!
KASJERKA. Kiedy mam twarz spuchniętą.
MATAŁKOWSKA. Także się panna z tą fluksją wybrała.
KASJERKA. Tutaj takie przeciągi.
MATAŁKOWSKA. A czemu ja mam gębę prostą? bo znam swój obowiązek i zanadto gości szanuje, żebym z podwiązaną twarzą za bufetem siedziała. Jak mi panna jeszcze raz spuchnie, to oddam kaucję i proszę się wynosić z interesu.. Ja mam dzieci i... (do pierwszego gościa, który podchodzi do bufetu). Pan dobrodziej smirnówki, czy angielskiej gorzkiej... a może śliwowicy?...
1. GOŚĆ. Ja tu ze skargą — te panie kelnerki, to tylko szast prast — a usługi żadnej. Musztardy mi dała, ale pusty słoik, o! niech pani osądzi... (Wpycha pod nos Matałkowskiej słoik).
MATAŁKOWSKA. Panie łaskawy — ja moje kelnerki dobrze tresuję i goście sobie je bardzo chwalą.
1 GOŚĆ. Może młodzi, ale starzy to nie.
MATAŁKOWSKA. Co pan chce — młodość do młodości ciągnie...
1. GOŚĆ. A do stu tysięcy djabłów, napisz pani, że tu tylko młodym usługują... (Odchodzi rozłoszczony).
KLOCIA (pomiędzy grupą gości przy drzwiach). Może podać szampana?
GOŚCIE. Nie! Nie!
KLOCIA. Micret-żen... po 3 ruble... Jak Bozię kocham, panowie się nie zrujnują.

SCENA DZIEWIĄTA.
Ciż sami — Nikiforof — Agafonof — Strełkof
ஐ ஐ
(wchodzą w szynelach pijani — Nikiforof, kornet od dragonów w długim szynelu, w białej czapce bez daszka — skrzyżowane rzemienie białe na piersiach od szabli, ale jest bez szabli, ładny, młody, wysoki — buty i duże dzwoniące ostrogi. — Agafonof, niemłody, typ tatarski, mundur piechoty warszawskiego pułku. — Strełkof, młody, bardzo brzydki, włosy na jeża, ogolona twarz, zgrabny, mundur konnej artylerji. — Wchodzą z szumem i hałasem, przechodząc kłaniają się na prawo i na lewo gościom i przesuwając się pomiędzy stołami powtarzają „Pardon — winowat — izwinitije“).

JÓZIA (biegnąc na ich spotkanie). Dzień dobry panom oficerom!
KAZIMIERZ (do kolegów). Wstańmy i chodźmy! Oni są już pijani — lepiej się nie narażać.
MARJAN. Ani myślę.. cóż oni mogą chcieć od nas... nie zwracajmy na nich uwagi...
KAZIMIERZ. Pamiętaj, że walka nierówna.
MARJAN. Ja też walczyć nie myślę. Skończę swój kotlet, zjem kawałek sera i pójdziemy gdzieindziej na czarną kawę.
KAZIMIERZ. Chciałem odprowadzić Józię.
MARJAN. Odprowadzisz ją jutro... zresztą ona teraz zajęta — nie ma czasu.

(Oficerowie zajęli stół środkowy).

JÓZIA (do Strełkofa). Ma pan oficer zielone?
STREŁKOF. Zabył...
JÓZIA. To pan przegrał.
STREŁKOF. Tamu ja rad.
NIKIFOROF. Panna! a daj panna co pić.
JÓZIA. A co?
NIKIFOROF (b. pijany). Szampańskoje — a cóż innego? co my możemy pić?... my nie psy, żeby wodę chłapać.
JÓZIA. Ile butelek?
NIKIFOROF. Co to ile? tyle co każę (tłucze kieliszek) a to na początek!
AGAFONOF (pijany). Grigoryj Antonowicz — gałubku nie bij! nie bij! a to także taka toska i mnie za serce chwyta! że i ja zbiju, całą pasudu, a potem budiet szkandal...
NIKIFOROF. Ty Juryj Iwanowiczu jesteś prosto pijany... szkandału być nie może, bo ja jestem kawaleryst... o!... do mnia nikt nic nie ma (tłuczę szklankę). Ja pić z takiej pasudy gdzie byle pierwsze prachwosty mordy maczały — nie będę... Niech mi dadzą inną pasudę...
STREŁKOF (do Józi, która przyniosła szampana). Panna z nami się napije? Ha?
JÓZIA (oglądając się na Kazimierza). Ja obiecałam już tym panom...
STREŁKOF (gwałtownie). Co to obiecałam? Ja pierwszy. Ja w pannu wlublon do biezumja... panna będzie tu siedzieć, a potem ja pannę do domu odwiozę.
JÓZIA. Kiedy proszę pana — tamten pan to się chce gwałtem ze mną żenić... Jak Bozię kocham!
STREŁKOF. Co to żenić!... ta głupstwa! panna Józia powie, żebym się zariezał — to się zarieżu... a niech mi nikt w drogę nie wchodzi, bo go butem rozgniotę (kopie nogą i bije pięścią w stół).
GOŚCIE (koło drzwi zmięszane głosy). Zaczyna się heca! chodźmy lepiej do domu! Niebezpiecznie! E, zostańmy.
MATAŁKOWSKA (do kelnera). Niech Wierciołek poprzynosi i postawi im te wybrakowane talerze i szklanki.

(Kelner odchodzi).

MATAŁKOWSKA (idzie do drzwi do dzieci). Zamknijcie się na klucz! otworzycie tylko wtedy, kiedy ja zastukam (wraca). Matko Boska miej nas w swojej opiece!
NIKIFOROF (pijąc). Kawaleryst — o! to chluba armji, a cóż ty Juryj Iwanowiczu — ty piechotnyj... ty ot... prjamo nic... Gdzie u ciebie szpory? Gdzie szppry? a u mnie angielskie... Ja za nich pięć razy areszt odsiadywał, a wsio taki ich nie snimu... Pustiaki (tłucze szklanki i kieliszki, przyniesione przez kelnera i podstawione mu pod łokieć).

AGAFONOF (z płaczem). Ty praw gałubczyk, że mi od piechoty wymyślasz — no sztoż diełat!... ja syn biedaka... sam biedniaszka — ot nie było za co kawaleryjskie uczyliszcze kończyć... Tak postupił w piechotę no wsio ja taki kapitan?
(Zaczyna śpiewać):

Zapregu ja trojku borzych
Tiomno sierych łoszadiej
I poniesusia w nocz morożnoj
Priamo k‘lubuszkie mojej.

STREŁKOF (do Józi). A ja pannie mówię po raz ostatni — jak mnie panna lubić nie będzie, to ja ubiju i pannu i siebia i tawo — co za pannoj biędzie uchażywał.
JÓZIA. Co ta pan straszy.
STREŁKOF. Jej bohu tak zrobię... ja już takoj z rodu — ja to co chcę, to muszę mieć, chadźby i da piekła pójść.., Panna Józia biędzie mnie lubić...
PUŁK. KORNIŁOF (do Bolkina). To Strełkof.
BOTKIN. Tak — porucznik — (śpiew).
NIKIFOROF. Batiuszka! przestań pieć trojkę... Hej tam tapper... Kamarynskoj! Panna zanieś mu bumażkę... Kamarynskoj!
AGAFONOF (śpiewa w dalszym ciągu). Hej wy konie mołodyje...
NIKIFOROF. Kamarynskoj! bo wam budę rozniosę...
MATAŁKOWSKA (do kelnera). Każ grać co chcą, bo będzie z tego skandal.

(Frajman zaczyna grać Kamarynskoj. — Wszyscy goście powoli się uciszyli).

BOGDAŃSKI. Chodźmy już, bo się uduszę!
MARJAN. Zaraz, tylko ser skończę.
BOGDAŃSKI. Podziwiam twój brak nerwów.
MARJAN. A ja podziwiam, że to na ciebie jeszcze działa.
KAZIMIERZ. Chodźmy! Józiu! płacić.
STREŁKOF (wyzywająco). Panno Józiu!

(Józia niezdecydowana stoi pomiędzy nimi).

KAZIMIERZ: Ile się należy?
JÓZIA (biegnie do bufetu). Zaraz (do Matałkow). Niech Wierciołek idzie po pieniądze, a mnie niech pani schowa.
MATAŁKOWSKA. Wierciołek przed okno — płacić — chodź za bufet.

(Józia wbiega za bufet i przyklęka).

STREŁKOF (wyzywająco do Kazimierza). Panowie już idą! panowie nie lubią kamarynskoj? panowie odchodzą?

(Polacy milcząc zabierają się do odejścia).

STREŁKOF (j. w). Panowie może do nas się przysiądą i trochę zabawią... bakał szampanskawo ad czistawo sierca.
KAZIMIERZ. Nam do domu pora wracać... panowie nas przepuszczą...
STREŁKOF (z wybuchem gniotąc butem kieliszek). Ad czistawo sierca ofiarują bakał, tak należy go przyjąć — inaczej to obraza... Nikiforof — słyszysz... ci panowie nie chcą napić się z nami.

(Botkin i Korniłof w głębi powstali — wszyscy goście w milczeniu powstają, niektórzy chyłkiem się wynoszą — dziewczyny uciekają za bufet).

MATAŁKOW5KA (zdejmując prędko z bufetu szkło). Zdejmujcie klosze... prędzej... gasić dużą lampę... (kasjerka gasi lampę na bufecie). Chować kompotierki pod bufet...
DZIEWCZYNY. Jezus Marja!
MATAŁKOWSKA. Cicho głupie!
NIKIFOROF. Nie chcą pić? gdzie szaszka? (szuka szabli). Kawaleryst ich nauczy...
BOGDAŃSKI. Nie wiem kto kogo!
STREŁKOF. Można się przekonać...
MARJAN. Do stu djabłów, dość tego!
AGAFONOF (powstrzymując Strełkofa). Alosz-ka! bracie... co ty robisz!
STREŁKOF. Pusti mienia! ja ich nauczu...

(Hałas — nagle pomiędzy nimi staje Korniłof).

PUŁK. KORNIŁOF. PażałujstaL. patisze!...

(Oficerowie się usuwają... Botkin podchodzi do nich i mówi im coś do ucha).

NIKIFOROF. Mnie to wsio rawno. Ja kawaleryst, on do mnie nic.
KORNIŁOF. Patisze!... (surowo patrzy na nich — oni mimowoli pod tym wzrokiem się cofają — podchodzi do Polaków i mówi bardzo grzecznie ). Panowie najlepiej zrobią, jeśli pójdą stąd zaraz... walka nierówna... ja panów przeprowadzę...
BOGDAŃSKI. Ależ...
KORNIŁOF. Duma nie pozwala? wiem wiem! panowie dumni — nie chcą ustąpić z placu boju — ale panowie są rozumni i trzeźwi — panowie wiedzą, że to miejsce nie do boju — panowie wyjdą... tędy... ja proszę... do rozumu mówię!...
KAZIMIERZ. To pan? pan?
KORNIŁOF. Ciszej... pan mnie nie znasz!
KAZIMIERZ. Ależ...

(Korniłof przeprowadza ich, trzymając wzrokiem na uwięzi oficerów).

KORNIŁOF. Pan mnie nie powinieneś znać... (powraca do oficerów). A panowie mogą dalej kutit!... proszę bardzo!... grajcie kamaryńskoj... panowie się będą bawili... (zabiera swój kapelusz i mówi do Botkina). Proszę tu jeszcze zostać.. może pan być tu potrzebny... (cicho). Żegnam... do świdanja... (kłania się uprzejmie pani Matałkowskiej i kasjerce i wychodzi).
STREŁKOF (do siebie). Prachwast żandarm! zacziem on siuda priszoł (siadają po stołu — muzyka gra Kamarynskoj — goście wyszli — światła na pół pogaszone).
NIKIFOROF. Jeszcze butelkę! — kawaleryst funduje!
AGAFONOF. Aloszka! gołubczyk... spiej ty łuczsze sa mnoj.

Jedu... jedu, jedu k’niej,
Jedu k’lubuszkie mojej!
Propadaj moja telega
Wsie czetyre kolesa!

STREŁKOF (po śpiewie). Józia! gdzie ty!... ha? skryła się!... ha?

(Zasłona spada).
KONIEC AKTU PIERWSZEGO.
AKT DRUGI.
Scena przedstawia skromnie umeblowany pokój jadalny. Na środku stół okryty ceratą, krzesła dokoła. Lampa wisząca zapalona. Po lewej piec. Po prawej i po lewej drzwi. W głębi drzwi do przedpokoju. Szafy do sukien, kilka kufrów. Na ścianach sztychy. Pod piecem owinięta siedzi Anna Lasocka. Trzyma w ręku książkę, lecz jej nie czyta. Zegar bije siódmą. Z przyległych drzwi (lewa strona) wychodzi Bogdański.
SCENA I.
(Anna — Bogdański).
ஐ ஐ

ANNA (po chwili). Skończył pan dziś wcześniej lekcję, niż zwykle.
BOGDAŃSKI. Chłopcy dziś byli pojętniejsi, niż zazwyczaj, a może uważniejsi...
ANNA. Ja sądzę, że zdrowsi. Położyli się wcześniej spać, więcej umysł ich miał czas wypocząć.
BOGDAŃSKI. Może....
ANNA. A może pan dziś mówiłeś do nich Jaśniej, spokojniej i to na nich oddziałało...
BOGDAŃSKI. Tak — masz pani słuszność. Czuję się dziś jakoś rzeźwiejszym, niż zwykle. Mam w sobie cały zapas życia i nadziei... Czy mi pani pozwolisz usiąść koło siebie?
ANNA. Usiądź pan — i ja lubię mieć pana obok siebie, tembardziej dzisiaj.
BOGDAŃSKI. Dlaczego dzisiaj?
ANNA. Sam pan mówiłeś, że czujesz się dzisiaj rzeźwiejszym i pełnym nadziei.
BOGDAŃSKI (siadając obok niej). Czy pani dziś zwątpiłaś?
ANNA. jestem przedewszystkiem kobietą, a więc wpływy zewnętrzne działają na mnie z podwójną mocą. — Dziś nietylko, że jestem smutna, ale...
BOGDAŃSKI. Dlaczego pani urwała? Czy ja nie zasługuję na pani zaufanie?
ANNA. Cóż za pytanie!... Jesteś pan moim najlepszym przyjacielem — po Kazimierzu.
BOGDAŃSKI. A — tak! po Kazimierzu.
ANNA (z uśmiechem). Nie możesz pan chcieć, aby było inaczej. Mój przyszły mąż musi być najlepszym przyjacielem moim.
BOGDAŃSKI. Chcesz go pani zanadto hojnie obdarzyć. Oddaj jemu swą miłość — mnie przyjaźń.
ANNA. Nie, nie. W miłości nie pojmuję jakiegoś wyjątku. Miłość musi koncentrować w sobie wszystkie uczucia. Jestem pewną, oh! najpewniejszą, iż Kazimierz kocha mnie tak samo, wyłącznie, niepodzielnie — całą głębią swej duszy. Ja powinnam mu odpłacać podobnie; wszystko, co jest najlepszego we mnie, włożyć w miłość jaką mam dla niego (po chwili z wielkim wdziękiem, lecz bez cienia kokieterji). — To zaś, co z zaufania, z wiary, z sympatji gorącej i szczerej pozostanie mi jeszcze w duszy — oddaję panu... Nie skarż się, wierz mi, że to, co daję, to bardzo wiele, to... dużo!
BOGDAŃSKI (ściskając jej ręką). Dziękuję — dziękuję... Jesteś dobrą o!... tak bardzo dobrą, że chwilami... (urywa — pociera ręką po czole) chwilami... (milczenie).
ANNA. Jak wiatr w piecu jęczy, skarży się i zawodzi...
BOGDAŃSKI. Tak — dziś bardzo chmurno i smutno na dworze.
ANNA. Co robiliście wczoraj? Dlaczego tak późno przyszliście do Elsenów?
BOGDAŃSKI. Pracowaliśmy.
ANNA. Kazimierz był z wami?
BOGDAŃSKI. Był.
ANNA. Wydał mi się wczoraj szczególnie zdenerwowany i rozdrażniony. Pytałam go o przyczynę — zbył mnie milczeniem. Czy pan nie wiesz? czy nie spotkało go co nieprzyjemnego?
BOGDAŃSKI (krótko). Nie sądzę. Ale — ale — (ciszej) czy dostałaś pani nową przesyłkę?
ANNA. Dostałam wczoraj,
BOGDAŃSKI (przysuwając się), i cóż?
ANNA. Przejrzałam dość skrupulatnie. I przyznam się panu, jestem rozczarowana. Obiecywałam sobie po tem wydawnictwie wiele. Sądziłam według listownych zapowiedzi, że wreszcie znajdzie się ktoś, co potrafi rzecz tę umiejętnie i uczciwie napisać. Gdzie tam! Szumna frazeologia i nic więcej.
BOGDAŃSKI. Dziwna rzecz, jak ci ludzie pisząc, tracą z oczu główny cel i dają się unosić chęci popisania się swoją erudycją.
ANNA (z zapałem). Tak! tak!... zamiast jasno, bez oddechu zawiści, który w prostym ludzie zawsze niewiarę budzi — przemówić do tego chłopskiego rozumu, jako do potężnej siły w tych sprawach — oni szkodzą tylko, rozdmuchując pojedyncze i małostkowe urazy, szkodzą fatalnie i opóźniają to, co przyspieszyć powinni...
BOGDAŃSKI. Gdzieżby jednak ci panowie umieścili swoje skarby wiedzy — przecież się muszą z niemi popisać.
ANNA (j. w.). Nie — nie — do prostej duszy trzeba mówić jasno, prosto i trzeźwo. I przedewszystkiem rozjaśniając sytuację, łagodzić popędy dzikości i nienawiści. Wierz pan — nie umiem ci tego powiedzieć, ale tu trzeba spokoju i powagi mężczyzny z delikatnością uczuć kobiecego instynktu... Nie wiem, czy mnie pan rozumiesz...
BOGDAŃSKI (patrząc na nią z uwielbieniem). Rozumiem cię doskonale, panno Anno, i zdaje mi się, że ty jedna potrafisz połączyć w sobie te dwa pierwiastki. Spróbuj — napisz cokolwiek...
ANNA. ja? — O nie, nie potrafię... Ale gdyby...
BOGDAŃSKI. Gdybym — ja?
ANNA. Nie! gdyby Kazimierz chciał on jeden. Tak! on jeden mógłby to uczynić.
BOGDAŃSKI. Tak — ale Kazimierz nie zechce, nie może...
ANNA. Wiem. wiem! Ale ja nie tracę nadziei. Kto wie, może po naszym ślubie — gdy będziemy ze sobą bliżej, ściślej złączeni, dawne jego ideały i wiara powróci — kto wie.
BOGDAŃSKI. Może! (po chwili). Gdzie pani broszurki schowała?
ANNA. W moim pokoju — na piecu wysoko! Nie znajdzie nikt. Gdyby pani Korbiel dowiedziała się lub wpadła na ślad — biedna kobieta — wymówiłaby nam mieszkanie.
BOGDAŃSKI. Dziwić się jej nie można. Wdowa, troje małych dzieci. Ona zna tylko swój obowiązek.
ANNA. Już i tak krzywem okiem patrzy na nasze literackie zebrania. Skarży się, że za długo w nocy siedzimy. Zaproponowałam jej, że się przeniesiemy do pokoju Kazimierza, który jest od nas oddzielony tylko kurytarzem. Lecz poczciwa pani Korbiel znalazła, że to będzie nieprzyzwoicie i wolała już z rezygnacją oddać nam w posiadanie jadalny pokój.

SCENA DRUGA.
(Ciż sami — Marta, młoda, ładna dziewczyna, wbiega osypana śniegiem do przedpokoju i tam strzepuje ze siebie śnieg śmiejąc się).
ஐ ஐ

MARTA ( w przedpokoju). Święty Marcin! Święty Marcin na białym koniu przyjechał!
ANNA. Maciu! — co robisz — wszystkie ubrania zamoczysz.
MARTA (j. w.). Święty Marcin! Święty Marcin! (wpada). Patrz na moją grzywkę — posypana brylantami! ho! ho! topi się — będę ładnie wyglądała. Pójdę i zafryzuję się. Dzień dobry panu!... wiesz, ślisko na ulicy — przewróciłam się — tu pod samym domem — jakiś oficer mnie podniósł i mówi: „madmoisels wam niczewo nie słuczyłoś?“ — a ja jemu: „niets gaspadins pałkowniks...“ I szust do bramy... A on został przed bramą. No... idę do swego pokoju. Kazio wrócił? nie? miał być o siódmej! A! macie tu sucharki! hi! hi! podusiłam je, padając i farba się z niemi zmięszała;.. Ja zaraz przyjdę... (wybiega na prawo, rzucając na stół pakiet z sucharkami i kilka blaszanych tubek z olejnemi farbami. Anna zbiera to wszystko, niesie na kredens i układa na talerzyku sucharki).
BOGDAŃSKI. Szczególniej strzeż się pani, aby ta mała roztrzepanica nic nie znalazła.
ANNA. O nie! naprzód powiedziałaby Kazimierzowi, a potem — to dobre, ale serdeczne głupiątko.
BOGDAŃSKI. Daj mi pani tę całą paczkę do domu. Ja przejrzę... może się przecież coś wybierze... a potem spalę.
ANNA. Nie — lepiej przyjdź pan jutro! Masz pan cały dzień wolny, bo to niedziela. Przejrzymy razem i spalimy.

SCENA TRZECIA.
(Ciż sami — Kazimierz — później pani Korbiel i Dziunia).
ஐ ஐ

KAZIMIERZ. Dobry wieczór! (całuje Annę w rączką). Cóż tu spiskujecie?
ANNA. Dziwimy się, że już ósma, a ty jeszcze nie przyszedłeś.
KAZIMIERZ. Wymówka?
ANNA. O! cóż znowu — to żart!
KAZIMIERZ. Dostałem znów nową lekcję. Będę musiał częściej wieczorami wychodzić.
ANNA. Usprawiedliwienie?
KAZIMIERZ. Nie... tylko... (urywa), jeszcze niema nikogo?
BOGDAŃSKI. Jestem ja i twoja siostra.
KAZIMIERZ. O! wy się nie liczycie — wy jesteście domowi. Gdzież Macia? Dostałem list z domu — od mamy — chciałbym go jej przeczytać.
ANNA. Macia jest w swoim pokoju — zaraz ją zawołam.
KAZIMIERZ. Zaczekaj jeszcze chwilkę. Czy pani Korbie! jest u siebie?
ANNA. Tak.
KAZIMIERZ. Muszę z nią pomówić. Chciałbym bowiem powiedzieć jej, że od piętnastego wyprowadzam się...
ANNA. O... (po chwili). Czy i Macię zabierzesz ze sobą?
KAZIMIERZ. Nie — Macia niech mieszka obok ciebie, jak dawniej. Ty jedna umiesz przemówić do jej rozsądku... Ja zaś wyprowadzam się — bo... bo... zresztą mam powody.
ANNA (kładąc mu rękę na ramieniu). Nie pytam o nie. Wierzę.
KAZIMIERZ (całuje ją w rękę). Dziękuję. Jesteś dobrą i wyrozumiałą.


SCENA CZWARTA.
Ciż i Pani Korbiel. (35 letnia kobieta, ubrana skromnie, ze szczoteczką do czyszczenia lamp i ściereczką, w fałdach jej sukni kryje się mała dziewczyna, skromnie odziana i na chwilę od matki nie odstępuje).
ஐ ஐ

PANI KORBIEL. Dobry wieczór państwu! Ach, ta Magdalena — zapaliła lampę i szkiełka nie oczyściła...
ANNA. Ja oczyściłam...
P. KORBIEL. Ale z pewnością rezerwoaru nie obtarła — państwo pozwoli? ja otrę... Dziunia, nie plącz mi się pod nogami... państwo pozwoli? (obciera lampę).
BOGDAŃSKI. Pani pozwoli — ja panią wyręczę.
P. KORBIEL. Gdzie zaś? Pan mężczyzna — to babska robota.
KAZIMIERZ. Pani Korbiel — mam pani powiedzieć dwa słowa.
P. KORBIEL. Proszę pana... ale może pójdziemy do kuchni, bo tam dzieciom narządziłam herbatę, a chłopcy zaczęli się bić, gdy wychodziłam, więc... państwo daruje...
KAZIMIERZ. Dobrze — dobrze — ja z panią pójdę... (wychodzą).


SCENA PIĄTA.
Anna, Bogdański, później Kazimierz. (Anna i Bogdański patrzą na siebie w milczeniu — po chwili).
ஐ ஐ

BOGDAŃSKI (biorąc Annę za rękę). Niech pani nie pozwoli mu się wyprowadzić z tego domu.
ANNA. Jakże to uczynić? Będzie sądził, że mu nie ufam.
BOGDAŃSKI (z wybuchem). A to niech sądzi! Ale niech się nie wyprowadza. Zrozumie pani, iż kobieta nie powinna być nadto delikatną w postępowaniu z człowiekiem, którego kocha... inaczej te subtelności obrócą się przeciw niej samej!!!
ANNA. O! co pan mówi! co pan mówi!...
BOGDAŃSKI. Trzeba chodzić po ziemi — trzeba się nauczyć chodzić po ziemi, panno Anno. Chcesz dla drugich polepszać moralne i materjalne warunki bytu, zacznij więc od siebie.
ANNA. Czy to konieczne, aby od siebie?
BOGDAŃSKI. Konieczne — inaczej własny smutek zje ci siły i dia drugich walczyć nie będziesz w stanie.
ANNA. Co mam czynić?
BOGDAŃSKI. Broń swego szczęścia.
ANNA. Czy zagrożone?
BOGDAŃSKI. Broń swego szczęścia — powtarzam ci.
ANNA. A jeśli Kazimierz zrazi się wystąpieniem mojem?
BOGDAŃSKI. Zrazi go raczej bierna uległość. Widzieć w niej będzie chłód i zobojętnienie.
ANNA. Ależ on mnie rozumie.
BOGDAŃSKI. Być może.
ANNA! Dziękuję panu za radę — spróbuję zatrzymać go w tym domu. Lękam się jednak, że... e! zresztą — zobaczymy.
BOGDAŃSKI. Idę tam — pod pretekstem uspokojenia chłopców, których wrzaski aż tu dolatują. Pozostanę w kuchni i przyślę go pani. No... odwagi i więcej siły... (wychodzi).
ANNA (sama). Bronić szczęścia? (po chwili). Bronić? — przed kim? skąd niebezpieczeństwo?

SCENA SZÓSTA.
Anna — Kazimierz.
ஐ ஐ

KAZIMIERZ (zakłopotany). Macia jeszcze nie przyszła? Zawiele kokieterji w jej wieku. Zdaje mi się, że zbudziło się w niej serce i kieruje się w stronę Marjana. Nie uważałaś tego, Anno?
ANNA. Nie uważałam.
KAZIMIERZ. To dziwne. Ty zdajesz się znać dokładnie serca ludzkie. Chwilami zdaje mi się, żeś ty przeżyła cztery razy swoje lata — tyle w tobie powagi i doświadczenia. Gdy sobie przypomnę ciebie dawną, wesołą, pustą, uśmiechniętą, aż żal mi doprawdy, że już nie jesteś taką, jaką byłaś.
ANNA. Któż tu zawinił? ty sam... Spędziłeś mi uśmiech z ust i wypłoszyłeś pustotę z serca. Nauczyłeś mnie myśleć inaczej, ukazałeś nędzę ludzką — kazałeś kochać — nie siebie. A więc tu wina twoja, nie moja. Pokochałam to, co ty kochałeś, co kochasz ciągle... i bezmyślnie śmiać się nie umiem.
KAZIMIERZ (zrywa się i zaczyna chodzić niecierpliwie po pokoju). Ach! dałabyś pokój ze wspomnieniami chwil, które jak ospa, albo szkarlatyna, każde z nas przebyć musi. Chorobę taką musową, konieczną, przeżyliśmy wspólnie i dziś powinniśmy trzeźwiej zapatrywać się na życie.
ANNA (łagodnie). Trudno zmienić to, zezem się już dusza zżyła.
KAZIMIERZ. Frazesy! zakaż swojej duszy przebywać w obłokach mglistych mrzonek i szkodliwego sentymentalizmu, a oduczy się łatwo i inaczej się na świat zapatrywać będzie... Cóż?... ja tak samo byłem porwany szałem, jak ty — i wytrzeźwiałem. Teraz pragnę dobić się kawałka chleba i zapewnić byt sobie i mojej rodzinie. Oto obecne moje ideały (po chwili). Dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób? twój wzrok denerwuje mnie...
ANNA. To nie mój wzrok, ale słowa, które usta twoje wymawiają, a którym dusza neguje. Nie wiem, co wpłynęło na ciebie, ale od chwili wyjścia z cytadeli, zamiast zmężnieć i podnieść się na duchu, tyś upadł — pozornie, ja chcę, ja muszę, wierzyć, iż tylko pozornie.
KAZIMIERZ. Chciałbym, żebyś trochę posiedziała w tej cytadeli, zmieniłabyś z pewnością swe zapatrywania, a twe ideały zbladłyby i kto wie, może bezpowrotnie znikły.
ANNA (prosto). Nigdy!
KAZIMIERZ. Znów frazesy. Pamiętaj jednak Anno o co cię prosiłem. Nie mieszaj się nigdy w żadne sprawy, grożące ci niebezpieczeństwem. jesteś tak egzaltowana, że pokryjomu przedemną gotowa jesteś dać się wciągnąć w jaką propagandę i nieszczęście będzie gotowe. Pamiętaj, że gdy dowiem się o czemś podobnem...
ANNA. Co wtedy?
KAZIMIERZ (stając przed nią). Wtedy...
ANNA. Porzuciłbyś mnie może?
KAZIMIERZ. Kto wie!
ANNA. A!...

(Chwila milczenia).
KAZIMIERZ. Za nieposłuszeństwo... rozumiesz mnie Anno — za nieposłuszeństwo.

ANNA (nagle). Nieprawda!... oczerniasz się tylko. To być nie może, ażeby to, co pod tchnieniem twojem wzrosło, mogło stać się przyczyną naszego rozdziału. Wszakże ja nigdy tak cię nie kochałam, jak przez ten rok, gdy byłeś w więzieniu. Byłeś mi wówczas tak drogi, tak święty...
KAZIMIERZ. Tak — świętość ta nie dawała jeść ani mej matce, ani mej siostrze. Jeszcze dziś płacę długi zaciągnięte w owej chwili...
ANNA. Jesteś zniechęcony, rozdrażniony — to widoczne. Postaram się jednak teraz ja z kolei, aby obudzić w tobie dawne twe myśli i wiarę. Czuję się do tego silną i siłę tę czerpać będę w tem, czem ty sam mnie uzbroiłeś.
KAZIMIERZ. Nie próbuj nawet... Nie uda ci się to... nie uda! Sama raczej przestań marzyć o niewdzięcznej pracy, niewdzięcznej i niebezpiecznej.
ANNA (stanowczo). Nie przestanę.
KAZIMIERZ. Cóż to? bunt? Anno! nie poznaję cię. Byłaś mi zawsze tak uległą.
ANNA. Uległą w dobrem, nie w złem.
KAZIMIERZ. Skąd masz pewność, że uleganie złudzeniom jest dobrem? Kto ci to powiedział?
ANNA. Serce me i sumienie.
KAZIMIERZ. Nieprawda — egzaltacja i egoizm. Nic więcej. A zresztą ja nie chcę mówić wyraźnie, ale oprócz twej egzaltacji jest tu jeszcze coś, a raczej ktoś — kto mi ciebie buntuje i do szaleństwa popycha.
ANNA. Masz rację — jest to wspomnienie ciebie dawnego, takiego, jak byłeś przed cytadelą.. tego, który tutaj — w tym samym pokoju, przy tym samym stole prowadził mą duszę w świat czynu, wszechludzkiej miłości i społecznej pracy.
KAZIMIERZ (żywo, chodząc po pokoju), Nie, nie, to nie abstrakcja... ale istota żywa, czynna i oddziaływująca na twój system nerwowy źle i szkodliwie. Ja go znam, ja wiem, kto on... ja...
ANNA. Kazimierzu, co ci przychodzi do głowy?...
KAZIMIERZ. Dlatego zdaje się, iż najlepiej zrobię, przestając mieszać się pomiędzy was dwoje...
ANNA. Jakich... nas?

SCENA SIÓDMA.
Ciż sami — Bogdański (ukazując się we drzwiach, staje nieruchomy).
ஐ ஐ

KAZIMIERZ (w pasji). Ciebie i... (wskazuje na Bogdańskiego) jego!
ANNA (zasłania oczy). A!...

(milczenie).

ANNA (po chwili do Kazimierza). Odchodzę do twej siostry — ty — spójrz jemu w oczy i powtórz raz jeszcze te słowa — jeśli... będziesz mógł.

(wychodzi na prawo).

BOGDAŃSKI. Co się stało! Anna tak pobladła — oczy miała łez pełne... dlaczego kazała ci patrzeć mi w oczy?
KAZIMIERZ (po chwili wybuchu nerwowym płaczem i pada na krzesło koło stołu). Oh! ja oszaleję!...
BOGDAŃSKI (siada przy nim). Hm! hm! źle z tobą, źle bardzo. (Po chwili). Dlaczego ty się chcesz wyprowadzić? Czy chcesz uciec od Anny, czy chcesz mieć więcej swobody? czy...
KAZIMIERZ. Wszystko wszystko razem. Duszę się tu poprostu — ciągle spotykam się z waszymi wyrzutami. — O! jeśli nie słownemi, to w wzroku waszym czytam nieme wymówki za to, co wy nazywacie zdradą lub odstępstwem. Wy pozostaliście wierni dawnym przekonaniom — rozwijacie je w sobie, działacie — i w głębi dusz waszych macie dla mnie litość, tak litość... a kto wie, może pogardę za to, że mnie więzienie złamało i uczyniło prostym filistrem na dorobku... niczem więcej.
BOGDAŃSKI. Mylisz się, mój drogi. My przedewszystkiem cenimy wolność przekonań.
KAZIMIERZ. Tak się to mówi! Wy darować mi nie możecie, że... że otrzeźwiałem, że chcę żyć, jak inni, bez przygniatającego mnie ciężaru owej uspołeczniającej pracy. I ty i Anna, wszyscy jesteście przeciw mnie i dlatego nic dziwnego, że uciekam od was do knajpy, do...
BOGDAŃSKI (cicho). Do Józi.
KAZIMIERZ. Tak — do niej, bo w jej głupich oczach oprócz cielęcego zachwytu nad darowaną jej broszką nie widzę nic.
BOGDAŃSKI. I to ci wystarcza?
KAZIMIERZ. To musi mnie wystarczyć! Ja nie mogę żądać innych porywów... (gwałtownie) nie wolno mi, nie wolno... Ty wiesz... ja wychodząc z cytadeli dałem jemu słowo honoru, że się więcej niczem zajmować nie będę... Czego wy chcecie odemnie? czego?
BOGDAŃSKI. Powiedz Annie o tem słowie, które cię z władzą wiąże. Ona wtedy zrozumie, ona znajdzie w niem usprawiedliwienie dla twego postępowania.
KAZIMIERZ. Nie! Wam jednym mogłem, a nawet powinienem był powiedzieć, na jakich warunkach wypuszczono mnie na wolność. Wy — chłodniejszym rozumem obdarzeni, zrozumieliście mnie i rozgrzeszyli — ona kobieta egzaltowana i marzycielka nie pojmie nigdy. Potępi mnie bez wahania.
BOGDAŃSKI. Nie znając prawdy, potępiać cię będzie nie mniej, choć powoli.
KAZIMIERZ. Wolę to i dlatego pragnę jej zejść z oczu.
BOGDAŃSKI (wzruszony). Na zawsze?
KAZIMIERZ. Nie — na czas jakiś. Ja czuję, że ona w tej chwili działa, pracuje dla sprawy, i w ten sposób ma do mnie żal jeszcze większy... podwójny... Gdy się uspokoi — gdy się uspokoicie, ja do was wrócę. Przytem — jeszcze mnie coś stąd wypędza... ty wiesz...
BOGDAŃSKI (cicho). Czy — znów?
KAZIMIERZ. Nie — dziś rano nie było nic — ale jestem przekonany, że wieczorna poczta przyniesie mi nową przesyłkę. Zdaje mi się, że jakiś demon snuje koło mnie sieć swoją. Chwilami myślę, że to może ktoś z dawnych mych towarzyszy, chcąc zemścić się za moje... odstępstwo, pragnie przerazić mnie.
BOGDAŃSKI. Szalony. Byłby to żart nadto niebezpieczny i straszny. Pocztą przesyłać podobne dokumenta..,
KAZIMIERZ. Tembardziej, że są to dokumenta szpiegowskie, zdradliwe na korzyść Prus! W głowie mi się miesza. Sądzę, że gdy zmienię mieszkanie...
BOGDAŃSKI. To dziecinna myśl — to nic nie pomoże.
KAZIMIERZ. Więc co czynić?

SCENA ÓSMA.
Ciż sami — Anna — Marta — potem Zosia — Marja Elsen.
ஐ ஐ
(słychać dzwonek).
(Marta biegnie do przedpokoju, otwiera drzwi, za nią Anna wchodzi do pokoju).

MARTA (w przedpokoju). No! nareszcie... już ósma... Dlaczego tak późno?
MARJA I ZOSIA. Dobry wieczór! nie mogłyśmy przyjść wcześniej.
ANNA (przechodząc koło Kazimierza). Nie wstydzisz się twoich słów? (Kazimierz w milczeniu bierze jej rękę i przykłada sobie do czoła).
BOGDAŃSKI. Bądź pani dla niego pobłażliwą; jego dusza jest bardzo chora.

(Panienki wchodzą do pokoju i witają się z mężczyznami i z Anną).

ZOSIA. Zimno mi — nie wzięłam futra i cała się trzęsę.
MARTA. Zbliż się do pieca — czekaj! dam ci moją chustkę orenburską. Ciepło ci w niej będzie, jak w puchu.
MARJA (do Anny). Co dziś czytać będziemy?
ANNA. Pan Bogdański wybrał „Oblubienicę morza“ Ibsena.
MARJA. Achi to historja tej kobiety, która całe swe życie marzyła i była nieszczęśliwą.
ANNA. Dlaczego mówisz, że była nieszczęśliwą? Może właśnie, żyjąc w świecie złudzeń, znalazła szczęście, którego na ziemi nie miała.

(dzwonek).

MARTA (gwałtownie). Pan Marjan!!!

(Wszyscy się śmieją).
Marjan i Józef wchodzą do przedpokoju.

MARTA. Chodźcie — chodźcie marudery — przeczytamy choć jeden akt przed herbatą.
MARJAN. Spóźniliśmy się, bo dałem swoje buty do podzelowania, a nie mając drugiej pary, nie mogłem na bosaka przylecieć do was.
BOGDAŃSKI. A cóż na to twój papa miljoner?
MARJAN. Nie wie nic o tym fatalnym domowym wypadku. Pannie Marcie głębokie uszanowanie.
ANNA (witając Józefa). Jak dobrze pan zrobiłeś, przychodząc dzisiaj do nas. Zebranie nasze zaraz się ożywi. Czytamy dziś Ibsena.
JÓZEF. Macie już dosyć Maeterlincka?
ANNA. Nie — ale nie mamy więcej przekładów pod ręką.
BOGDAŃSKI (do Marji). Kiedy pani jedzie do Zurichu?
MARJA. Zdaje się, że nie pojadę wcale. Za dużo tam panien na studjach za mąż wychodzi i ojciec mówi, że dla mnie nie potrzeba jechać tak daleko po to, aby się wydać za mąż.

(Wszyscy powoli zajmują miejsca dookoła stołu, — Marta rozdaje broszury — dodatki do „Przeglądu tygodniowego“).

SŁUŻĄCA (wchodzi — siwa — stara). Czy podać samowar?
ANNA. Nie teraz. Ja sama powiem Magdalenie, kiedy będzie trzeba.
SŁUŻĄCA. Dobrze, proszę panienki (wychodzi),
BOGDAŃSKI (czyta). Oblubienica morza, dramat w pięciu aktach.
JÓZEF. Tytuł źleprzetłómaczony.
MARJA. O proszę! tylko nie krytykujmy, bo nie dojdziemy nawet do pierwszej sceny.
JÓZEF. Więc według pani — oblubienica morza, to dobrze powiedziane?
BOGDAŃSKI. Cicho! (czyta) Osoby: doktór Wrangel — proszę cię Józefie — (daje mu broszurkę).
JÓZEF. Nie będę czytał Wrangla. Ja chcę czytać rolę nieznajomego.
ZOSIA. Cóź to za duch sprzeciwieństwa!
MARJAN. Ja już dawno prosiłem o rolę obcego. Będę mówił basem i przewracał oczy...
BOGDAŃSKI. W ten sposób nastroju nie wytworzycie.
MARJAN. Ale dobry humor — co panno Maciu? prawda? humor to grunt?
BOGDAŃSKI. Ellida Wrangel, jego żona. Kto?
KAZIMIERZ. To sama oblubienica morza — prawda?
BOGDAŃSKI. Tak.
KAZIMIERZ. Któż, jeżeli nie panna Anna!
MARJAN. Ależ naturalnie — nikt oprócz panny Anny roli tej czytać nie może.
WSZYSCY. Tak! tak!
BOGDAŃSKI. Boletta — Hilda — panna Zosia i panna Macia; Arnkolm — ja; Lyngstrand — Marjan; Ballested — panna Marja.
MARJA. Cóż to? znów będę czytać rolę mężczyzny?
BOGDAŃSKI. Musi się pani poświęcić Obcy — Kazimierz.
KAZIMIERZ. Dziękuję — dajcie mi coś nie tak abstrakcyjnego...
BOGDAŃSKI. Zamień się ze mną. A teraz goście i młodzież z miasta...
MARTA. Poprosić małych Korbielów... będą grali młodzież z miasta...
BOGDAŃSKI. Uwaga! — czytamy: „Akt I. Dom dra Wrangla. Przed domem dokoła ogród. Poniżej werandy wetknięte w ziemię drzewce od chorągwi. Na prawo w ogrodzie altanka ze stolikiem i stołkami...“
JOZEF. Nie wytrzymam — to ma być po polsku? Altanka ze stolikiem i stołkami? Słyszysz, Marjan?
ANNA. Niech pan się uspokoi.
BOGDAŃSKI (czyta). Ballested, mężczyzna w średnim wieku, odziany w starą kurtkę aksamitną.
MARJAN. To ja!
BOGDAŃSKI (czyta). ...I artystyczny kapelusz z szerokiemi kresami — naciąga linę. Boletta Wrangel.
MARTĄ. To ja!
BOGDAŃSKI (czyta). Wychodzi i niesie w wielkiej wazie kwiaty i stawia je na stole. Boletta... no! panno Marto!...
MARTA. Aha! zaraz... bo to pan Marjan... zaraz... Aha! (czyta). „Cóż panie Ballested — gładko idzie robota?“
MARJAN (czyta). Dziękuję — nieźle. Przecież nie pracuję nad czemś zbyt ważnem. Czy pani oczekuje dziś jakich odwiedzin?
MARTA (czyta). Tak, dziś przed południem ma do nas zawitać profesor Arnkolm. Przybył on tej nocy do miasta.

SCENA DZIEWIĄTA.
Ci i sami — pani Korbiel i Dziunia.
ஐ ஐ

P. KORBIEL. Państwu nic nie potrzeba?
WSZYSCY. Ależ nic, nic.
P. KORBIEL. Chciałam się dowiedzieć — państwo daruje... (cofa się).
MARJA (czyta). Arnkolm? Za pozwoleniem — Arnkolm. Tak nazywał się nauczyciel...
P. KORBIEL (wsuwa głowę). A lampa nie filuje?
WSZYSCY. A!
P. KORBIEL. Bo — może lampa...
WSZYSCY. Nie — nie...
P. KORBIEL. Państwo daruje... (znika wraz z Dziunią).
MARJA (czyta). Ten nauczyciel, który bawił tu przed laty?
MARTA (j. w.). On właśnie.
MARJA (czyta). Chcielibyśmy rozpiąć flagę, aby uświetnić jego przybycie. Czy mogę liczyć na pańską pomoc?

(Służąca wchodzi).

ANNA. Czego ty chcesz znowu?
SŁUŻĄCA. Briftreger przyniósł list do pana Kazimierza.
KAZIMIERZ (zrywa się). O!
BOGDAŃSKI. List? no to niech go odda.

(W przedpokoju ukazuje się listonosz i oddaje list służącej — ona go niesie Kazimierzowi).

ANNA (do Bogdańskiego). Patrz pan, jak Kazimierz pobladł.
BOGDAŃSKI. Zdaje się pani (daje służącej drobne). Daj briftregerowi na piwo...
SŁUŻĄCA. Dobrze (do briftregera) Przejdźcie przez kuchnię, to wam będzie bliżej.

(Wychodzą).

MARTA (przez ten czas śmiała się i dokazywała z Marjanem).. Ja panu mówię, że gdybym pana wzięła na egzamin, to pokazałoby się... kto z nas inteligentniejszy.
JÓZEF (szybko do Kazimierza). Czy znów?

KAZIMIERZ. Tak!
(Rozrywa kopertę — wydobywa pod stołem, ale tak, że publiczność widzi cieniutki arkusik papieru i machinalnie skręca go w gałkę).

MARJAN (przez ramią do Józefa). Powiedz mu, ażeby natychmiast spalił.
JÓZEF (do Kazimierza). Spal!
KAZIMIERZ (jak błędny). Tak! tak! zaraz trzeba...
MARJA. A więc czytamy dalej (czyta). Wszak pani widzi, że już wszystko w porządku... (mówi). No — panie Bogdański, kolej na pana, bo to informacje.
BOGDAŃSKI. Al... tak... przepraszam... nie uważałem — zaraz!
MARTA. Co się z wami stało? Pomieszani jesteście! co wam?
BOGDAŃSKI. Nic — nic! zaraz! (czyta monotonnym, cichym głosem). Boletta wraca do pokoju. Wkrótce potem nadchodzi Lyngśtrand drogą z prawej strony i staje zainteresowany widokiem stalugi i przyborów malarskich...
ANNA (cicho do Kazimierza w trakcie czytania). Kazimierzu!
KAZIMIERZ (drgnął). Co? Czego?
ANNA. Co ci się stało? dlaczego tak pobladłeś? o! nie przecz! — mnie oszukać nie możesz — (po chwili), Ja się czegoś boję!
KAZIMIERZ (wstaje), ja zaraz powrócę...
ANNA (głośno). Nie wychodź!.. tam jest nieszczęście za progiem!

(Dzwonek — wszyscy się zrywają — chwila milczenia).

BOGDAŃSKI (szybko). Nie otwierać! Kazimierzu! daj zapałek — świecę!...

(Sługa biegnie do przedpokoju i otwiera drzwi. — W jednej chwili przedpokój wypełnia się żandarmami Botkin — Agafonof).

JÓZEF. Zapóźno!
ANNA (chwyta z ręki Kazimierza kulkę papieru i wsuwa ją sobie we włosy). Daj!

SCENA DZIESIĄTA.
Ciż sami. — Botkin — Agafonof — żandarmi — później pani Korbie! i dzieci.
ஐ ஐ

BOTKIN (wchodzi i kłania się — do żandarmów). Sprowadzić do tego pokoju wszystkie osoby, przebywające w mieszkaniu! (żandarmi wychodzą — do służącej). Proszę tu wejść. Niech nikt z państwa nie rusza się z miejsca i proszę nie rozmawiać pomiędzy sobą.

(Milczenie, podczas którego wprowadzają żandarmi p. Korbiel na wpół żywą i dwóch małych chłopców w mundurkach).

P. KORBIEL. Panie generale! to pomyłka! my tu o niczem złem nie myślimy... my tu... Boże!... (płacze).

BOTKIN. Cicho! Niech pani będzie cicho! Śledztwo wszystko wykaże... Tu był przed chwilą briftreger?
(Milczenie).

BOTKIN (do p. Korbie!). Ja się pani pytam: czy był briftreger?
P. KORBIEL. Ja nie widziałam, panie generale. Ja byłam z dziećmi... kładłam spać Dziunię...
BOTKIN. Zresztą — to niepotrzebne.. My i tak wiemy, że briftreger był. Do kogo list przyniósł? (milczenie — — do sługi). Do kogo był list?.

(Sługa milczy i płacze).

BOTKIN. I to niepotrzebne! — o! koperta!... — Pan Kazimierz Wielhorski. — Gdzie list? — pytam panów i pań, gdzie list? Ostrzegam, że opór na nic się nie przyda. Listu spalić nie mogliście... nie mieliście czasu — wreszcie nie widzę spalonych zapałek, a świecy niema w pokoju. O lampę zapalić trudno... (milczenie). Raz ostatni pytam, gdzie list? (milczenie — do żandarmów). Rewizja — papiery wszystkie z pokojów tu poznosić na stół Panów nazwiska?...

(Każdy kolejno wymienia nazwisko, Botkin zapisuje, przez ten czas żandarmi znoszą papiery, książki i układają paczkami na stole — wiążą sznurami i opatrują papierami z numerami).

1. CHŁOPCZYK. Mamusiu, to moje kajety i książki! z czem ja pójdę do szkoły?
P. KORBIEL. Cicho! cicho! ci panowie wam oddadzą wasze książki.
BOTKIN (pochylony nad Magdaleną). Jak się nazywacie? jak?
SŁUGA (sługa zanosząc się od płaczu). Magdalena Bobek.
BOTKIN. Panowie i panie, proszę nie utrudniać mi położenia. Proszę dobrowolnie oddać ten papier, bo będę musiał nakazać rewizję osobistą. To wielka nieprzyjemność, zwłaszcza, dla pań — niech się panowie zastanowią i unikną... ja czekam (milczenie — gniewnie). Taki upór to tylko dowodzi śmiesznej głupoty. Ten papier się znajdzie, bo ktoś z państwa musi go mieć przy sobie! (do żandarmów). Wy wsio osmiotrieli — wiezdie?
1. ŻANDARM. Tak toczno, wasze wysokobłagorodje.
BOTKIN. Wziat! wieszczi służanki!
1. ŻANDARM. Słuszajus wasze błagorodje.
KULTIAPKIN (wynosi z pokoju jinny tłumoczek z książkami). Eto iz etoj komnaty.
BOTKIN. Położy w miestie.
1. ŻANDARM. Słuszajus wasze błagorodje.
BOTKIN. Więc panie i panowie nie chcą dobrowolnie wydać mi wiadomego papieru. Bardzo dobrze — prekrasno!... (do Agafonowa). Liczno!
1. ŻANDARM. Wołosy?
BOTKIN. U żenszczyzn — u mużczyn karmany.

(Żandarmi rzucają się do mężczyzn, ale nie brutalizując, w milczeniu obszukują kieszenie — tymczasem inni wyjmują z kieszeni grzebienie i zaczynają kobietom zaczesywać włosy. Magdalenie rozsypują się na plecy rzadkie, siwe włosy — pani Korbiel ma cienkie warkoczyki. Anna opiera się chwilę. Botkin widząc to, zbliża się do niej i sam bierze grzebień w rękę).

BOTKIN. Pazwoltie — ja sam!
ANNA. Ja nie chcę!

BOTKIN (do żandarmów). Dzierży ruki!
(Żandarmi przytrzymują ręce Anny).

KAZIMIERZ. Anno!
BOTKIN (do Agafonowa). Dzierży jewo!

(Z włosów Anny wypada kulka papieru).

BOTKIN. Wot, naszloś... prekrasno! Nienużno bolsze... pardons... A teraz państwo wszyscy za mną... dzieci zostaną.
P. KORBIEL. Ja dzieci nie zostawię... one małe, panie generale — ja nic nie winna! — dzieci bezemnie zginą...
BOTKIN. Nic im nie będzie. — My o nich pomyślimy (rozsiada papier i mówi do siebie). No! no! jeszcze plany... kakije chytryje, a małodienkije wsie... (głośno). No! skareje rebiata! skareje! skareje!...

(Żandarmi wnoszą ubrania z przedpokoju, ubierają kobiety, które mają rozpuszczone włosy).
SŁUŻĄCA. I ja mam iść? O Jezu, a gdzie mnie panowie wlokom? Panowie mnie powieszono!...
(Dzieci płaczą).

P. KORBIEL (z płaczem). Panie generale! zlituj się! ja matka! ja nie mogę... może i u ciebie są dzieci!...

(Żandarmi wolno wyprowadzają wszystkich. Anna wysiłkiem wyrywa się i biegnie do Kazimierza, którego chwyta za rękę i mówi doń gorączkowo, cicho).

ANNA. Daruj! przebacz! sądziłam cię niesłusznie! Tyś pracował dla sprawy... dzięki ci... (całuje go w rękę).
BOTKlN. Waźmitie jego prócz! (Żandarmi uprowadzają Annę i wszystkich).
BOTKIN. Gdzie Kultiapkin? (stary żandarm Wychodzi na środek i staje w pozycji służbowej). Ty żenat?
KULTIAPKIN Tak toczno, wasze wysokobłagorodje.
BOTKIN. U tiebia ditja jest?
KULTIAPKIN. Tak toczno wasze błagorodje — wot — toże takije malczyki — w kostromskoj gubernij...
BOTKIN. Prekrasno! (do p. Korbie!). Ten żandarm zostanie się przy dzieciach — on im rano da jeść i w południe także. On żonaty. (do żandarma). Wot tiebie diengi na kuszanje dla rebiat...
P. KORBIEL. Ja nie pójdę! ja nie pójdę!
BOTKIN (tupiąc ostro nogą). Waźmitie jejo siejczas!...

(Żandarmi siłą wyprowadzają panią Korbiel).


SCENA JEDENASTA.
(Dzieci i Kultiapkin. — Dzieci płaczą. — Kultiapkin się po trochu do nich przybliża).
ஐ ஐ

KULTIAPKIN. No cztoż... panicze płaczą? za mamaszą? a wot i mała panienka płacze? Mamasza powróci!... jutro wróci... Niech się panicze mnie nie boją... u mnie także dieti jest... w kostromskoj gubernij... ja wam jutro pirog upiekę — jej Bohu... z kapustą, albo z warenjem, z czem wola... potom pajdiom gulat — U mienja toże ditja płakały, kak mnie wziali w sołdaty.
DZIEWCZYNKA. Ja chcę do mamy!
KULTIAPKIN. No cztoż diełat — pajdiom spat! — ha?

(Zasłona spada).
KONIEC AKTU DRUGIEGO.
AKT TRZECI.
Scena przedstawia salę audencjonalną u generała Horna. W głębi duże okna — w rogach konsolki z kandelabrami — dokoła krzesełka. Z lewej drugi plan główne wyjście — przy niem żandarm w pełnym uniformie. Drugi plan, lewo, wejście do pokojów Horna — po prawej drzwi zamknięte, poza niemi słychać ciągły śmiech, gwar kilku głosów kobiecych, piskliwych, mówiących po rosyjsku i od czasu do czasu fortepjan grający jakąś dość skoczną melodję. Słychać również brzęk srebra i szkła.
SCENA PIERWSZA.
Cztery kobiety, czarno ubrane. — Dyżurny żandarm. (Długa chwila milczenia; słychać grę na fortepjanie, rozmowę — wreszcie 1. kobieta, czarno ubrana, podnosi się i idzie do żandarma).
ஐ ஐ

1. KOBIETA. Przepraszam pana, czy pan generał prędko nas przyjmie?
ŻANDARM. Siej czas.

(Kobieta siada — milczenie).

BOTKIN (przechodząc przez sceną w mundurze żandarma — kobiety Wstają — do kobiet). Pożałusta! — nie bezpakojties!
I. KOBIETA (do drugiej). To nie generał.
BOTKIN (do żandarma). Generał adiu?
ŻANDARM. Niet nasza błahorodje — tam gaspadin prezident warszawskich tieatrow.
BOTKIN. Pałkownik Korniłof zdieś?
ŻANDARM. Da wasze wysokobłahorodje — oni izwolili idti na beletaż.

(Botkin idzie do okna, wyjmuje z poza rękawa papier i czyta — pauza.

2. KOBIETA (wstaje i idzie do żandarma). Przepraszam pana, czy my długo będziemy czekać? Pan generał prędko wyjdzie?
ŻANDARM. Siej czas.
2. KOBIETA. Dziękuję panu (siada).

(Drzwi otwierają się szybko i wchodzi Korniłof w sztabowym mundurze jako urzędnik do szczególnych poruczeń przy generale Hornie. — Kobiety wstają, on uprzejmie kłania się im i podchodzi do Botkina)

1. KOBIETA. To nie generał.

SCENA DRUGA.
ஐ ஐ

KORNIŁOF (do Botkina). Dzień dobry — masz pan to, o co prosiłem?
BOTKIN. Tak. Trudno mi było wydostać, ale oto ów papier.
KORNIŁOF (chowa papier w rękaw). Dziękuję. Byłeś pan dziś w cytadeli?
BOTKIN. Byłem. Panna Lasocka ma się lepiej, tylko ta pani Korbiel aż zachorowała z tęsknoty za dziećmi.
KORNIŁOF. To zwykłe — zwykłe — dać walerjanu. Nerwy — zresztą zrozumiałe. A inni?
BOTKIN. Wielhorski przeczy wszystkiemu — inni milczą — a panny przeważnie płaczą.
KORNIŁOF. Bromu i walerjanu. Jedzą?
BOTKIN. Młode — więc jedzą. Tylko sługa modli się i nic jeść nie chce.
KORNIŁOF. Nie przymuszać... nie przymuszać — głód sam zmusi. Ale — tę Lasocką strzedz najbardziej. Żadnej komunikacji. Wczoraj sortowałem ich papiery. Czy ta dziewczyna z restauracji dziś tutaj przyjdzie?
BOTKIN. Siedzi w kurytarzu.
KORNIŁOF. Dobrze... (wyjmuje papier z rękawa). Czy to list prywatny Strełkofa?
BOTKlN. Tak! właśnie list pisany do tej panny Józi!
KORNIŁOF (czyta). Droga moja myszko! Ja kocham cię, jak szalony i zabiję ciebie, siebie i tego, który śmie za tobą chodzić. Ja... (mówi) dobrze!...
BOTKIN. Ośmielę się jednak zwrócić uwagę, że ten list chyba nie ma nic wspólnego ze sprawą Wielhorskiego...
KORNIŁOF. Pan jesteś jeszcze młody i niedoświadczony. Pan widzisz tylko powierzchownie — a ja widzę głąb rzeczy.

SCENA TRZECIA.
Ciż sami — Wielhorska, później Aktor.
(Wielhorska biednie, czarno ubrana, wsuwa się nieśmiało i kłania się żandarmowi).
ஐ ஐ

WIELHORSKA. Ja przepraszam pana, ale dziś podobno generała Horna można zobaczyć.
ŻANDARM. Saditieś rjadom. — Generał siejczas buaiet prinimat.
WIELHORSKA. Dziękuję panu! (siada nieśmiało na krzesełku — wchodzi aktor).
KORNIŁOF. A.. to pan Olszyński? co?
AKTOR. Panie pułkowniku... kara za paszport — sto pięćdziesiąt rubli — skąd wezmę — gaży w ogródku mam na lato 60! Ratuj dobrodzieju!
KORNIŁOF. Tu nie pasportnoje otdielenje.
AKTOR. Ja wiem, ale gdyby pan pułkownik zechciał...

(Rozmawiają po cichu. Przez scenę przechodzi Prezes teatrów w generalskim mundurze i kieruje się ku wyjściu).

KORNIŁOF (zwraca się do prezesa). Zdrastwujtie Walentin Walentinowicz.
PREZES. Zdrastwujtie... a! ja zabył... Wot siewodnia żur fix u generalszy; zajdu na mi-nutoczku. (Idzie ku drzwiom, za któremi słychać śmiechy i muzyką i wchodzi powitany okrzykami: zdrastwujtie — wot i on!).

(Aktor kłania się uniżenie i wychodzi).

KORNIŁOF (do Botkina). Zejdź pan jeszcze na dół i pilnuj, aby ta dziewczyna stąd nie odeszła. Chcę koniecznie, aby generał dziś ją przesłuchał.
BOTKIN. Generał dziś w złym humorze.
KORNIŁOF. Nie mogę na to uważać. Tam w cytadeli dziewięć osób czeka — należy o tem pamiętać.

(Botkin wychodzi).

KORNIŁOF (przypatrując się Wielhorskiej). Ot! i jego matka! (podchodzi do niej). Przepraszam, pani pozwoli na chwilkę.
WIELHORSKA. Idę, proszę pana (podchodzą naprzód sceny).
KORNIŁOF. Pani Wielhorska?
WIELHORSKA. Tak... ja dziś przyjechałam z Włocławka... Panie, panie... mój syn... on nic nie winien... moja córka... i ona niewinna... (dławi się łzami).
KORNIŁOF. Jeśli niewinni, to się przekonamy. Proszę pani usiąść tu osobno i czekać na generała... Poznałem panią, choć od przeszłego roku pani się bardzo zmieniła... Niech się pani uspokoi... Pani się nic nie stanie...
WIELHORSKA. Ja nie o siebie... ja o dzieci... czy one zdrowe? czy... żyją?
KORNIŁOF. Dzieci pani zdrowe. (Odchodzi do pokoju Horna).

(Milczenie, tylko słychać znów muzykę, śpiewy i śmiechy, głos kobiecy nuci „Razdzieli sa mnoj ty dolju“).
1. KOBIETA (do drugiej). Pani dawno tu czeka?

2. KOBIETA. Półtory godziny.
1. KOBIETA. A ja przeszło dwie godziny.
2. KOBIETA. Panie mają kogo... tam?
1. KOBIETA. Tak! ja mam córkę — wróciła z zagranicy — tam się w coś zamieszała... wzięli... ja tu już ósmy raz.
2. KOBIETA. O pozwolenie zobaczenia się z nią?
1. KOBIETA. Tak! zimno już — chciałabym jej dać trochę ciepłego ubrania.
2. KOBIETA. Ja mam tam już drugi rok syna... ale przyjeżdżam rzadko, i bo mieszkam aż za Kaliszem.

Cicho — prawie szeptem.

3. KOBIETA (młoda). Ja przyszłam pierwszy raz, chcę prosić za moim bratem, którego wydalili z górniczej szkoły w Dąbrowie... Ja nie wiem, czy ja zdołam przemówić słowo... ja się tak boję...
1. KOBIETA. Pan generał grzeczny człowiek... tylko...
2 KOBIETA. Och Boże! Boże! Tam przeszłego roku jedna panna popodrzynała sobie żyły kawałkiem szkła... (zakrywa oczy i płacze).
1. KOBIETA. Tak, ja to słyszałam!
2. KOBIETA. Ja nie mogę spać w nocy — ja ciągle o tem myślę...
1. KOBIETA. Bóg będzie czuwał. Nie dopuści..
2. KOBIETA. Och moja pani! moja pani!

(Drzwi się otwierają, staje w nich generał Horn — za nim Korniłof i dyżurny drugi żandarm. — Kobiety wstają).


SCENA CZWARTA.
Ciż sami — Horn — Korniłof. (Horn podchodzi do każdej z kobiet, słychać jak półgłosem pyta: „Czto wam ugodno?...“ — Kobieta cicho odpowiada: „Ja, panie generale o pozwolenie“... i t. d. Czwarta i trzecia podają papiery — on je oddaje dyżurnemu żandarmowi. W trakcie tego Korniłof podchodzi do Wielhorskiej).
ஐ ஐ

KORNIŁOF. Ja uprzedziłem pana generała o pani przybyciu. Pan generał dziś jest rozdrażniony i bardzo na pani syna rozgniewany. Niech pani nie płacze przed nim, bo go to rozdrażni jeszcze więcej.
WIELHORSKA. Postaram się panie pułkowniku.
KORNIŁOF. Niech pani tak manewruje, żeby się pani pozostała ostatnia.
WIELHORSKA. Postaram się panie pułkowniku.
4 KOBIETA (powoli, głos cokolwiek podnosząc). Oni mi dziecko maltretują w szkołach panie generale... ono robi, co może... uczy się, ja świadkiem — i ciągle złe stopnie...
HORN. Cóż pani chce, żebym jej na to poradził. Niech pani się uda do szkolnej władzy...
4 KOBIETA. Ja tu wolałam przyjść, bo pan generał jak zechce... to...

(zaczyna płakać).

WIELHORSKA (do Korniłowa). Czy nie mogłabym moje dzieci zobaczyć?
KORNIŁOF. Teraz są pod śledztwem — niepodobna...
HORN (do drugiej kobiety). Ja nie mogę tak często pozwalać na widywanie się. Pani ciągle tam chodzi.
2. KOBIETA. Panie generale... ubranie...
HORN. Niemożliwe, niemożliwe... a pani? (podchodzi do trzeciej).
3. KOBIETA. Ja o brata... uczeń z Dąbrowy.
HORN. A... żeby przyjąć napowrót? Nu, ładno — uwidim, jakie będzie zdanie dyrektora szkoły.
3. KOBIETA. Dyrektor się godzi. — Powiedział, że to od pana generała...
HORN. Dobrze! dobrze! (podsuwa się naprzód sceny ku Wielhorskiej, inne kobiety powoli wychodzą — do Wielhorskiej). A wy madame?
WIELHORSKA. Panie generale... ja w sprawie mojego syna i córki... Ja byłam tu już w przeszłym roku... Pan generał mnie nie poznał?... Wielhorska.
HORN (z pasją). Ach! eto wy mat etawo — ostanties! (do żandarma). Idź skażi baryszni, sztoby nie pięła... i zakrój dwieri.

(Żandarm idzie ku drzwiom generałowej — śpiew ustaje — żandarm zamyka drzwi na klucz i zapuszcza ciężką portjerę, poczem wychodzi — pozostaje Horn — Wielhorska i w głębi w oknie Korniłof, udający, że patrzy na ulicę).

HORN (chodzi po pokoju chwilę — wreszcie Wybucha). Jak on śmiał! Jak on śmiał! (milczenie). Pani wiesz, co pani syn zrobił?
WIELHORSKA. Nie, panie generale.
HORN. Pani syn zrobił podłość — podłość! Czy pani to słyszy?
WIELHORSKA (po chwili wahania). Mój syn mógł zbłądzić — ale nie popełnił podłości.
HORN (wściekły). Jak pani śmie zaprzeczać? Ja wiem, co mówię. Podłość! Pani jesteś taka sama, jak twój syn... Pani się buntujesz, pani mnie zaprzeczasz... a jak się pani dowie, to pani włosy do reszty zbieleją ze wstydu...
WIELHORSKA. Z bólu — nie ze wstydu, panie generale!
HORN. Pani syn złamał słowo honoru... (milczenie). Pani słyszy? on złamał słowo! Pan pułkownik Korniłof wypuścił go przeszłego roku z cytadeli jedynie na mocy słowa, jakie dał mu syn pani, że w nic więcej się mieszać nie będzie.
WIELHORSKA (cicho). Wiem o tem.
HORN. Pułkownik Korniłof zrobił to na swoją odpowiedzialność i ręczył mi za pani syna.
WIELHORSKA. My byliśmy bardzo wdzięczni panu pułkownikowi.
HORN. Ładnieście objawili tę wdzięczność.
WIELHORSKA. Panie generale, to okoliczności musiały się tak złożyć, że mój syn nie mógł dotrzymać danego słowa.
HORN. Tak... wy wszyscy się lubicie zasłaniać okolicznościami. On niewinien! okoliczności winne... A tymczasem karę odcierpieć musi on. I w taką hańbę, w taki brud wdał się pani syn, że aż dusza się wzdryga pomyśleć! (do Korniłofa). Opowiedz pani, o co chodzi. Ja mówić o tem nie mogę spokojnie.
KORNIŁOF. My już od miesiąca dostawali listy, że syn pani zdejmuje plany i donosi o tajnej mobilizacji wojsk na wypadek wojny.
HORN (który chodził po podoju — nagle). Czemo wy prjamo nie skażetie? (do Wielhorskiej). Nas listy bezimienne ostrzegły, że pani syn — to prosty szpieg.
WIELHORSKA (z krzykiem). Kłamstwo!
HORN. Co to? jak pani śmiesz?
WIELHORSKA. Kłamstwo... mój syn mógł się dopuścić wszystkiego: spisku, buntów, propagandy, czy jak tam wy to nazywacie, ale on szpiegiem być nie mógł... to nieprawda! to nieprawda. Pan Bóg świadkiem, że to nieprawda!
HORN. Są dowody. Aresztowaliśmy go w chwili, gdy pocztą nadesłano mu plan nowogieorgiewskiej fortecy. Dowód mamy w rękach, choć ukryty był we włosach panny Lasockiej. Rano zawiadomiono nas, że syn pani wieczorem odbierze taką przesyłkę. Myśmy czuwali, (milczenie). I cóż? teraz już pani nie krzyczysz, że kłamię? nie przeczysz? ha?
WIELHORSKA. Ale nie mniej w głębi duszy w to, co mówię — wierzę.
HORN. Pani syn był szpiegiem prawdopodobnie płatnym...
WIELHORSKA. Oh!
HORN. I dobrze płatnym.
WIELHORSKA. Panie generale — zastanów się pan sam! Mój syn zapracowywał się — dawał korepetycje, robił korekty w jakiemś piśmie. Utrzymanie mojej córki, choć jeszcze dziecka, kosztowało trochę — chcieliśmy ją wykształcić jako tako, ażeby sama zarabiała na siebie cokolwiek. Ja tam we Włocławku bardzo, bardzo biednie żyję... robię kwiaty — ale dobrze nie umiem i oczy mam słabe... Skądże więc te pieniądze? — pomyśl pan, — my biedni...
HORN. To do mnie nie należy. Niemcy swoim agentom dobrze płacą.
WIELHORSKA (nagle). Niemcy? to dla Niemców? Ależ mój syn nienawidzi jeszcze więcej Niemców, niż was! (chwila milczenia). Przepraszam, panie generale.
HORN. Pani nam i sobie możesz oddać dużą przysługę. Pani się musisz zobaczyć z synem i... namówić go, aby nam powiedział, skąd brał plany, kto mu je przysyłał... On musi mieć wspólników — to nie ulega kwestji. Jeżeli pani potrafi go skłonić, żeby nam wszystko powiedział, kto wie?... może... (milczenie). Pani milczy?
WIELHORSKA. Za ciężki pan generał kładzie na mnie obowiązek.
HORN. Dlaczego? Pani matka potrafi do niego przemówić, popłakać, poprosić. Trzeba mu wiedzieć, że pani się zostanie sama jedna, że pani będzie ciężko, że pani żle już widzi... tak trzeba gadać, żeby coś z niego wydobyć... A zresztą to już pani rzecz. Umiecie dzieci swoje namawiać do złego, potrafcie teraz je wyratować... Niech się syn pani przyzna, a... my... już mu to jako folgę policzymy... może — ja sam nic nie obiecuję... Słyszy pani?
WIELHORSKA (cicho). Słyszę.
HORN. Ja dam rozporządzenie, żeby zaraz panią powiedli do cytadeli — do syna — pułkownik Korniłof będzie obecny przy rozmowie. Niech pani pamięta, że syna pani, a może i córkę czeka Syberja, a jakby pani chciała pojechać za niemi, to na nic, bo oni i tam będą w zamknięciu... Skończyłem!
KORNIŁOF (do Horna). Ja mam jeszcze dwa słowa powiedzieć panu generałowi.
HORN (opryskliwie) W czem sprawa?
KORNIŁOF. Chciałem kogoś przesłuchać wobec pana generała.
HORN. Czasu nie mam.
KORNIŁOF (z naciskiem, ale silnie). Pan generał czas mieć musi. To właśnie w... tej (wskazuje na Wielhorską) sprawie.
HORN. Proszę odprowadzić panią na dół i proszę się wrócić tu na górę. Tylko prędko (do Wielhorskiej). Pani może teraz dużo — niech pani nie warjuje — nie wmawia w siebie, że pani obowiązek to i to... Niech pani tylko zrobi, co obowiązek matki każe.

(Wielhorska się kłania i nagle wybucha cichym, stłumionym płaczem).

WIELHORSKA. Przepraszam... żegnam pana generała.
HORN. Pani mi jeszcze nic nie przyrzekła... pani mi nic nie obiecała...
WIELHORSKA. Ja nic... ja nic nie mogę — ja przepraszam pana generała.

(Łkając cicho, wyghodzi — za nią Korniłof)


SCENA PIĄTA.
(Horn sam — później Korniłof. Horn chodzi po sali zamyślony — na fortepjanie w przyległym pokoju grają „Razdieli sa mnoj ty dolju“. Horn siada na fotelu i mówi kilkakrotnie do siebie: „da! da! potem zaczyna w zamyśleniu gwizdać melodje. — Ściemnia się. — Korniłof wchodzi).
ஐ ஐ

HORN (budzi się z zamyślenia). To wy, Piotrze Pawłowiczu?
KORNIŁOF. Ja.
HORN (siedzi). Co mi macie do powiedzenia? Mówcie prędko — mnie strasznie newralgia dokucza. Cóż? Hę?
KORNIŁOF. Ja panie generale Dowiem panu krótko moje zdanie w sprawie Wielhorskiego. Ja rękę w ogień włożę, że on i ci wszyscy ludzie są niewinni.
HORN (zrywając się). Wyście z rozumu zeszli Piotrze Pawłowiczu. Dowód jest na miejscu... złapany... czegóż więcej trzeba?
KORNIŁOF. To dowód materjalny, ale nie moralny.
HORN (z gniewem). Wy Piotrze Pawłowiczu chcecie być zawsze mądrzejszym odemnie, od wszystkich, od całej żandarmerji. Wy powinni byli w filozofy pójść, a nie w żandarmy... Cóż? papieru z planem niema? co?
KORNIŁOF. Jest.
HORN. A nie do niego przyszedł?
KORNIŁOF. Tak.
HORN. Nu i co jeszcze?
KORNIŁOF. Ale ten papier z planem mógł przyjść pocztą tak samo do mnie, jak do Wielhorskiego, tak samo do pana generała. Papier cierpliwy — on pójdzie tam, gdzie go poślą...
HORN. Wy głupstwa gadacie. Przyciśnijcie tylko tego Wielhorskiego, a on się do wszystkiego przyzna. Tak jest zawsze... oni się najczęściej przyznają.
KORNIŁOF. Można się przyznać, a winy nie popełnić...
HORN. Co? jak? Pan się ośmielasz krytykować i rzucać mi w twarz zarzut, że ja niewinnych skazuję?
KORNIŁOF. Panie generale — tylko Bóg jest nieomylny.
HORN (wściekły). Ja także mogę być nieomylny... ja muszę być nieomylny — moja władza na nieomylności musi być oparta, inaczej nie ma racji bytu... (chodzi po pokoju bardzo szybko). A ty, Piotrze Pawłowiczu, chcesz mną kręcić i nad generałem żandarmów przewodzić? Ty chytra jesteś sztuka, Piotrze Pawłowiczu!... Ty miałeś matkę Polkę, to ty masz swoje słabostki — ej ty! chytry!... Ot — urzędnik do szczególnych poruczeń... naszedł się... władca nad Hornem.
KORNIŁOF (po chwili). Ja kilka razy prosiłem, aby mnie uwolnić od tych obowiązków i przenieść na prowincję albo do Petersburga. Pan generał raczy sobie przypomnieć, że sam nie pozwolił oddalić się z Warszawy.
HORN. Bo się do pana przyzwyczaiłem — ale teraz...
KORNIŁOF. Ja mogę dziś ustąpić, panie generale!
HORN (z oczyma przymkniętemi). Piotrze Pawłowiczu!
KORNIŁOF. Słucham, panie generale.
HORN (j. w.). Ty mówisz, że oni niewinni.
KORNIŁOF. Ja nic nie mówię, panie generale.
HORN (j. w.). Hm! czort wie... Kogo to chciałeś w tej sprawie przesłuchać przy mnie?
KORNIŁOF. Oh!... dziewczynę z jednej restauracji. Chciałem światłego sądu pana generała w tej sprawie. Przytem pan generał ma potęgę wzroku, której ja nie mam — a taka potęga działa bardzo w badaniu.
HORN (zadowolony). Tak! tak! ja wiem — ja mam rysi wzrok.
KORNIŁOF. Więc pan generał jest tego zdania, że należy przesłuchać tę kobietę?
HORN. Nu... tak...
KORNIŁOF. I pan generał każe mi być obecnym przy tem przesłuchaniu?
HORN. Możesz pan zostać.
KORNIŁOF. Choć namyśliwszy się — to wszystko zbyteczne. Wielhorski musi być winny, bo dowód jest..
HORN. Nu — tak co, że jest?
KORNIŁOF. To dowód, panie generale — to dowód!
HORN. Co z tego? to dowód materjalny, nie moralny.
KORNIŁOF (z uśmiechem). Z pana generała filozof — nie... żandarm.
HORN. Nu — ja już taki. U mnie w głowie tak... ja się nie przerobię... A pan mi się nie sprzeciwiaj. Ja umiem prowadzić śledztwa i wiem, co robić. Pan mnie nie ucz!... (dzwoni).

(Dyżurny żandarm wchodzi).

Przyprowadzić mi tę kobietę, co ją pan pułkownik zawezwał!

(Żandarm wychodzi).

(Po chwili). Pan ją zaczniesz badać... ja będę tylko pana pytaniami kierował. (Siada).
KORNIŁOF. Według życzenia pana generała.

SCENA SZÓSTA.
Korniłof — Horn — Józia i Matałkowska.
ஐ ஐ

KORNIŁOF (do Józi). Proszę tutaj bliżej! (do Matałkowskiej). A pani tu po co?
MATAŁKOWSKA. Panie generale! panie pułkowniku... ja przyszłam, bo chciałam powiedzieć, że w mojej restauracji nigdy się nic złego nie dzieje. Ja sama pilnuję — pan generał się może przekonać... ja bardzo się boję, żeby z tej awantury jeszcze mi restauracji nie zamknięto...
HORN (do Matałkowskiej). Kto wy?
MATAŁKOWSKA. Julja Matałkowska, wdowa, panie generale, mąż mi umarł na wodną puchlinę i dzieci mam troje i restaurację nocną na Marszałkowskiej. Ja...
HORN. Aha... żeńska usługa...
MATAŁKOWSKA. Tak panie generale — bardzo porządna restauracja — mam kucharza i w politykę się nie mieszam. Dziewczyn usługujących mam cztery i taper u mnie gra, a nie żadna damska orkiestra. U mnie bardzo przyzwoicie i cicho — tylko jak panowie oficerowie przyjdą, to trochę hałasu — a tak... jak w kościele, panie generale — jak w kościele...
KORNIŁOF. Stań pani tam przy drzwiach i czekaj — może nam pani będzie potrzebna...

(Matałkowska dyga i cofa się w tył).

KORNIŁOF (do Józi). Panienka niech się nie boi, bo jej się tu nic złego nie stanie. Trzeba całą prawdę powiedzieć, nic nie zataić i nie kłamać!
MATAŁKOWSKA (od drzwi). Panie pułkowniku, ja za nią ręczę, jak za...
KORNIŁOF. Cicho! (do Józi). Panienka mi opowie czy panienka ma kawalerów?
JÓZIA (obrażona). Ja jezdem uczciwa dziewczyna.
KORNIŁOF. Ależ tak, tak... my wiemy. Tylko panna Józia ładna panienka, to chyba niemożliwe, aby tam w restauracji ktoś w pannie Józi się nie zakochał.. (Józia milczy — do Matałkowskiej). Pani Matałkowska nam powie, kto za Józią latał?
MATAŁKOWSKA. Różne kawalery, bo dziewczyna zręczna, ale ja panie pułkowniku, dziewczyny moje trzymam ostro.
HORN (ostro). Małczi!
KORNIŁOF (łagodnie). Pani Matałkowska będzie cicho! — (do Józi). Ot i widzi panna Józia, że za panną Józią biegali.
JÓZIA. To tylko takie, co się żenić chcieli...
KORNIŁOF, To też to właśnie — ja się o tych pytam. Tam był jeden Polak, młody, ładny... panna Józia pamięta...

(Józia milczy).

On miał małe wąsiki.... no... panna Józia go nie pamięta?
MATAŁKOWSKA (ode drzwi). No, Józka — ten, co pod oknem siadał, co zawsze pił angielską gorzką...
JÓZIA (do Matałkowskiej). Ten, co pił angielską gorzką, to nie do mnie — to do Honorki...
MATAŁKOWSKA. Nie prawda — ten do Honorki pił oczyszczoną, albo smirnówkę. Panie generale — jak dzieci kocham, tak ona nie wie co gada. (do Józi). Toż do Honorki był z komory, a oni smirnówki nie pijom.
JÓZIA. Moje goście pili albo francuską, albo przepalankę. Ino ruscy — smirnówkę.
KORNIŁOF. To właśnie doskonale panna Józia sobie przypomniała. Znaczy, że panna Józia miała gości i Polaków i Moskali. A którzy też więcej pannę Józię kochali?
JÓZIA. Żadne nie kochali, ino się chcieli żenić.
KORNIŁOF. To też ja pytam o tych, co się chcieli żenić. To i ruscy i polscy — no! no! mieli dobry gust. Trzeba było iść za którego.
JÓZIA. Kiedy (kręci nosem) oni mi nie byli do smaku.
KORNIŁOF. No, ten Polak, co pod oknem siadał, był ładny, młody i miał pozycję...
JÓZIA. E! taka tam pozycja, żył z lekcji — i ledwo tam na co mógł się zdobyć...
KORNIŁOF. Ten ruski był lepszy — o! lepszy.
JÓZIA. E! proszę panów — choć to oficer, ale co za los...
HORN. To oficer chciał się z tobą żenić?
JÓZIA. Jak Bozię kocham!
HORN. Łżesz!
KORNIŁOF (uspakajająco). Ależ tak, tak panie generale — to możebne — panna Józia ładna, on był zakochany, zresztą on pewno listy do panny Józi pisał.
JÓZIA. A jakże — pisał...
KORNIŁOF. O — widzi pan generał — listy pisał. I w tych listach klął się, że pannę Józię kocha i że tego, co mu stoi na drodze, zabije... prawda — no widzi pan generał — panna Józia nie kłamie, bo panna Józia to figlarka: pośmiała się trochę z tym, co korepetycje dawał, a zaraz ten ruski oficer w zazdrość wpadał i groził...
JÓZIA. A tak było... pan Kazimierz mnie odprowadza — to zaraz tamten leci za nami i tylko słychać, jak szpory o flizy dzwonią. Ja nieraz mówiłam panu Kazimierzowi, że będzie skandal, a pan Kazimierz w śmiech. Aż raz... (urywa).
KORNIŁOF. Ach tak — tak — wtedy już nad ranem.
JÓZIA. Nie — to było koło północy.
KORNIŁOF. Tak, tak, pomyliłem się... więc o północy.
JÓZIA. Wyszliśmy z panem Kazimierzem wcześniej z restauracji, bo ja miałam tego dnia wychodne — nagle pan Strełkof łapie mnie za rękę i krzyczy: — ty moja! ty moja! — Pan Kazimierz go odepchnął, a że pan Strełkof był pijany, więc się zatoczył — my wskoczyliśmy w dorożkę i pojechali.
KORNIŁOF. Tak, tak było. Ale potem Strełkof bardzo się na pana Kazimierza gniewał i odgrażał, prawda?
JÓZIA. O Jezu! strasznie... pani Matałkowska to nawet słyszała. Mówił ciągle: — „on pojedzie daleko — ten twój Polak... a ja ostanuś... i ty budiesz moju żenoj!“ Prawda, pani Matałkowska?
MATAŁKOWSKA. Sprawiedliwie, tak mówił. Na to mogę zaprzysiądz.
KORNIŁOF (gniewnie). My słowu panny Józi i pani Matałkowskiej wierzymy. A czy nie mówił Strełkof, gdzie to pan Kazimierz ma jechać?
JÓZIA. Nie — tylko śmiał się i mówił: „jemu tam będzie ciepło... aż mu nos i uszy odmarzną“.
KORNIŁOF. No — a teraz panna Józia nam powie, czy ten list pisał pan Strełkof? (wyjmuje list z rękawa i szybko go podaje Józi).
JÓZIA. Tak, to on na takim papierze pisuje. (czyta list).
KORNIŁOF. Bo pan generał mówi, że to nie może być, aby panna Józia dostawała takie miłosne listy od oficera...
JÓZIA. Żeby mnie tak szlag trafił, że to do mnie pisane. O! wszędzie „myszka, kotik, prosionok“. — On mnie tak nazywał,.. (po chwili). Ja te listy dawałam pani Matał-kowskiej, bo u mnie matka do wszystkiego noś wściubia... (do Matałkowskiej). To pani list dała?
MATAŁKOWSKA. Ja? cóż znowu! jak Bozię kocham...
KORNIŁOF. Nie trzeba się gniewać za to, panno Józiu. Teraz już pan generał wie dobrze, że panna Józia nie kłamała i nie chwaliła się, mówiąc, że ci panowie chcieli się z nią żenić.
JÓZIA. To jest ten pan oficer, bo ten pan Polak to właściwie jeszcze nic o ożenieniu nie mówił...
KORNIŁOF. Tak, tak! (idzie do Horna). Czy pan generał ma się jeszcze o coś zapytać?
HORN (wzrusza ramionami). Nie — i to, co powiedziały, nie ma żadnej wagi.
KORNIŁOF. Pan generał żartuje sobie ze mnie, a myśli co innego... Pan generał mnie chce wypróbować (do kobiet grzecznie). Mogą panie odejść.
MATAŁKOWSKA (lękliwie). Czy aby nie zamkną mi restauracji?
KORNIŁOF (j. w). To się zobaczy.
MATAŁKOWSKA. Panie pułkowniku, ja mam dzieci — ja...
KORNIŁOF. Proszę odejść... (do Horna cicho). Ja te kobiety kazałem za progiem aresztować.
HORN. Po CO?
KORNIŁOF. Mogą ostrzedz — wszystko przepadnie (odprowadza kobiety do drzwi). A! panna Józia bałamutka, oficerów nam bałamuci... — ej! ej! za ładne oczki, za ładne...

(Otwiera drzwi — ukazują się schody jasno oświetlone i 4 żandarmów, ustawionych rzędem).

KORNIŁOF. Wziat eti żeńszczyny!
MATAŁKOWSKA. Jezus Marja!

(Józia chce uciekać — żandarmi ją chwytają).

KORNIŁOF. Cicho! ani krzyku! bo każe usta pokneblować. Na dół z niemi — i czekać rozporządzenia, (zamyka drzwi wchodowe i wraca).


SCENA SIÓDMA.
(Horn — Korniłof).
ஐ ஐ

KORNIŁOF. Teraz już pan generał wie nazwisko tego, kto do nas listy pisał i kto plany Wielhorskiemu przysyłał.
HORN. Nie wiem.
KORNIŁOF. Toć jasne, jak słońce. Strełkof!
HORN (zrywa się jak szalony). Co? co? coś ty powiedział?
KORNIŁOF (śmiało patrząc Hornowi w oczy). Powiedziałem — porucznik konnej artylerji — Strełkof.
HORN. Nasz? ruski? oficer? Ty się wściekłeś, Piotrze Pawłowiczu! U ciebie dusza chora! Ciebie do szpitala warjatów. Ty śmiesz rzucić takie podejrzenia na ruskiego człowieka i oficera? Ty opluwasz nas wszystkich! Ty spotwarzasz matuszkę Rosję... ty... (wyczerpany pada na fotel).
KORNIŁOF. Nikogo nie spotwarzam, tylko chcę wyświetlić prawdę...
HORN. Gdyby nawet taka prawda była... to... (urywa).
KORNIŁOF. Zakryć ją? Nie, panie generale — ja do tego ręki nie przyłożę!
HORN. Ot, jaki szlachetny — pomnik mu Polaki postawią — pomnik razem z Kościuszką... — Ruskich będzie gubił, aby ich ocalić!... Wot gieroj!
KORNIŁOF (podnosząc głos). Panie generale — zostaw na boku Polaków, ruskich i plemienną nienawiść. My dwaj: — ty i ja — my płatni urzędnicy w tym kraju — nic więcej. My tylko mamy spełnić swój urząd, nic więcej — spełnić urząd — bo za to nam pensję płacą... (po chwili). Pan generał mi pozwoli zająć się aresztowaniem Strełkofa i zrobić rewizję w jego mieszkaniu?
HORN (gwałtownie). Za nic na świecie!
KORNIŁOF. W takim razie ja się podam do dymisji i później rozpocznę dochodzenia tej sprawy przez ministerjum spraw wewnętrznych. (chwila milczenia). Pan generał mi pozwoli aresztować Strełkofa?
HORN (już nie tak gwałtownie). To pan chcesz gubić ruskiego dla Polaka?
KORNIŁOF. Dla mnie to ani ruski, ani Polak, ale dwóch ludzi, panie generale.
HORN. Skąd masz pewność? bo w tej sprawie należy mieć pewność. Pan wiesz jeśli twoje podejrzenie niesłuszne, to my — żandarmerja odpowiadamy za twoją pomyłkę...
KORNIŁOF. Panie generale — ja trzecią noc nie śpię, ja z tych kartek (wyjmuje z poza rękawa listy, kartki, weksle), na których jest pismo Strełkofa, starałem się poznać prawdę. Ja ze szkłem powiększającem siedziałem nad niemi, równałem ciągle od zmierzchu do świtu... i panie generale — mnie boli samego — ruski oficer padlec — ale tak jest! przez dziewkę chciał zgubić człowieka...
HORN (chodzi po pokoju). Oh! Piotrze Pawłowiczu!... straszny z ciebie człowiek.
KORNIŁOF. Więc pan generał daje mi „carte blanche“ w tej sprawie?
HORN (stropiony). Rób, co chcesz!... ja umywam ręce.
KORNIŁOF. Dziękuje, panie generale.
HORN. Ale — ty pyszny jesteś, jak szatan, jak demon, Piotrze Pawłowiczu! Jeśli ty się pomylił, jeśli ty armję ruską zhańbił niewinnie ty żyć nie możesz. Nasz korpus za ciebie odpowiadać nie może. Ty jeden — słyszysz, ty jeden musisz w takim razie pomyłkę naprawić, (wyjmuje z konsolkj rewolwer). Masz! jeśli Strełkof niewinny, to to dla ciebie!
KORNIŁOF (po chwili — pasując się ze sobą, Wreszcie wyciąga rękę i bierze rewolwer). Przyjmuję, panie generale!

(Kurtyna spada).
KONIEC AKTU TRZECIEGO.
AKT CZWARTY.
Pokój do badań w cytadeli — wysoki, dość obszerny, okna zakratowane. Stół na środku pokryty zielonem suknem, za nim duży fotel skórzany z oparciem — kilka krzeseł — w głębi dwie wysokie szafy z przegródek złożone — pomiędzy niemi portret cara. Lampa jedna pali się na stole i oświetla scenę.
SCENA PIERWSZA.
Korniłof — Botkin (wchodzą szybko w szynelach).
ஐ ஐ

KORNIŁOF. Każ pan obudzić Wielhorskiego i Lasocką. Niech się ubiorą i przywieść ich tutaj.
BOTKIN. Lasocka chora.
KORNIŁOF. Nie umierająca. Spacer jej na zdrowie posłuży. Muszę ją dziś przesłuchać. Czy pan wiesz napewno, gdzie znajdziesz Strełkofa?
BOTKIN. Teraz będzie w cyrku. Nasz człowiek chodzi za nim według rozkazu pana pułkownika i teraz telefonowano mi z Marszałkowskiej, że Strełkof jest w cyrku.
KORNIŁOF. Idź-że pan i oddaj mu tę kartkę. Trzeba, ażebyś ustnie dopełnił, co tu jest napisane. Chodzi o to, ażeby Strełkof sądził, iż wołamy go na świadka w sprawie zajścia, jakie było pomiędzy nim a Wielhorskim w restauracji u Matałkowskiej. Nie pozwalaj mu pan wstępować do domu pod żadnym pozorem. Postępuj z nim nadzwyczaj grzecznie i oględnie, ale nie dozwól mu się wymknąć. Przedewszystkiem niech się nie domyśli prawdy. Jeżeli trzeba, spój go porządnie w bufecie, w cyrku. Masz pan przy sobie pieniądze?
BOTKIN. Mam — nie wiele.
KORNIŁOF. To wystarczy. Strełkof pije samą wódkę... To nie drogo wyniesie. Nie pozwól mu również zajechać do Matałkowskiej, aby nie dowiedział się, że ona i Józia jeszcze nie wróciły. Najlepiej — niech będzie pijany.
BOTKIN. Dobrze, panie pułkowniku.
KORNIŁOF (zatrzymując Botkjna). A jak się nam wszystko powiedzie, to już ja ciebie za sobą wysoko pociągnę. — Tylko zręcznie mój druhu! zręcznie!
BOTKIN. Postaram się, panie pułkowniku.
KORNIŁOF. A do rewizji kogo wybrałeś?
BOTKIN. Siemipudowa, Streluszkę, Mordochlestowa.
KORNIŁOF. A, wystarczą. Chodzi o to, aby zabrali z mieszkania Strełkofa tylko wszystkie papiery.
BOTKIN. Postaram się, panie pułkowniku.
KORNIŁOF. Tak — to on znalazł u Lasockiej na piecu owe broszury... Idź pan!... I wracaj pomyślnie!

SCENA DRUGA.
Korniłof sam — później Anna Lasocka. (Korniłof idzie do szafy, wyjmuje z pod klucza pakę broszur, związanych sznurkiem, listów — i niesie na stół. Poczem idzie do drzwi, woła dyżurnego żandarma, mówi do niego coś po cichu. Gdy otwiera drzwi widać wązki kurytarz, oświetlony małym naftowym kinkietem i dwóch żandarmów, opartych o ścianę, Korniłof wraca na przód sceny i założywszy ręce, chodzi tam i napowrót po chodniku, przeciągniętym przez scenę. — Otwierają się drzwi — wyprowadzają żandarmi Annę, odzianą w czarną spódnicę, niemodne, długie palto watowane. Włosy ma luźno splecione w warkocze. Jest bardzo blada. Na nogach ma grube, filcowe pantofle).

KORNIŁOF (kłania się jej bardzo grzecznie). Przepraszam panią, że kazałem ją obudzić, ale pragnąłem z nią koniecznie pbmówić... (Anna milczy). Pani podobno cierpiąca? Czy życzy pani sobie, aby przywołano lekarza? (milczenie). Ponieważ nie wolno pani jeszcze przyjmować przesyłek, kazałem dać pani palto, które nam pozostało po innej uwięzionej... jeszcze z roku przeszłego... Widzę, że je pani ma na sobie i bardzo się z tego cieszę (milczenie. Pani, jak widzę, przyjęła system milczenia. Ale to już zużyty i nadużyty. To do niczego nie doprowadzi. Wam się zdaje, że w ten sposób wyrażacie nam swoją pogardę. To głupie... Ten system wprowadził Ludwik XVII, gdy był zamknięty w Tempie. Ale on miał siedm lat, o ile mi się zdaje, a pani ma dwadzieścia trzy. Czasby nabrać rozumu! (krótko). Niech pani siada! (idzie do stołu i bierze do ręki broszurkę). To u pani znaleźli?
ANNA. U mnie.
KORNlLOF. A! przemówiła pani nareszcie. To dobrze — to nam badanie uprości... Więc pani się do winy nie przyznaje?
ANNA. Jeśli to jest winą — przyznaję się do niej w zupełności.
KORNIŁOF. Ślicznie, Choć w tem okazuje pani zdrowy rozsądek. Więc pani — działała?... Proszę! Czy nie lepiej było zajmować się czemś innem?

(Poruszenie Anny).

No, ale trudno. Ja panią rozumiem... Pani młoda — ten i ów pięknie mówi, porwie, uniesie... Wielkie słowa: lud — — poświęcenie — męczeństwo — posłannictwo — to ciągnie romantyczne umysły... U mnie siostra taka była... Kubek w kubek, ona w Kijowie zamieszała się... et!... co tam o tem mówić — ale ja współczuję, rozumiem... Ją zgubili rozwiewatiele, co to niby do czynu zachęcają, a w chwili stanowczej usuwają się i ot — nieszczęście gotowe. Tu — u pani musiał działać niejeden taki rozwiewatiel...

(Poruszenie Anny).

O! panią to oburza, że ja o tych apostołach tak mówię — ale co zrobić pani droga — to jest tak. Ja ich wszystkich znam na wylot, tych pięknych mówców, którzy was uwlekają pięlcnemi słowami. Oni podczas badań są zupełnie inni — i gdyby pani mogła te akta tu zamknięte przeczytać, to nie patrzyłaby pani na mnie takiemi oczami, jak w tej chwili.., (po pauzie zmieniając ton, od niechcenia przeglądając broszurki). A ci, którzy panią do tego namówili i poprowadzili, także nie wiele są warci. Zresztą od nich właśnie dowiedziałem się, jakiemi drogami pani do tych broszurek doszła... 1 wyznam pani, że żle umieściłaś swoje zaufanie.

(Anna milczy).

Choć wiem wszystko dokładnie — pragnę jednak dla pani dobra... ażeby mi pani sama wszystko opowiedziała. Być może, iż tamci, pragnąc zrzucić ze siebie winę, nadto panią obarczyli. Ja mam dla pani cześć i szacunek, bo pani wydajesz mi się wyjątkową istotą. Dlaczego pani ma odpowiadać za winy tych, którzy broniąc swej skóry, panią denuncjowali. Niech pani przestanie milczeć — niech pani przedemną powie wszystko, jak przed... ojcem. Ja panią może z tego labiryntu wyplączę. Mnie pani żal... No, no... kto pani te książeczki przez granicę przewoził? to główne — skoro pani mi to powie — to wina pani się zmniejszy...

(Anna milczy).

Nie chce pani na to odpowiedzieć? — No, to nie — ale teraz może mi pani powie, dlaczego narzeczony pani mieszał się w to wszystko? Po co? na co? On mi mówił! (poruszenie) — co? pani nie wierzy, iż on w tej kwestji ze mną rozmawiał? Ależ pani — on sam mi wszystko powiedział, jak i co — w jaki sposób odbywała się kolporterja. Tylko niech go pani za to nie wini. On dobry chłopak, ale on ma słaby charakter — on nic ukryć nie może. Przytem niestały... dziś pani, jutro tamta...

(Anna podnosi głowę).

Co pani chce? to przecież jeszcze bardzo młode — przytem chodził to tu, to tam... Ładna dziewczyna — nie umiał się oprzeć pokusie... Tylko mnie to dziwi, że mając taką narzeczoną, mógł równocześnie zawrzeć znajomość z jakąś dziewczyną z restauracji...
ANNA. Milcz pan... nie kłam dłużej!
K0RNIŁOF. Nie, panno Anno — ja nie kłamię. Ja z czystego serca mówię całą prawdę.. O, patrz pani — tu podczas rewizji w jego papierach znaleźliśmy fotografję tej Józi... ona się nazywa Józia, służy w restauracji na Marszałkowskiej ulicy. Widzi pani — o tu — napisała ta panna: „Drogiemu Kaziutkowi na imieniny od jego Józi“. (Podsuwa pod oczy Anny fotograf ją z napisem — Anna w milczeniu patrzy na fotograf ją i napis). Tu data — niedawna... o!... Widzi pani, co to jest taki rozwiewatel... Pani za jego namową wolność traci, a on sobie z drugiemi... No! no! Więc państwo tak razem te broszurki rozsyłali... i jakże... przecież nie przez pocztę?

(Po twarzy Anny spływają dwie łzy — ona stoi dalej, milcząc, z rękoma zwieszonemi wzdłuż ciała).

Pani sama widzi, że pani nie ma kogo bronić i ochraniać. To straszna obelga — dla pani, że on wolał nad panią taką dziewczynę z restauracji, on ją bardzo kochał... ja ich tam widziałem...

(Anna pada na krzesło, kryjąc głowę w rękach. Korniłof nachyla się nad nią).

I ona go kochała... całe wieczory spędzali razem — potem on ją odprowadzał.. A gdy wrócił, to przychodził do pani i udawał apostoła... posyłał panią nad granicę po te broszurki — prawda? A może sam przewoził? ha? Bo tak — to pani sama na Sybir pojedzie — a gdyby pani powiedziała, jaka była jego wina... to pojechalibyście we dwoje razem... O! pani by go nie zostawiła tu z tą dziewczyną. — Bo on do niej wróci... ona na niego czeka...
ANNA (Wstaji powoli, ociera oczy i mówi wolno, prosto, bez przesady). Spójrz pan! (odchyla na piersiach palto). Czy pan widzisz te plamy? Czy pan wiesz, po kim daliście mi ubranie? Po tej, która uciekając przed waszemi badaniami, kawałkiem szkła zdołała sobie gardło poderżnąć. To jej krew... ja ją tu mam przy sobie — na mojej piersi... to moja tarcza, jak ta umarła nic nie powiedziała — tak i ja nic wam nie powiem. Tak mi Boże dopomóż!

(Korniłof chwilę stoi i patrzy na Annę — poczem skłania się przed nią i woła żandarma).

KORNIŁOF. Odprowadzić! (po Wyjściu Anny). Woti będzie uparta sztuka...

(Anna wolno wychodzi).


SCENA TRZECIA.
Korniłof sam — później Botkin i Strełkof. (Korniłof chowa broszurki, wyjmuje z szafy butelkę z wódką, tackę z zakąskami, ustawia na stole, nalewa kieliszek jeden — łamie bułkę, robi nieporządek — tak, jakby przedtem jadł przekąskę — poczem siada znużony na fotelu z przymkniętemi oczyma).
ஐ ஐ

BOTKIN (we drzwiach do Strełkofa). Wejdźcie, Aleksy Harytonowiczu! Piotr Pawłowicz na was czeka.
STREŁKOF (pijany). Idu, Iwan Nykałajewicz, no tylko na minutku. U mnie dziś świdanje s majej luboszkoj, a ja dżentielmien i na świdanje pierwej pawinien się jawić.
BOTKIN. Naturalnie. Ale ot i pułkownik.
KORNIŁOF (nadzwyczaj serdecznire). Zdrastwujtie, Aleksy Harytonowiczu! jakże wasze dieła?
STREŁKOF. Niczewos! — ale gdie eto ja miałem cześć poznać się z wami?
KORNIŁOF. Jakto? nie pamiętacie? a w angielskiej gostinnicy — późną nocą po prazdniku waszego pułku.
STREŁKOF. Nie pomnim. Na prazdniku ja niemnoszka napił się.
KORNIŁOF (śmiejąc się głośno i zabawnie). Nu, my wszyscy sobie troszkę wtedy podpili.

(Na znak Korniłofa i Botkin wybucha śmiechem, z nimi Strełkof).

KORNIŁOF (dobrodusznie). A ot — ja tu sam tak siedzę i nuda mnie napadła — więc ja sobie przekąskę kazał narządzić. Sławna tu w cytadeli przekąska... U Matałkowskiej takiej nie ma. Ot — Aleksy Harytonowiczu — stakańczyk — do mnie.
STREŁKOF. Jej Bohu... nie magu. Piłem już dużo. A to Iwan Nikałajewicz w cyrkie w bufecie mnie tak ugaszcział, że prosto dusza czeławiek. Nie magu...
KORNIŁOF. Jakże? ja będę pił sam? Ot i Iwan Nikałajewicz gołubczyk z nami, a wy Aleksy Harytonowiczu, duszeńko miła... Toż ty mój ziemlak — my obaj z jarosławskoj gubernij... Pij, ziemlak...

(Strełkof rozrzewniony pije).
KORNIŁOF. Ot ładno! ot maładiec — a teraz wy gałubczyk Iwan Nikałajewicz... a tu siga i kawior nie solony — a ot moskiewska kiełbasa — prost z Moskwy. Ja to sprowadził i tu w cytadeli dla siebie w protokółach trzymam. Jej Bohu!

STREŁKOF. Sławnaja zakuska...
KORNIŁOF. Jeszcze po jednemu!
STREŁKOF. Niet! niet! nie magu...
KORNIŁOF. Nu... jakże? my tu zwyczajni tak już po ruskim obyczaju... Przed diełem stakańczyk... od czystego serca! (wylewa swój kieliszek, na podłogąę.
STREŁKOF (pije). Chyba, że od czistawa serca...
KORNIŁOF. Szkoda, że tu panny Józi nie ma... ot szykowna panna...
STREŁKOF (pijany). Sławnaja dziewuszka... Ja w niejo wlublon — strach!
KORNIŁOF. Nie — u — że — li? A ot ona podobno lubi tego polaka... Wielhorskiego...
STREŁKOF (b. pijany). Kawo? Polaka? na-plewat mnie na niewo! on uże prapał... ja jewo urządził i to na wsiu żiźń... on... (opamiętując się). Czort z nim! czort z nim! (krzyczy). Czort z nim!
KORNIŁOF. Tak, tak... my jego zamknęli. No ale on może niewinny, jego można uwolnić...
STREŁKOF. Da kakże uwolnić? to nie można... to nie wolno. — On plany zdejmował... eto strogoje prestuplenie... plany... o!...
KORNIŁOF. On musiał chyba jeździć do Nowogieorgiewska.
STREŁKOF. Nu znaczyt pojechał... cóż? kolej nie drogo... Tam i nazad cztery rubla... jej Bogu...
KORNIŁOF. Nie, Aleksy Harytonowiczu. Ty się mylisz. Bilet kosztuje pięć rubli z kopiejkami...
STREŁKOF. Da co mnie gawaritie? czetyre rubla — tam i nazad. Mało ja raz jeździł — ha?

(Rzuca trochę przytomniejszy wzrok dokoła).

KORNIŁOF. A... u was znajomi mieszkają w fortecy?
STREŁKOF (krótko). Da. (Wstaje). Wy mnie pazwali po diełu naszej kłótni z temi tam u Matałkowskiej... Nu, co chcecie wiedzieć? Mnie pora do domu — ja mam świdanje z mojej kochankoj...
KORNIŁOF. Ona zaczeka.
STREŁKOF. Da nie nużno, żeby czekała. Chatia ono tolko służanka, no wsio taki dama... Dama nie możet czekać... (pada na krzesło). Ja w niej wlublon... ja dla niej toby drugowo ubit i pagubit gatow... ot co...
KORNIŁOF (do Botkina, cicho). Ludzie nasi pojechali do jego mieszkania?
BOTKIN (cicho). Już dawno.
KORNIŁOF. Telefonuj pan — po generała. Niech przywiezie ze sobą komendanta pułku...
BOTKIN. Panie... pułkowniku! Piotrze Pawłowiczu...
KORNIŁOF. Co ci to? boisz się...
BOTKIN. Gdzie dowody??
KORNIŁOF. Rób co ci każę! I wracaj tu natychmiast...

(Botkin wychodzi).

KORNIŁOF. Ej! gałubczyk... jeszcze kieliszeczek! Za zdrowie Józi... No — pamiłuj — Boh trojcu lubit!
STREŁKOF. No walaj! jeszczio adin stakan! (piją).
BOTKIN (wraca — cicho do Korniłofa). Wielhorski czeka — a w tamtej komnacie jest jego matka.

KORNIŁOF (do Strełkofa). Wiecie co druzia — ot... nam tu niewygodnie, nieujutno. My weźmiemy ze sobą butelki i do małej komnatki. Tam cicho i dobrze. Jeszcze butelkę węgierskiego dobierzem, no i o diełach pogawędziemy. Chodźcie!...
(Botkin pół żartem, pół serjo wyprowadza na lewo Strełkofa. Na progu Korniłof ich przepuszcza. Wnosi za nimi tacę — wychodzi i woła „Pst“ — zjawia się Botkin).

KORNIŁOF. Odbierz mu pan żartując broń — wynajdź sposób... i zabaw go tam — Nie wpuszczaj tu...

(Botkin znika. — Korniłof zamyka za nimi drzwi, idzie do głównych drzwi, mówi do żandarmów; „Pazwat Wielhorskawo“, wyjmuje z szafy paczkę z broszurami — kładzie na stole).

BOTKIN (ukazuje się i podaje Korniłofowi szablę). Oto szaszka.
KORNIŁOF. Dobrze! — w danej chwili zawołam was obu.

(Botkin odchodzi).


SCENA CZWARTA.
Korniłof — Wielhorski. (Żandarmi wprowadzają Wiel-horskiego, który ma na sobie nocną koszulę — na niej palto wierzchnie. Żandarmi odstępują do drzwi. Korniłof daje im znak, aby wyszli — oni wychodzą. Korniłof długą chwilę chodzi tam i napowrót — wreszcie staje przed Wielhorskim).
ஐ ஐ

KORNIŁOF. Ja nie spodziewałem się tu pana widzieć, panie Wielhorski... Ja bardzo jestem zmartwiony, że się tak na panu zawiodłem. Przez te trzy dni nie mogłem nawet zdecydować się, ażeby pana do siebie pozwać i z panem pomówić. To bardzo, bardzo źle z pana strony... Mnie to bardzo boli.
KAZIMIERZ. Panie pułkowniku, mnie jeszcze więcej nad więzienie boli ta myśl, iż pan przypuszczać możesz, że ja złamałem dane ci słowo. Ja sam nie wiem, co to wszystko ma znaczyć. Padłem ofiarą czyjejś intrygi, zemsty — nie wiem wreszcie... ale tak jest. Chciej mi pan wierzyć. Ja po wyjściu z cytadeli do niczego się nie mieszałem...
KORNIŁOF. Istotnie? do niczego?... I może mi pan na to dasz słowo honoru?
KAZIMIERZ (żywo). Daję na to słowo!
KORNIŁOF (ironicznie). Pana, widzę, nie wiele kosztuje dawać na prawo i na lewo słowa honoru.
KAZIMIERZ (gwałtownie). Panie Korniłof.
KORNIŁOF (gwałtownie). Co? czego? i milczeć! Odkąd pan swojem postępowaniem skompromitowałeś i mnie, straciłeś prawo do mojej względności. Pan rozumiesz? pan mnie naraziłeś! Ja za pana ręczyłem, ja!!! ja w zakład stawiałem siebie, swoją rangę, dwadzieścia lat mej służby. Ja ręczyłem, że pan będziesz porządnym człowiekiem.
KAZIMIERZ. Jestem nim.
KORNIŁOF. Ten, co się buntuje przeciw władzy, nie jest porządnym człowiekiem.
KAZIMIERZ. Ja powtarzam panu, że jestem ofiarą jakiejś mistyfikacji.
KORNIŁOF. Ja nie mówię w tej chwili o sprawie owych planów... my cokolwiek później do niej powrócimy — ale dlaczego pan wplątałeś się znów w ludową propagandę? ha?
KAZIMIERZ. Ja?
KORNIŁOF. Nie zaprzeczaj pan! Na nic się nie zda. Narzeczona pana przed chwilą wyznała wszystko.
KAZIMIERZ. Anna?
KORNIŁOF. Tak! Znam teraz całą sprawę z najdrobniejszymi szczegółami. Wiem, jaki był pana udział w tem wszystkiem. Wiem, w jaki sposób dostawaliście broszury z zagranicy i jaki system przyjęliście dla kolporterji! Pozwól pan jednak sobie powiedzieć, że to był właśnie najgorszy system! Mogliście zatrzymać dawny, był stanowczo lepszy... Prawda? co?
KAZIMIERZ. Słucham ze zdumieniem słów pana. O jakich broszurach tu mowa? o jakim systemie?
KORNIŁOF. Ach Boże mój! Po co to udawanie? Pan wiesz dobrze o czem mówię. Lepiej powiedz mi pan całą prawdę: Trzy lata temu nie chciałeś taksamo nic powiedzieć — no i my bez twego zeznania wszystko wiedzieli. I tak siedziałeś pan cały rok, a może, gdybyś pan zeznał, to byłoby pół roku, może dwa miesiące, może miesiąc... My duże lgoty dajemy tym, którzy się przyznają. A jeśli się pan będziesz upierał, to znów posiedzisz... w tym samym pokoiku... a jakże... będziesz spał na tej samej pryczy... i będziesz znów sam! sam!...
KAZIMIERZ (cicho). Sam! sam!
KORNIŁOF. I to nie rok, a może dwa, może trzy — może... Bóg wie, jak tam zasądzą... (po chwili). Sam jeden! odcięty od świata, od ludzi, bez książek, bez pracy... ot dzień za dniem i tak lata całe!... ha! to będzie ciężko...
KAZIMIERZ (z nagłym wybuchem). Nie! nie! ja nie chcę tam wracać!... nie zamykajcie mnie, ja nie chcę być znów sam, ja nie mogę znieść samotności! Powieście mnie — wyślijcie mnie do katorgi, do min, wszędzie... tylko mnie nie każcie wracać tam — tam ja nie mogę!... ja nie mogę! ja nie mogę!... (pada na krzesło przy stole).

(Korniłof idzie ku drzwiom — otwiera je — w sieni ukazuje się pomiędzy dwoma żandarmami Wielhorska, oparta o ścianę. Korniłof daje jej znak, ona wchodzi).

KORNIŁOF (wskazując na syna). Pani zna swój obowiązek!... (usuwa się w głąb).


SCENA PIĄTA.
Wielhorska — Korniłof, Kazimierz. (Kazimierz spostrzega matkę i rzuca się ku niej — ona wstrzymuje go jednym ruchem ręki).
ஐ ஐ

WIELHORSKA. Powiedz mi... Kaziu... powiedz ale na popioły ojca szczerą prawdę... czy ty byłeś szpiegiem?

KAZIMIERZ. Nie! nigdy!... przysięgam ci mamo!
(Wielhorska wyciąga ręce z głośnym płaczem — Kazimierz rzuca się do jej kolan).

KAZIMIERZ. Mamo! mamo!
WIELHORSKA. Ja wiedziałam, że to nieprawda! ja wiedziałam i wiesz? oni powiedzieli, że to za pieniądze...
KAZIMIERZ. Mamo! mamo! Tyś temu nie wierzyła?
WIELHORSKA. Nie, nie... ty mój biedaku! tyś wychudł... tobie zimno... ty mi znów zachorujesz, jak dwa lata temu. O Boże! czy ty nie będziesz już mieć nad nami zmiłowania A Macia! gdzie ona? Panie pułkowniku, ja tu mam także i córkę... ja chciałabym ją widzieć... ja...
KORNIŁOF. To niepodobna — ja według rozkazu pana generała mogłem pozwolić na widzenie się z synem. Tylko pani przekracza najzupełniej rozporządzenie, jakie pani wydane zostało. Pani wie, o co ja panią prosiłem... przez drogę. Miała pani skłonić swego syna do wyznania całej prawdy w sprawie patrjotycznej propagandy, w jaką się wbrew danemu słowu wmieszał... Niech pani pamięta, że my wiemy już o wszystkiem, ale systemem u nas przyjętym musimy usłyszeć prawdę z ust syna pani. Inaczej trzymać go będziemy tak długo, aż prawdy całej, nie powie, (po chwili). A syn pani jest bardzo nerwowy i chorowity — odosobnienie fatalnie na niego działa. Takie natury nie przenoszą czasem dłuższego więzienia. Ja mówię otwarcie od czystego serca i jak ojciec... U mnie był brat... ot, on się zaplątał w Kijowie między nihilistów, no i w więzieniu zwarjował...
WIELHORSKA. Oh! panie pułkowniku!
KORNIŁOF. No... tak jest ja prawdę całą mówię — ja szczery człowiek — wolę ostrzedz. Pani widziała co dwa lata temu z synem pani się działo, kiedy sam siedział... Był bliski obłędu...
KAZIMIERZ (gwałtownie). Mamo! mamo! nieprawda! nie wierz! to kłamstwo — mnie się nic nie stanie — ja wszystko przeniosę... ja posiedzę, jeśli mnie już niesprawiedliwie zasądzą... ale mnie nic nie będzie... ja jestem silny... zdrów... zdrów zupełnie... mój mózg wytrzyma... mamo nie płacz.
WIELHORSKA (płacze i ściska konwulsyjnie syna). Kaziu! Kaziu! Kaziu!
KORNIŁOF. Niech pani nie płacze — do syna tak przemówić, żeby on siebie z nieszczęścia wyratował.
KAZIMIERZ. Nie mów mamo nic! bo to się na nic nie zda. Nie wierz temu, co oni mówią. Czy ja powiem cokolwiek — czy nie, to wszystko jedno, bo oni mnie taksamo zasądzą... To zasadzka!... (z wybuchem). Dlaczego mi pan matkę torturujesz? dlaczego?
KORNIŁOF. Pan oszalał już teraz? ja z dobrego serca grzecznie i przyzwoicie się do matki pana odnoszę...
KAZIMIERZ. Och! wasza grzeczność! Ależ spójrz pan na nią... Pan straszysz ją widmem mojego obłędu — pan grasz na jej sercu! Nie mów nic mamo! Ja ci przysięgam, że się w nic nie mieszałem przez miłość dla ciebie i dla Maci — choć Bóg jeden wie ile mnie to kosztowało. Jedź do domu — bądź spokojna... nam się tu żadna nie dzieje krzywda, my niedługo będziemy wolni... my przyjedziemy do Włocławka... Mamo! mamo!
WIELHORSKA. Ja... przyniosłam ci... panie pułkowniku... ja przyniosłam dla moich dzieci trochę pieniędzy... (wyjmuje drżącemi rękami zniszczoną portmonetkę). Co mogę... to pięć rubli dla ciebie, trzy ruble dla Maci... pan pułkownik pozwoli...
KORNIŁOF. Pani odda na moje ręce.
KAZIMIERZ. Nie trzeba. Mamo — tu nam nic nie brakuje — a ty sama przecież.
WlELHORSKA. Nie! nie! weź — nie możecie być bez pieniędzy... Może dasz na wódkę żołnierzom, to oni będą lepsi dla ciebie. Ja jeszcze przywiozę więcej. Tylko teraz nie mogłam.
KAZIMIERZ. Nie mateczko.. nie trzeba. Idż stąd... ty drżysz cała... nie płacz!... Bądź zdrowa!
WIELHORSKA (tuląc go do siebie). Ty mój biedaku znów! znów!... cię tu zostawiam.
KAZIMIERZ (ociera jej oczy). Nie płacz mamo — nie trzeba, aby widzieli łzy twoje...
WIELHORSKA. Tak — tak — (całuje go). Bądź zdrów! (robi nad jego czołem krzyż). Niech cię Bóg strzeże, (odchodzi tłumiąc łzy i nagle Wraca). Oni cię nie biją?
KAZIMIERZ. Nie mamo! nie.
WIELHORSKA (z — oczyma błagalnie w niego utkwionemi). Nie biją?
KAZIMIERZ. Przysięgam ci, że nie.
WIELHORSKA (na progu do Korniłofa). Nie dręczcie go!... on już i tak sił nie ma! (wychodzi powoli).


SCENA SZÓSTA.
Korniłof — Wielhorski.
ஐ ஐ

KORNIŁOF. Pan się zuchwali, panie Wielhorski! Pan nie pozwolił matce do siebie przemówić... Mnie się to niepodoba, panie Wielhorski! Pan mnie wobec matki zarzucił złe serce... No! no! A pan wie, co ja dla pana zaryzykował? Pan nic nie wie — i pan nigdy wiedzieć nie będzie. Ja przez pana mogę reputację dobrego urzędnika stracić — bo powiedzą, że ja się na panu pomylił i to mi dalej zaszkodzi... Hm! hm! da!
KAZIMIERZ. Ja nie mogłem pozwolić...
KORNIŁOF (przerywa). Najlepiej niech pan nic nie mówi — bo ja pana gotów... znienawidzieć... Niech pan wraca do celi i tam pomyśli nad sobą. Ja pana znów jutro przesłucham... Panna Anna wszystko już powiedziała, więc jej nie będę już badał... Cóż? Dziwić się nie można, młoda kobieta — nie mogła utrzymać tajemnicy. Nie trzeba jej tego brać za złe.
KAZIMIERZ. Anna nic powiedzieć nie mogła. Raz dlatego, że nic nie popełniła — powtóre, że znam jej charakter. Ani moralną ani fizyczną torturą nie wymoglibyście na niej nic...
KORNIŁOF. Da... da... mądra i piękna panna... no ta Józia od Matałkowskiej milsza... ha? co?
KAZIMIERZ. Oh!...
KORNIŁOF (z udaną dobrodusznością). No co?... tak było... trudno... Dobranoc panu...

SCENA SIÓDMA.
Korniłof — Żandarmi. (Wnoszą w serwecie dywanowej dużo listów — papierów — kopert — drugi żandarm trochę książek — dwa pudełka).
ஐ ஐ

1. ŻANDARM. Eto wsio, czto my naszli.
KORNIŁOF. Haraszos — łożitie — zdzieś — uchoditie prócz!

(Żandarmi kładą pakunek na stole i wychodzą).

KORNIŁOF (sam, wyjmuje rewolwer i kładzie na stole przed sobą). Ot i śmiertelna gra — życie moje na stawkę kładę!...

Słychać za sceną śmiech i śpiew pijanego Strełkowa i Botkina na dwa głosy; — Łunnyja noczy).

KORNIŁOF (szuka gorączkowo w papierach). Nic!... nic!... listy... listy!... raporta!... prykazy!... o!... (po chwili). Ciemno mi przed oczami... to lampa chyba gaśnie... (podkręca lampę, szuka dalej — zaciskając zęby). Zamilczcie... zamilczcie sukinsyny... ja życie moje tracę — (z konwulsyjnem natężeniem szuka — nagle znajduje pomięty i podarty papier. Zbliża się z nim do lampy — ociera pot z czoła i przeczytawszy obraca się ku ikonie w kącie, żegna się i trzy razy bije pokłon). Sława Tobie, Hospody... (wraca na przód sceny, bierze rewolwer, chowa go do kieszeni i triumfalnie obraca się ku drzwiom). No panie generale — teraz my się zmierzymy!

SCENA ÓSMA.
Korniłof — Horn — Komendant pułku art. konnej. (Obaj w płaszczach letnich).
ஐ ஐ

KOMENDANT (mały — siwy zupełnie starzec). Pamiłujtie — eto nie wazmożno... wszystko mnie opowiedział wot Aleksander Walentinowicz. To wy Piotrze Pawłowicz taki cień, taką hańbę na mój pułk rzucacie... To dierzost! to zuchwalstwo — to... wam nie ujdzie płazem.. ja...
KORNIŁOF. Patisze — ja pokornie przedłożę to, co w papierach Strełkofa znalazłem.
KOMENDANT. Co!
HORN (gwałtownie). Wy znaleźli jaki dowód.
KORNIŁOF. Oto bruljon ostatniej przesyłki — ot tu na marginesach pół listu anonimowego, który my przedwczoraj pod adresem kancelarji dostali!
HORN. Pokażcie!

(Obaj z komendantem czytają dokument — Horn stoi z rękami opuszczonemi. Komendant zakrywa oczy i pada na krzesło).

KOMENDANT. Jaki wstyd! mój pułk sławny był — czysty! nigdy podłoty!
HORN. To wielka hańba!

(Milczenie — słychać śpiew cichy i śmiech).

HORN (nagle). Gdzie Strełkof?
KORNIŁOF. Tam — z porucznikiem Botkinem.
HORN. On stąd wyjść już nie powinien.
KOMENDANT. Ale jak? jak?
HORN. Czy on ma broń przy sobie?
KORNIŁOF. Nie — kazałem mu odebrać.
HORN. Daj mi Piotrze Pawłowiczu rewolwer, który ci dałem przed godziną. Posłuży... ale nie dla ciebie!

(Korniłof z głębokim ukłonem oddaje Hornowi rewolwer).

HORN (do komendanta). Wy Mikołaju Antonowiczu czyńcie swą powinność. Podajcie mu ten rewolwer... niech się tu cicho — bez skandalu — sam zastrzeli...
KOMENDANT (bierze rewolwer, ociera oczy pełne łez). Siedemdziesiąt lat przeżyłem — a to chyba najcięższa mego życia godzina.
HORN. Wprowadź go tu Piotrze Pawłowiczu — tylko niech przed zobaczeniem nas niczego się nie domyśli.
KORNIŁOF. Słucham panie generale!


SCENA DZIESIĄTA.
Ciż sami — Strełkof i Botkin.
ஐ ஐ

KORNIŁOF (idzie, otwiera drzwi — i udając wesołość, mówi na progu). Chodźcie tu gałubczyki — wot wszyscy poszli — będziemy tu kutit! A ładnie śpiewacie (śpiewa razem z nimi i wyprowadza ich śpiewających do pokoju),
KOMENDANT (mówi wolno i stanowczo). Ałeksiej Harytonowicz! My wszystko uznali — my mamy dowody twej podłoty... ty pułk zbezcześcił — ty mundur splamił.
STREŁKOF (blednieje z przerażenia). Czto? czto?
KOMENDANT. Ot twoje własne pismo!,.. Ty możesz jeszcze pułk od sromoty ocalić, aby nad tobą sądu nie było... Na to trzeba... żebyś ty sam się zabił... wot tobie rewolwer... my wyjdziemy do drugiej komnaty... ty zostaniesz się jeden... postaraj się, abyś miał odwagę... (daje Strełkowowi rewolwer i ocierając oczy, stoi przez chwilę nieruchomy — potem zwraca się ku oknu). Tam ikona — pomódl się — niech Bóg ci duszę twoją rozgrzeszy — bo ludzie nie mogą.

(Wychodzi — za nim powoli Horn, Korniłof i Botkin).

STREŁKOF (sam — ogląda rewolwer — patrzy dokoła błędnemi oczami — potem siada na krześle i powtarza kilkakrotnie). Wot!... wot!... dażdałsia!... (nuci). No śmiert bliska, bliska maja magiła. Kakda umru,.. (dwa razy przykłada rewolwer do skroni i opuszcza rękę — trzeci raz zamyka oczy i strzela mówiąc). E! naplewat’! (pada z krzesła na ziemię).

(Kurtyna spada).
KONIEC AKTU CZWARTEGO.
AKT PIĄTY.
Scena przedstawia salę przeznaczoną do odwiedzin w cytadeli, podzieloną na trzy klatki. Każda klatka o stopień podwyższona. — Scena winna być mała i zwężona, oświetlona w ostatnim oddziałku lampą, tak aby jej światło padało na Annę — naftowy kaganek w oddziele drugim — w oddziele trzecim świeca na małym stoliczku.
SCENA PIERWSZA.
Siemipudof wprowadza Kazimierza i Marjana do oddziału 1-go. Kazimierz i Marjan w paltach i czapkach.
ஐ ஐ

1. ŻANDARM. Proszę tu podaźdat! pan pułkownik nadejdzie!
KAZIMIERZ. Zostawcie nas!

(Żandarm odchodzi. — Chwila milczenia. Kazimierz zgnębiony stoi oparty czołem o kratę. Marjan mnie w rękach czapkę).

MARJAN (przyciszonym głosem). Czy jutro ją wywożą?
KAZIMIERZ. Jutro! (nagle z krzykiem). Psy! psy! psy!
MARJAN. Milcz! ciszej na Boga — ciszej!
KAZIMIERZ. A... dławię się! Ale po myśl — ona — ta moja, ta słodka, ta dobra... ona pójdzie tam — o! o! o!
MARJAN. Powróci!
KAZIMIERZ. Chyba duchem, nie sobą. Ona wygnania nie zniesie. A gdyby nawet... gdyby przeszła przez to piekło, to skoro wróci, jakie będą jej myśli? jej wiara? jej chęci? Czyż wygnanie zamiast wyplenić z jej duszy chęć działania, nie rozwinie, nie wzmocni w szalonym uporze? Ja ją znam, ja wiem... a wtedy, och bracie — strach pomyśleć, czem ja będę dla niej.
MARJAN. Anna jest wyrozumiała, rozsądna, wie, że ty masz wolę obciążoną i spętaną. Masz przecie matkę biedną — siostrę... Ja także jestem rozsądnym, muszę być rozsądnym, bo mój ojciec mnie o to prosił. Ojciec mój poddał się, jak mówi, smutnej konieczności — więc i odemnie tego żąda (po chwili}}. Zapomina przecież, że sam w 63 nie chciał słuchać głosu rozsądku... Oni tak wszyscy! tak wszyscy!... (Kazimierz chodzi wzdłuż krat).
KAZIMIERZ (gorączkowo). To wszystko jedno.., to wszystko jedno... Matka... siostra... to nie powinno iść w rachubę — ja jestem wolny, ona po za kratami! mało tego, ona jedzie na Sybir.., na Sybir... na Sybir... a ja tu pozostaję; będę żył tu — uczył się, zdawał egzamina, szukał karjery, będzie mi względnie wygodnie, dobrze, ciepło, przyjemnie...
MARJAN. Kaziu, ty jesteś chory, ty masz gorączkę...
KAZIMIERZ. Mam, mam gorączkę od chwili, kiedy mnie wypuszczono, kiedy mnie obdarzono... wolnością. Ja jestem chory z tej swobody — mnie trzeba krat... słyszysz krat... (chwyta w ręcę kraty i wstrząsa niemi) ja do nich przywykłem — to moi druhowie... my się rozumiemy... (przykłada czoło do krat). O! o! jak chłodzą, jak dłonie kochanki... dobre kraty, moje! moje!

SCENA DRUGA.
Ciż sami — Korniłof)
ஐ ஐ

KORNIŁOF (Wchodzi cicho, Wesoło, grzecznie W szynelu letnim i czapce). Dzień dobry panom!

(Studenci się kłaniają).

Pannę Lasocką natychmiast przywiodą. Jedna rada i prośba. Najlepiej nie rozdrażniać skazanej próżnemi słowami. Panna Lasocka jest bardzo silna i odważna, ale to zawsze kobieta... więc po co przed taką długą drogą odbierać jej tę siłę i odwagę.
KAZIMIERZ (jak echo). O tak! to bardzo długa droga...
KORNIŁOF. Bardzo! bardzo! Jakkolwiek nie jedzie sama, ale z całym transportem, lecz zawsze dla młodej osoby to uciążliwe...
KAZIMIERZ. Czy wolno zapytać, z kogo się składa ten transport?
KORNIŁOF. Uwięzieni, drogi panie... przestępcy rozmaitej kategorji...
KAZIMIERZ. Zbójcy, mordercy, podpalacze...
KORNIŁOF. Są, są... politycznych znów tak dużo na szczęście nie mamy...
KAZIMIERZ. I ona między nimi... ona między nimi... Słyszysz? słyszysz?
KORNIŁOF. Prawo różnicy w zbrodni nie zna...
KAZIMIERZ. Więc ona zbrodniarka?
KORNIŁOF. Pan Wielhorski powinien był zrozumieć, że bunt przeciw rządowi to zbrodnia — ja starałem się to już dawno panu wytłómaczyć i zdawało mi się, że pan to już pojął. Dwa razy pan był u nas w gościnie a wszystko jakoś nie pomaga. Zwłaszcza dziś pan do mnie mówi — tak, że to zaczyna mi się niepodobać... Ja dużo sobie zadałem trudu, żeby pana stąd wyciągnąć i znów oswobodzić. Pan mi powinien być wdzięczny.
KAZIMIERZ. Rzeczywiście — pan pułkownik mnie bardzo pokochał i strasznie się mną opiekuje...
KORNIŁOF (dumnie, wyniośle, ozięble). Ja pana pokochał? a to skąd się panu wzięło? Ja znienawidził, bo ja przez pana straszną chwilę w życiu przeszedł. Ja przez pana romanse z dziewkami o mało mojej rangi, moich zasług... ba... mego życia nie stracił. Pan to poniał, panie student? Mnie się pomylić nie wolno, a ja pana pierwszy raz po mojem słowem wypuścił. To potem już, żeby do piekła iść, musiałem dowieść, żem się na panu nie zawiódł... Ale ja przez pana do reszty osiwiał i teraz pan mi z każdego swego kroku zdasz rachunek, a jeśli ja pana (z nienawiścią) raz jeszcze tu dostanę — to na Kazańską Bożiu Matier klnę się, że już pan stąd nie wyjdziesz. Ja przez pana cześć i uważanie stracę, ale pan mi za to zapłacisz... (po chwili). A teraz radzę panu, niech pan jutro najlepiej do matki pojedzie. Tam — gdy pan zobaczy, że tej biednej starej na wszystkiem zbywa, a ona na pana czeka, to się pan zmieni, — zupełnie zmieni. Ja idę po pannę Lasocką.

(wchodzi przez furtkę do drugiego oddziału, stamtąd do trzeciego i drzwiami znika).

KAZIMIERZ. Słyszałeś go? słyszałeś? on tak już od trzech lat gra na strunach mojej duszy — lata całe! Ciągle ma słowo „matka“ na ustach.,. Oni tak z nami wszystkimi teraz grają... Matka... rodzice... miłość dla rodziny... obowiązek... nędza... To obecnie ich narzędzia... tortury... co odpowiadać? co?
MARJAN. Chrystus powiedział: „Co jest wspólnego między mną i tą kobietą“...
KAZIMIERZ. A — tak!... Ale mojej matce nikt darmo jeść nie da, nie kupi na zimę trzewików, nie da jej węgli, aby się ogrzać mogła. To wszystko muszę ja dla niej zdobyć — ja.
MARJAN. Dlatego też staraj się opanować swój ból. Pożegnaj się z Anną i poświęć się cały dla rodziny. — To banalne, co ja ci mówię w tej chwili, to głupie — ale to ma swoją podstawę życiową.
KAZIMIERZ. Ja wiem! ja wiem... ale to tak trudno... (Opiera się o stół).

SCENA TRZECIA.
Ciż sami — Botkin — Korniłof — Anna i 2 żandarmi (przechodzą przez drzwi pierwszego oddziału, wchodzą furtką w drugi oddział i tam usuwają się na lewo. — Drzwiami w 3 oddziele wchodzi szybko Korniłof i wchodzi furtką w 2 oddział, po chwili, gdy już wszyscy są na miejscach, otwierają się drzwi w 3 oddziele i pomiędzy dwoma żandarmami ukazuje się Anna Lasocka. — jest odziana biednie, ma na sobie długi szal z białej wełny, który ją osłania. Włosy w warkocze wolno splecione. Powoli dochodzi do kraty i staje, oparłszy o nią czoło. Patrzy, nie mówiąc nic na Kazimierza).
ஐ ஐ

KAZIMIERZ (milczy również — tylko drży na całem ciele).
KORNIŁOF. Państwo mogą rozmawiać ze sobą. To dozwolone.

(Milczenie).

Dlaczego państwo nie mówią? Wszak to ostatnie widzenie... jutro już pani rankiem wyjedzie... ja więcej widzieć się nie pozwolę...

(Milczenie).
(Korniłof rozmawia po cichu z Botkinem. Botkin podchodzi do kraty).

BOTKIN. Mamzel Lasocka — pazwoltie — gaspadin pałkownik izwolił wam skazat, czto on rozrieszajet wam idti w pierwoje otdielenje Pazwoltie — ja was prewiedu... (otwiera drzwiczki i przeprowadza Annę do pierwszego oddziału naprzód sceny. Ona chwilę się waha, potem idzie za Botkinem).
KORNIŁOF. Pozwalam, żeby się państwo tak widzieli — ale to czynię ze względu na panią... Pozwalam tylko pięć minut rozmowy, ja mam zegarek w ręku...

(Anna stoi nieporuszona z rękami spuszczonemi wzdłuż sukni).

KAZIMIERZ (zbliżając się ku niej). Anno! to nie moja wina, że ja jestem wolny.
ANNA (b. prosto). Wiem o tem...
KAZIMIERZ. Anno!... dlaczego sprowadziłaś na siebie to wielkie nieszczęście!
ANNA. Nieszczęście? Gdybym ci powiedziała, że jestem w tej chwili szczęśliwą, nie zrozumiałbyś mnie może.
KAZIMIERZ. Ależ ty jedziesz... tam... na wygnanie... na całe pięć lat!
ANNA. A czyż i tam ludzie nie żyją? — Tam wreszcie czeka mnie... zapomnienie, tu miałabym tylko pustkę i nicość. Nie mam już nic z dawnej wiary w sercu...
KAZIMIERZ. Tutaj miałabyś obok siebie mnie — nas wszystkich. Tam — nie będziesz mieć nikogo!
ANNA. Będziesz ze mną wiecznie ty — dawny, ten któregom widziała za temi kratami, tak jak ty mnie ujrzałeś! My z tamtym pójdziemy we dwoje — na całe życie skuci jedną czarowną myślą — może... szaloną, ale taką piękną, taką wielką, taką naszą...
KAZIMIERZ. Więc mnie już nie kochasz Anno?
ANNA. Kocham cię tamtym, który wierzył, walczył i cierpiał...
KAZIMIERZ. Ależ ja teraz także walczę i cierpię.
ANNA. Walczysz, o swój byt, cierpisz — swojem cierpieniem, ale nie dla drugich.
KAZIMIERZ. Ty wiesz Anno — ja nie mogę... ja nie mogę!... ja mam ręce skute...
ANNA (prosto). Dlatego drogi nasze się rozchodzą... Nie miej do mnie żalu za nieposłuszeństwo — najlepiej zapomnij o mnie!
KAZIMIERZ (nagle chwytając ją za ręce). Ty mną pogardzasz Anno! Ty mną pogardzasz!
ANNA. Nie mam prawa pogardzać nikim. Każdy działa według swego przeznaczenia. Uspokój się i staraj się iść już teraz równą drogą. Po co ci biedaku szarpać się nadaremnie.
KAZIMIERZ (coraz więcej rozdrażniony). Biedaku? biedaku? mówisz do mnie jak do psa, który się zabłąkał i do domu powrócił... a tak! ja to widzę z oczu twoich... ty myślisz sobie... podlec! podlec! ja jadę na Sybir, a on wolny chodzi, ha! ha!
KORNIŁOF (w 2 oddziela). Panie Wielhorski, pan zanadto rozdrażniony, proszę spokojniej...
KAZIMIERZ. Co? czego? ciszej? a tak — racja — wszak to cmentarz... tu groby... o (uderza nogą w podłogę). Tam gniją żywe trupy.
MARJAN. Kaziu — na Boga, opamiętaj się ANNA. Milcz! milcz! miej wzgląd na matkę swoją...
KAZIMIERZ. I ty! i ty! straszysz mnie matką... nie chcę tego słyszeć — nie chcę!
KORNILOF. Panno Lasocka — pięć minut minęło — zechce pani się pożegnać krótko i bez niepotrzebnych wzruszeń.

(Botkin wchodzi do oddziału pierwszego — za nim dwóch żandarmów).

KAZIMIERZ (jak w obłędzie). Poco wy tutaj? po nią? już przyszli...
KORNILOF (w 2 oddziele). Wyprowadzić Lasocką...

(Botkin zbliża się ku niej).

KAZIMIERZ (j. w.). Precz!... nie dotykać się jej — nie dam, nie pozwolę... Anno!... ty nie pogardzaj mną... ja..
KORNILOF. Waźmi jejo siejczas.
MARJAN. Kaziu — ulituj się!
ANNA. Odstąpcie — ja idę sama! (do Kazimierza). O ty nieszczęsna, biedna duszo — żegnaj, żegnaj na długo (opiera czoło o piersi Kazimierza).
KAZIMIERZ. Weż mnie ze sobą! Weż mnie ze sobą!
ANNA. Stań się — tamtym, a odnajdziesz do mnie drogę... (całuje go i wychodzi — w oddziale pierwszym pozostaje Botkin — Anna przechodzi przez oddział drugi — wchodzi do trzeciego — Kazimierz Wstrząsając kratami przypada na kolana.
KAZIMIERZ. Anno! ja pójdę z tobą!

(Anna zatrzymuje się chwilę, oblana światłem lampy, robi giest pożegnalny ręką i odchodzi w milczeniu — Słychać łoskot zamykających się za nią drzwi).

KAZIMIERZ. O psy! psy!... wy mi ją wywozicie... a ja zostaję! o jaki ja podły!

(Szaleje przy kratach).

KORNIŁOF (w 2 oddziele). Proszę być ciszej... co to znowu?
KAZIMIERZ. A to ty? ty szatanie, coś mi duszę spętał swojem słowem honoru i uczynił ze mnie nikczemnika!
KORNIŁOF. Ja z pana zrobiłem porządnego człowieka...
KAZIMIERZ. Porządnego człowieka? czy słyszycie? wy wszyscy, wy trupy tam gnijące pod memi nogami... wy wszyscy, coście się u tych krat żegnali i o te kraty kaleczyli sobie ręce? Porządny człowiek? To dla was to słowo... to dla tych, co mają kraj, gdzie mogą być porządnymi ludźmi... nie dla nas! nie dla nas! Ha! ha! ha! uwolnili mnie... po to, żeby za mną chodzić, tropić mnie, węszyć uwolnili mnie, a duszę mi ukradli i tu do jakiejś celi zamknęli... psy! psy!
BOTKIN (podchodzi do Kazimierza). Małczat’! dostatoczno kamedji łamat! (bierze go za ramię i usiłuje przymusić do wstania).
KORNIŁOF (w 2 oddziele). Ja pana każę za te słowa zamknąć.
KAZIMIERZ (jak szalony). Każ! każ! ale przedtem oddziel się odemnie jeszcze silniejszą kratą... Ty milcz, nie mów mi nic o matce — nie mów nic, bo ja ci z tego słowa pieczęć grobową zrobię...
KORNIŁOF (do żandarmów). Wziat’!
KAZIMIERZ. Wziat’!... wziat’!... to mało... zesłat’! zesłat’ a za czto? ot... (uderza Botkina).

(Żandarmi rzucają się na niego, powalają go o ziemię. Korniłof wybiega z drugiego oddziału do pierwszego).

KORNIŁOF. Swołocz!...
KAZIMIERZ (z ziemi). Teraz ja „tamten“ — teraz ja znajdę do niej drogę!

(Kurtyna spada).
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.